Strony

środa, 9 sierpnia 2017

Lubogoszcz - Ćwilin 2017



Sierpień roku 2017 był całkiem udany. Niewiele deszczu i przyjemne temperatury sprzyjały wędrówkom. Jednak chłodniejsze poranki układały snujące się mgły, toteż gdy pewnego rana zobaczyłem mgiełkę przed domem, pomyślałem, że wreszcie przyszedł czas, by obejrzeć Beskid Wyspowy w wersji wysp Beskidu, jak to miał okazję widzieć Kazimierz Sosnowski swego czasu z Ćwilina, gdy ukuł obowiązującą do dzisiaj nazwę tej grupy górskiej.

Punktem startu stała się niezawodna Przełęcz Gruszowiec. Niedawno startowałem z niej na Ćwilin, teraz przyszedł czas by wyruszyć na przeciwległe zbocze. W stronę Śnieżnicy prowadzi bowiem stamtąd między innymi szlak zielony.




Idąc początkowo asfaltem, po chwili wszedłem na regularną, choć nieco stromą drogę leśną. Nie mogłem się oprzeć zerknięciu na Ćwilin, którą to górę darzę jakąś (nie)wytłumaczalną sympatią.



Po chwili zagłębiłem się w las. Droga prowadziła niezawodnie, a szlak zielony - którym podążałem - rozstawał się tu z niebieskim, chwilowo odbijającym w stronę głównego wierzchołka Śnieżnicy. Droga niebawem doprowadziła mnie do ośrodka rekolekcyjnego, zatopionego wśród drzew na południowym stoku góry.






Po sąsiedzku, za ogrodzeniem ośrodka można znaleźć źródło wody, co dla mnie jest zawsze cennym składnikiem wiedzy o górach. Tym razem jednak nie skorzystałem, spodziewając się odnaleźć podobne ujęcie na Lubogoszczy. Przechodząc obok obszernej wiaty, za śladami spychacza kierowałem się w stronę górnej stacji wyciągu narciarskiego.





Tu jednak zaszły spore zmiany. Będąc tu niedawno, widziałem skromną maszynownię wyciągu. Jednak w tym roku właśnie powstawała budowa dużego kompleksu, który był już w stanie surowym, a na jego terenie prowadzono intensywne dalsze prace.




Spojrzałem na panoramę ograniczoną lasami północnego zbocza. Od razu przypomniałem sobie przejście Małym Szlakiem Beskidzkim, którego trasa prowadziła właśnie tamtymi górami. Wierzbanowska, Ciecień, Dzielec - zdobyte we wcześniejszych wędrówkach, teraz prezentowały się z pięknej perspektywy. Nieco zaś dalej na zachód, zza doliny wyłaniał się wschodni stok Lubogoszczy - mój cel na dzień i noc dzisiejszą.





Śniegu nie ma, nart też nie... Schodzę zatem obok toru do rowerowego downhillu w stronę stacji w Kasinie Wielkiej. Dzisiaj nie ma tam ekipy kręcącej Listę Schindlera, jak onegdaj. Spokojny budynek stacyjny zamieniono niedawno na hotelik.



Teraz poprowadzą mnie znaki czerwone. Prowadziły mnie tu nie raz, w jedną bądź drugą stronę. A ja lubię wracać do miejsc swoich wędrówek i odświeżać wspomnienia, a powtarzając trasę, tworzyć nowe.
Asfalt prowadzi wypoczynkowo i wygodnie, choć wcale tego nie potrzebuję. Ale żwirowe pobocze chrzęści pod butami jak polna droga... :) A do tej właśnie dochodzę na niewielkim wzgórzu, gdzie nie widać znaków informujących o skręcie, więc na pamięć schodzę z asfaltu w stronę lasu i góry.





Las. Mój drugi dom. A może pierwszy w sercu, choć drugi co do częstotliwości noclegów... I góra. Droga wśród polnych kwiatów, chwastów i drzew. Niekiedy poorana ściąganym drewnem, zniszczona, ale zawsze dziwnie piękna i pociągająca. Prowadząca wzwyż, wijąca się zakosami, krzyżująca, rozchodząca, oznakowana bądź mylna... I właśnie dzięki zmyleniu szlaku na MSB, trafiliśmy wtedy na piękną widokową porębę. Na nią teraz się wspinam, zaliczając kolejne podejścia.












Dochodzę wreszcie do niewielkiego rozdroża pośrodku poręby. Wywrócone drzewa pozbawione już pni, straszą gdzieniegdzie wyrwanymi korzeniami, a czasem widać złamane wpół i umierające na stojąco...
Odwracam się za siebie i moim oczom ukazuje się przepiękna polana Beskidu Wyspowego. Za wspomnianym Dzielcem, nieco dalej charakterystycznie samotna Kostrza flankuje północny brzeg wysp, podobnie jak ciągnący się za nią grzbiet Pasierbieckiej i Kamionnej. A za nimi niewidoczna w dolinie moja Lipnica... Bardziej po prawej dopiero co opuszczona przeze mnie Śnieżnica, zza przełęczy Gruszowiec szeroki grzbiet Łopienia schodzi do pozornego styku ze zboczem Ćwilina, w całości pięknie prezentującego się z nieśmiało wyzierającą zza niego Mogielicą. Dalej w prawo pasmo Krzystonowa, Kutrzycy i Jasienia, zza których wyłaniają się Gorce. Całe te masy górskie z kropeczkami zabudowań w dolinach, tworzą przepiękny, godny długiej kontemplacji widok. Serce się raduje, a wyobraźnia intensywnie pracując, już widzi te szczyty wysp Beskidu zatopione w porannych mgłach czy budujących się poniżej kopuł chmurach... Rad bym to właśnie z tego miejsca zobaczyć o poranku...





Jednak w tej chwili wieje dość mocny wiatr, toteż planuję się rozbić w lepiej osłoniętym miejscu. Pnącą się do góry drożyną dochodzę do szczytu Lubogoszczy. Przy krzyżu są stoły z ławkami, miejsce jest dość płaskie, więc adaptuję je na miejsce noclegu. Od razu wypatruję dogodnej przecinki, by nie schodząc do poręby, spomiędzy drzew tuż poniżej szczytu, spojrzeć na góry i doliny nazajutrz rano. Widoki są, choć nie tak szerokie jak z punktu niższego, to na ocenę porannej sytuacji, całkiem nieźle miejsce się nadaje.








Zrobiło się już popołudnie, więc przez zmierzchem jeszcze czas, by odnaleźć zaznaczone na mapie źródło wody. Góra z ujęciem tego życiodajnego płynu ma zawsze u mnie priorytet w kwestii biwakowania. Przypominając sobie umiejscowienie znaku na mapie, przenoszę to na rzeźbę terenu i podążam za swoją zdolnością orientacji. Na szczęście dzisiaj mnie też nie zawiodła, bo po chwili wypatruję niebieską rurkę obmurowaną kamieniami. Jest woda i to w obfitości. Plus dla Lubogoszczy :)




Woda jest 15 - 20 metrów po lewej stronie zielonego szlaku, jakieś dwieście metrów poniżej rozwidlenia z czerwonym. Z ścieżki niemal nie widać ujęcia, ale uważne oko jest w stanie je dostrzec. Wracam na szczyt i zabieram się za rozstawienie namiotu, korzystając z dziennego światła.






Na tę wędrówkę spakowałem się na lekko, w 20-to litrowy plecak. Mimo to niczego mi nie brak. Mam namiot, materacyk i śpiwór, mam kompletną kuchnię, zmianę ubrania, stały zestaw akcesoriów. Zmieściło się jeszcze trochę jedzenia i butelka izotonika. Light & Fast pełną gębą :)



Rozstawienie namiotu mam już tak opanowane, że kiedyś spróbuję to zrobić z zamkniętymi oczami ;-) Póki co, na razie patrzę, więc idzie mi szybko i sprawnie. Gdy już namiot stoi, pojawia się trójka jeźdźców na crossach, ale chyba nie są zadowoleni z zajęcia miejscówki, bo po krótkiej konsultacji, strasząc wszystko co żywe w obrębie rodzimej galaktyki, znikają w nadprzestrzeni. Ponownie zapada błoga cisza... :)









Słońce już zachodzi, ale przez gęste drzewa nie widzę pełni spektaklu. Zabieram się za skromną kolację i jeszcze przez chwilę podziwiam księżyc, wschodzący zza szczytu Śnieżnicy. Z uwagi na mocne powiewy wiatru, nie decyduję się na rozpalenie ogniska, toteż po krótkiej chwili zaszywam się w namiocie. Skoro mam zamiar wstać na wschód słońca, to i zasnąć trzeba wcześniej...



Noc minęła spokojnie i smacznie. Przebudziłem się nad ranem i stwierdziłem, że mocno wieje. Chłód wpadający do otwartego namiotu zachęcił mnie do pospania - "jeszcze troszeczkę" :)



Jak łatwo się domyślić, owo "jeszcze troszeczkę" urosło do "ale zaspałem" :)
Wyskoczyłem więc na zewnątrz i przez przezior oceniłem sytuację. Mocny wiatr wywiał wszystko, co miało konsystencję mgły czy innych chmur. W dolinach czysto, ani śladu wczorajszych kłębów mgły... No cóż, - przynajmniej nie muszę schodzić na porębę... Uwieczniłem stan faktyczny i wycofałem się na z góry upatrzoną pozycję... :)








Pora zrobiła się śniadaniowa. Wyciągnąłem Małacha (to ten platynowy śpiwór) by robił za chmurę na Lubogoszczy ;-) Na śniadanie została mi z wczoraj jedna mała drożdżówka, ale przecież nie przyszedłem się tu objadać... :) W tak pięknych okolicznościach przyrody, nawet mały smakołyk to uczta :)






Biwak sam się nie zwinie... Na szczęście wszystko jest małe i lekkie, więc pakowanie się idzie sprawnie.




Po kilku chwilach wszystko trafia do małego plecaczka, formując lekki i zgrabny pakunek. Po zredukowaniu jedzenia jest tak lekko, że nie czuć obciążenia na plecach.




Znajome czerwone znaki prowadzą grzbietem na zachód. Ja zaś schodzę za zielonymi, dodając nową trasę do zaliczonych. Mijam wczoraj odwiedzone ujęcie wody i leśną drogą schodzę w dół, w kierunku Mszany Dolnej.








Na skraju lasu mijam skład drewna i opuszczam stary bór. Z wysokich łąk roztacza się piękny, szeroki widok na południe. Na łąkach jeszcze sporo kwiatów, więc idzie się wesoło, a droga prowadzi w kierunku miasta. Ciepło, pogodnie i zielono. Nawet zabudowania miejskie wyglądają jakoś harmonijnie.






W Mszanie uzupełniam zapasy i przy kościele sprawdzam, czy Anioł Stróż czuwa. Czuwa niestrudzenie, więc ruszam dalej. Staję przed szlakowskazem i zastanawiam się jaki kolor i który kierunek wybrać. W zasadzie, to wybór mam niewielki, bo wypada wrócić po mojego pełnoletniego grzechotnika (coś, co kiedyś nosiło dumne miano samochodu). Wybieram zatem kolor żółty i kieruję się za stosownymi znakami.






Dzisiaj nie muszę szukać znaków. Niedawno schodziłem tym szlakiem z Gosią, więc pójdę po własnych śladach. Utrwalę sobie trasę i może wejdę na Grunwald...




Wchodzę na górę, spodziewam się przewidywanej nazwy, a tu ...Wsołowa! Ale to nie pierwsza góra która ma dwie nazwy.



Poniżej szczytu zasiadłem na drugie śniadanie, które z racji skromności pierwszego, było nieco obfitsze. No a widoki równie pyszne.







W pełnym słońcu ruszam z buta. Moja radość wędrowania zastanawia mnie samego. Może dlatego że nakarmiłem robaka, może ze względu na pogodę...
Z doliny widzę nadchodzącą parę. Trochę pobłądzili, ale szybko się zlokalizowali i przyjęli jedyny właściwy kierunek - przez Czarny Dział na Ćwilin. A później dalej, może na Mogielicę... Przy okazji posmakowałem ich ciasta - bodaj marchewkowego. Pychota!




Ćwilin nawiedziłem niedawno, to postanowiłem już nie pchać się na szczyt, tylko stokówką obok rozsypującej się ambony dotarłem na północny stok, skąd już dobrze znanym szlakiem zszedłem do Przełęczy Gruszowiec, gdzie wiernie czekał mój Grzechotnik.









Tak zamknąłem dwudniową pętlę w Beskidzie Wyspowym. Niebawem znowu zawitam w te okolice...



_

2 komentarze:

  1. To zejście do Mszany zielonym szlakiem miło wspominam. Szedłem tam gdy zaliczałem MSB. To było jedno z odstępstw od ortodoksji zaliczenia całości szlaku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedno z odstępstw... No Panie... Pewnie nie jedyne... No to ja z Leśną zabłądziliśmy na porębę na Lobogoszczy tylko dlatego, że na szlaku zniknęło kilka drzew, w tym przynajmniej jedno ze znakiem szlaku. Przy pomocy mojego GSP-a czym prędzej wróciliśmy na szlak!
      A ten sobie skraca... ;-) Nie zaliczamy! ;-) :)
      No dobra... Masz ten szlak... :)
      Pozdrawiam!

      Usuń