Strony

piątek, 7 sierpnia 2015

Biwak na Wysokim Wierchu

 

Dzień pierwszy, czwartek, 6 sierpnia 2015.


Niejedna z moich wędrówek stawała się motorem napędowym dla kolejnej. Tak też było i tym razem.
Przemierzając szlak niebieski od Wielkiego Rogacza przez Pieniny, w ostatnim dniu czerwca 2015 przechodziłem obok malowniczego pagóra w paśmie Pienin Małych. Był to Wysoki Wierch, świetnie umiejscowiony pod kątem roztaczającym się z jego wierzchołka widoków, tym bardziej, że jego wierzchołek nie jest zalesiony, a kopuła szczytowa ma małą powierzchnię, dzięki czemu daje doskonałą widoczność we wszystkich kierunkach.

Urok Wysokiego Wierchu zapadł mi dobrze w pamięć, więc szukałem tylko okazji, by po kolejnej włóczędze wyspowo - gorczańskiej, powrócić w Pieniny tylko na jedną noc i by wejść tylko na ten jeden niewysoki (pomimo nazwy) wierzchołek.

W miesiąc i jeden tydzień po tamtej wędrówce gdy namierzyłem górkę, kilkoma środkami komunikacji publicznej dojechałem do Szlachtowej, gdzie żółty szlak przebiegał przez drogę, wspinając się na zbocza Pienin właśnie w stronę Wysokiego Wierchu.

Trasa była krótka, wręcz niegodna moich długodystansowych zapędów, ale tym razem chodziło bardziej o kontemplowanie tak samego miejsca, jak i rozciągających się z niego widoków.

Z Szlachtowej po przekroczeniu Grajcarka, podchodziłem pomiędzy Jarmutą i Czupraną a zboczami Opalańczyka na rozległe hale pasterskie. Minąłem bacówkę, przy której zamyślony baca z pochyłej łąki długo spoglądał w dół doliny.





Niebawem doszedłem do niebieskiego szlaku, który dobrze pamiętałem sprzed nieco ponad miesiąca.
Nostalgiczne puste hale z rzadka porośnięte pojedynczymi drzewami, prowadziły ledwie widoczną drogę, będącą zarazem szlakiem niebieskim i żółtym.




Minąwszy smreczyny i sosny wyszedłem na tyle wysoko, by spojrzawszy za siebie, ujrzeć dumny obraz Pienin Właściwych z górującymi Trzema Koronami i bliższą Sokolicą.




W zasięgu wzroku na kierunku marszu ukazał się po chwili cel mojej dzisiejszej wędrówki. Na jego północnym stoku przycupnęła bacówka, przy której pasł się wielki zimnokrwisty koń, a opodal krowy. Owce były już w zagrodzie, więc pies pasterski leniwie przechadzał się po okolicy.




Zajrzałem do bacówki zapytać o źródło wody, a właściwie o zwyczajowe pozwolenie na jej nabranie, jako że ujęcie było w ogrodzeniu tej górskiej przetwórni. Kupiłem też jednego małego oscypka, bo ceny mnie powstrzymały przed większym zakupem. Skoro tu tak drogo, to ileż te specyjały muszą kosztować w dolinie...?

Nabrawszy wody do bukłaka, powoli ścieżką od wschodniego zbocza wyszedłem na szczyt. Zrzuciłem plecak i przechadzałem się we wszystkich kierunkach, chłonąc przepiękne widoki. Pora była już popołudniowa, bo w zamyśle miałem kontemplowanie zachodu słońca, rzecz jasna z jego uwiecznieniem na fotografiach, a na dłuższy pobyt od wcześniejszej pory nie miałem programu.







Po słowackiej stronie owce się jeszcze pasły, rzucając długie cienie na pastwisko. Był to znak, że słońce chyląc się ku zachodowi, niebawem zacznie swą barwną grą malować górskie pejzaże.
Czas był więc by rozbić namiot i przygotować się na wieczorną sesję fotograficzną.
Tuż obok słupka granicznego, po polskiej stronie rozłożyłem swój zielony pałacyk. Szesnaście razy dmuchnąłem w materacyk, po czym z pokrowca wydobyłem niesamowicie lekki śpiwór puchowy od Małachowskiego, który sam zasugerowałem wprowadzić do oferty.






Niedawno bowiem stałem się posiadaczem ultralekkiego śpiwora Małachowski UL300II, którą to konstrukcję już dość obszernie przetestowałem i opisałem. Jednak idąc za ciosem, zaproponowałem producentowi rozważenie wprowadzenia jeszcze lżejszej i bardziej kompaktowej konstrukcji przeznaczonej jedynie na sezon letni. Tak powstał prototyp oznaczony w produkcji jako UL200II, ja zaś określiłem go roboczo jako Spartan 200, gdyż wymagający użytkownik mógłby mieć w stosunku do niego więcej oczekiwań. Wspomnę jedynie, że śpiwór wraz z pokrowcem, waży ulotne 280 gramów! Jest tak lekki, że leżąc na wysokich trawach, ledwie je ugina... Jego szerszy opis przewiduję jesienią, po używaniu go w przeznaczonym dla niego sezonie.




Przy organizowaniu biwaku i ogarnianiu wnętrza namiotu zeszła chwilka, po której słońce rozpoczęło swój wieczorny spektakl na niebie. Był to czas, w którym aparat zaczął pracować na pełnych obrotach, ja zaś zmieniałem miejsce strzału, by uchwycić dogodne ujęcia. Nieco poniżej szczytu zajął pozycję Słowak z sąsiedniej doliny i tak razem łapaliśmy magię chwili i miejsca.
Wspólnie wciągnęliśmy pół wybornego placka i soczyste niczym zachodzące słońce - jabłko.
A owo zachodzące słońce jeszcze przez kilka chwil dostarczało nam zapierających dech w piersiach i godnych uwiecznienia widoków.








 
Przy ostatniej zorzy zachodu, pożegnaliśmy się z kolegą Słowakiem, deklarując kolejną sesję o wschodzie słońca.

Po tak pięknie zakończonym dniu zaaplikowałem sobie jeszcze gorącą herbatkę, chwilę wsłuchiwałem się w dalekie i bliższe odgłosy przyrody i odległej cywilizacji, po czym wsunąłem się do namiotu, by niebawem wtulić się w puchowy kokon i zatopiony w szum świerków i traw, pogrążyć się w smacznym pienińskim śnie...




Dzień drugi, piątek, 7 sierpnia 2015.



Krótka sierpniowa noc minęła szybko. Zbudziłem się przed wschodem słońca, bo taki też był plan, by powitać świt z aparatem w ręku. Niezbyt chciało mi się opuszczać ciepłe puchowe pielesze mając świadomość, że na zewnątrz jeszcze gości poranny chłód i rosa. Ale przecież właśnie w tym celu tu przyszedłem...

Z Wysokiego Wierchu rozpościerały się rankiem bajkowe krajobrazy. Słowackie miasteczko przykryte białą opończą, Tatry spowite mgłami ścielącymi się nieco gęściej w dolinie, Pieniny Środkowe kąpiące się w powłóczystym obłoku, a od wschodu różowiejąca zorza prześwietlająca mgliste opary...






Spojrzałem w dół zachodniego zbocza. Słowak już pracował, mozolnie wyłuskując zmieniający się górski spektakl. Machnął mi ręką na powitanie, jakby nie chcąc głośnym słowem zmącić ciszy poranka, po czym znowu wpatrzył się w wizjer aparatu.
Mgły to gęstniały, to znowu przewiewał je delikatny zefirek. Gdybym miał drugi aparat ze statywem, pokusiłbym się o wykonanie time-lapse - zdjęć poklatkowych złożonych później w film z przyspieszonym tempem. Ale i tak płynące morze chmur wyraźnie rozlewało się po wzgórzach i przelewało w doliny.

Wreszcie nad Beskidem Sądeckim wzeszła różowopomarańczowa tarcza słońca. Uchwyciłem ją nad zielenią namiotu, z którym świetnie kontrastowała. Niebawem doliny położone po wschodniej stronie zapełniły się ciepłym słonecznym światłem, rozgrzewającym połacie zamglonych leśnych ostępów.
Spojrzałem w stronę doliny gdzie kryło się słowackie miasteczko. Gęsta pokrywa niby rozrzedzonego mleka zakrywała kotlinę, wpełzając powoli na hale, tuż obok owczych koszar. Białe pełznące jęzory pochłaniały zieleń pastwisk wdzierając się między drzewa i zarośla.






Czas powoli mijał. Szczyty po zachodniej stronie zaczęły odważniej wychylać się z morza mgieł. Bliższe skały Trzech Koron poczęły różowieć, omiatane promieniami wschodzącego słońca. Jednak podstawy szczytów nadal pozostawały spowite gęstą zasłoną płynącej bieli.



Kontemplując te urzekające widoki, nagle usłyszałem czysty, wręcz krystaliczny dźwięk dzwonu, dobiegający gdzieś od południa, z głębokiej doliny. Właśnie stamtąd, gdzie wczoraj zlokalizowałem niewielkie słowackie miasteczko. Spojrzałem w tamtą stronę, ale niemal jak białą kołdrą, dolina była szczelnie zakryta grubą warstwą zimnego obłoku, przez który przeszywającym dźwiękiem rozbrzmiewał dzwon tym głośniejszy, że wzmacniany amfiteatrem doliny, nadającej mu niemal widzialne źródło. Gdy dzwon zamilkł, mgły powoli zaczęły ustępować, jakby poruszone sercem spiżowego kolosa.





Od wschodu dzień nadchodził wielkim krokiem. Słońce omiatało promieniami lasy i hale, jeszcze powoli wybudzające się ze snu. Okoliczne wsie budziły się do życia, słychać było już dobrze znane odgłosy cywilizacji, dobywające się gdzieś z zamglonych dolin.





Wreszcie i południowa strona powoli pozbywała się srebrnego tumanu mgły. Najpierw wzgórza poddały się ciepłemu słońcu, a następnie poczęły się rozwidniać doliny.
Zwarte stada owiec poruszały się po halach jak żywe prostokąty, by po chwili rozsypać się bezładnie w poszukiwaniu soczystej, pełnej rosy trawy.





Wesołe dzwonki owieczek słychać było także i po północnej stronie, na przełęczy poniżej stoku wzgórza na którym stałem. Psy poszczekiwały trzymając stado w ryzach, baca i juhasi nawoływali się głośno. Kwiaty poczęły się barwnie mienić w ciepłym słońcu, a srebrzyste pajęczyny przypominały harfę, lecz jedynym mistrzem tego niemego instrumentu był szczudłaty pająk, pospiesznie biegnący do zaplątanej w podstępną sieć muchy.








Nastał ciepły, słoneczny dzień. Nacieszywszy oczy tą poranną symfonią mgieł, promieni wschodzącego słońca i dźwiękami zakrytego bielą chmur dzwonu, wsunąłem się jeszcze do ciepłego puchowego kokonu. Jak przyjemnie było zamglić powieki w krótkim, ale niezwykle błogim dosypianiu. Nigdzie mi się nie spieszyło, toteż mogłem sobie pozwolić na ten komfort.



Ale żal było długo spać w tak piękny dzień, toteż po pierwszej drzemce wstałem na dobre, przewietrzyłem śpiwór, przyrządziłem śniadanie i zwinąłem obozowisko.
Coś moje bambetle robią się coraz mniejsze, bo kuchnia, żarcie i spanie zmieściły się swobodnie na czubku słupka granicznego :)





 



Syty wrażeń i dopiero co pochłoniętej strawy, spojrzałem ku wschodowi. Górowała tam Wysoka, którą tak niedawno zdobyłem. Postanowiłem ponownie rozejrzeć się z najwyższego wierzchołka Pienin i następnie zejść do Jaworek przez Wąwóz Homole. Już niedługo później mogłem spojrzeć na moją miejscówkę noclegową z szlaku prowadzącego na wschód.




Dobrze się idzie znaną trasą. Mijałem po drodze grupki turystów korzystających z pięknych warunków terenowych i pogodowych. Nie wiedzieć kiedy, stanąłem pod szczytem Wysokiej, a po chwili byłem na jego wierzchołku. Oczywiście najpierw spojrzałem na zachód i wzrok mój spoczął na niepozornym kopcu Wysokiego Wierchu. Od tego dnia będę mieć do niego szczególny sentyment.
Oczywiście nie sposób było nie rozkoszować się widokiem Trzech Koron i okolicznego masywu, odsłoniętą z porannych mgieł na dobre słowacką doliną z rozciągniętym wzdłuż niej miasteczkiem, którego ton dzwonu tak dobrze pamiętam...






Na rozstaju szlaków niebieskiego i zielonego, podążyłem tym drugim w dół doliny. Powoli panorama Pienin znikała przesłonięta najbliższym wzniesieniem, a jego zbocza zamykały rozległe widoki.
Jednak nawet piękna dolina - choć zachwycająca, nie da tych doznań jakie ma w sobie obcowanie z górami w górach, na ich szczytach z bezkresem widnokręgu rozpływającego się w zwiewnych mgłach...

W doliny zeszło moje ciało, a dusza gdzieś tam nadal pozostała w górach...










________________________________________

Całość zdjęć - jak zwykle - na mojej Pikasie:
https://picasaweb.google.com/112339065399764771934/WysokiWierch2015?authuser=0&authkey=Gv1sRgCOjms_WQuo2j0QE&feat=directlink

Link skrócony: http://tiny.pl/gg9jd





5 komentarzy:

  1. Jak zawsze wspaniałe zdjęcia i opisy:) Zazdroszczę wyprawy i wolnego czasu. Aż mnie ciągnie gdzieś w góry ale niestety nie ma kiedy:( A tu zima za pasem więc też nie czas na wędrówki. Byle do wiosny.

    Pozdrawiam
    Grzesiek T.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To były tylko dwa dni i to niecałe. Tyle czasu łatwiej zorganizować.
      Byle do wiosny!
      Pozdrawiam.

      Usuń
    2. super się czytało. Pozdrawiam!

      Usuń