Poprzedni wypad do Izraela był formą rekonesansu. Dowiedziałem się sporo na miejscu, zaliczyłem jednodniowy odcinek Szlakiem Narodowym Izraela i określiłem swoje możliwości i potrzeby. Z tym skromnym, ale dla mnie istotnym bagażem wiedzy, mogłem już poważnie planować pokonywanie tegoż Szlaku. Tak więc, nieco ponad miesiąc później wyruszyłem by zacząć swą przygodę na Israel National Trail. W tygodniowej wędrówce towarzyszył mi Waldek, zainspirowany moją pierwszą przygodą z pustynią.
Fot.: Waldemar P.
Dzień Zero
Przelot był mniej widokowy, z racji chmur i miejsca z dala od okna. Po wylądowaniu napełniliśmy bukłaki w hali przylotów i grzecznie ustawiliśmy się do odprawy, która przeszła gładko.
Nasz plan w wersji optymistycznej zakładał zaliczenie Czerwonego Kanionu, który jest położony opodal drogi nr 12, którą autobus z lotniska jedzie do Eilatu. Kierowca zgodził się nas tam wysadzić, co świetnie wpasowało się w plan dnia.
Fot.: Waldemar P.
Około drugiej po południu lokalnego czasu znaleźliśmy się na pierwszym parkingu przy szlaku prowadzącym do Czerwonego Kanionu.
Po dwudziestu minutach osiągnęliśmy wejście do kanionu, który stopniowo zagłębiał się w miękką wapienno-piaskowcową skałę.
Nagłe i obfite deszcze powodujące nagromadzenie ogromnych mas wody, rzeźbią w miękkiej skale meandry i drążą wodospady.
Fot.: Waldemar P.
Na szczęście na pustyni deszcze są rzadkością, toteż Czerwony Kanion można przez większość czasu zwiedzać. Momentami jest wąsko, że trudno się przecisnąć z większym plecakiem, ale się udało. Schodząc po drabinach i klamrach coraz niżej, obserwowaliśmy dzieło rwących nurtów wód opadowych. Zaiste, nawet suche skały wyglądały interesująco, a gdyby je oglądać w czasie deszczu bądź tuż po nim, gdy mokrą skałę oświetli słońce, mielibyśmy jeszcze piękniejszą głębię barw omywanych skał.
Kanion nie jest długi - zaledwie kilkaset metrów. Dalej można wędrować suchym korytem uformowanym między granitami, co już nie jest tak spektakularne jak barwne miękkie skały. Dlatego też szlak Czerwonego Kanionu wyprowadza zwiedzających powyżej wydrążonych formacji, dając możliwość podziwiania tworu skalnego od góry.
Zdecydowanie warto wybrać się do Czerwonego Kanionu. Cała trasa jest na tyle krótka, że przejście jej od parkingu i powrót w to miejsce zajmuje zaledwie 1,5 - 2 godzin. Można zatem wkomponować ten wypad w dość dobrze wypełniony atrakcjami dzień.
Warto jednak przybyć tu w okolicach południa, gdy dobre oświetlenie pozwala na dostrzeżenie szczegółów i wydobywa pełnię kolorów bajecznych skał.
W ramach kontynuowania podróży do Eilatu staraliśmy się złapać stopa, ale dwóch facetów ze sporymi plecakami jakoś nie przemawiało do mijających nas kierowców. Załapaliśmy się za to na taksówkę, którą zamówiły telefonicznie dwie młode amerykanki. Tym samym po ostrym wytargowaniu się, kierowca dowiózł nas na Migdalor Beach, gdzie znaleźliśmy miejsce biwakowe w tym samym punkcie gdzie poprzednio stał mój namiot.
Tym razem zabrałem ze sobą namiot Bear Sign Arizona. To typowa jednopowłokowa festiwalówka za 45 złotych. Samonośna wolnostojąca kopułka o wadze 1200 gramów z mocną podłogą była tym, co na pustyni miało się sprawdzić. Tropik o znikomej wodoodporności bez podklejanych szwów nie był tu wadą, bo prognozy nie zapowiadały opadów. Za to obszerność wnętrza oraz wspomniana mocna podłoga i wolnostojąca konstrukcja, były atutem.
Kot z egipskich piramid uważnie przyglądał się naszej nocnej akcji :)
Rozstawiliśmy namioty i korzystając z wczesnej pory, przeszliśmy wybrzeżem do przejścia granicznego Taba Egipt. Poprzednio szedłem drogą, więc tym razem zlokalizowałem plażę z prysznicami i toaletami. Znajdowały się na wprost hotelu Princess, położonego kilkaset metrów od granicy.
Wieczorem w planach było jeszcze wyjście do supermarketu po kartusz z gazem (26 szekli), kolacja i narada sztabowa. Szum Morza Czerwonego sprowadził niebawem spokojny sen.
Dzień Pierwszy
Waldek zerwał się skoro świt i poszedł na "wczorajszą" plażę popływać. Morze było ciepłe, woda z prysznica nawet też. Zbudził mnie po powrocie i zabraliśmy się za śniadanie. Poprzednie metody żywienia zaszczepiłem w niewiele większym wymiarze i teraz, toteż w menu pojawiła się lipnicka bułka z żółtym serem i herbata. Wypróbowany sposób na właściwe rozpoczęcie dnia z wędrówką w perspektywie :)
Po śniadaniu zwinęliśmy się sprawnie. W szkole polowej nabraliśmy wody i zaopatrzyliśmy się w paszporty szlaku (10 szekli). Od razu zdobyliśmy pierwszą pieczątkę :)
Na starcie Shvil Israel wpisałem się już poprzednio, więc tylko spojrzałem na inne wpisy i odnalazłem notkę Łukasza Supergana sprzed roku. Dobrze iść przetartym przez naszych szlakiem... :)
Przy kamieniu w barwach Szlaku strzeliliśmy pamiątkowe foty i od razu pochłonęła nas pustynia na ambitnym podejściu.
Ze zboczy Har Tsefahot rozciąga się piękna panorama Zatoki Akaba, okolonej górami Jordanii.
Na popularną wśród wycieczkowiczów górę jednak nie wchodziliśmy. Tuż przed szczytem, Shvil Israel odbija w lewo w dolinę i dalej podąża wśród pustynnych krajobrazów. Oznakowanie jest znakomite, przy czym raz jeszcze dla porządku wspomnę, że na odcinkach którymi współbieżnie prowadzą szlaki lokalne, częściej pojawiają się oznakowania właśnie lokalne, a tak co piąty jednokolorowy znak, pojawia się trójbarwny "nasz". Oczywiście na rozdrożach pojawiają się wszystkie kolory biegnących szlaków, informując który gdzie prowadzi. Tak więc należy pamiętać, że idąc odcinkami wieloznakowymi, częściej widzimy znaki jednokolorowe, co jakiś czas wspomagane znakiem Shvil Israel - pomarańczowo-niebiesko-białym.
Na lokalnych szlakach wokół Eilatu panował dosyć spory ruch. Mimo to na odcinkach oddalonych od miasta spotykaliśmy pojedynczych wędrowców. Pogoda dopisywała, szlak doskonale oznakowany, ścieżka daleko widoczna. Doszliśmy do drogi patrolowej za którą zobaczyliśmy złotą górę Givat Rehavam. Była to góra którą koniecznie chciał zobaczyć Waldek po relacji z mojego pierwszego wyjazdu.
Fot.: Waldemar P.
Z klifu Gishron należało zejść w dół do suchego koryta rzeki. Wadi Gishron to w zasadzie suche koryto rzeki, tworzące głęboki kanion pomiędzy stosunkowo wysokimi skałami. Zejście było dosyć strome i trzeba było bardzo uważać. A już na dole posuwaliśmy się do przodu bez większych problemów.
Wszystko co rośnie na pustyni ma kolce. Każda roślina która wygląda na ozdobną, zieloną, w bliskim kontakcie kłuje! Najpierw wyrastają kolce a dopiero później liście i ewentualnie kwiaty.
Już dobrze za połową dziennego odcinka natknęliśmy się na wędrującą w naszym kierunku szkolną grupę dziewczyn. Jak się wkrótce okazało, niedawno wrócili z Polski! Było sympatycznie, jak w zasadzie przy każdym kontakcie z mieszkańcami Izraela.
Im dalej w górę wąwozu, tym częściej trzeba się było wspinać. Czasem bez ułatwień, a czasem korzystając z klamer i drabin. Wypakowany plecak podnosił skalę trudności.
Wreszcie po wdrapaniu się na otwarty teren, można było zerknąć na przebytą drogę i zatokę w oddali. A przed nami krajobrazy z Gwiezdnych Wojen i kryjówka Obi Wana Kenobiego :)
Fot.: Waldemar P.
Zachodzące słońce zmusiło nas do skrócenia odpoczynku. Przed nami już tylko krótki odcinek na wysokości Har Yoash (Góra Joasi :) ), gdzie przekraczaliśmy drogę nr 12. Tuż za drogą rozbiliśmy się obozem na pustym parkingu.
Rozgwieżdżone niebo wisiało nad nami prezentując gwiazdy liczne jak ziarna piasku na pustyni. Nasze rozświetlone namioty wyglądały na tym tle jak prawdziwe przybytki wielkiej przygody...
Dzień Drugi
Wyspaliśmy się spokojnie, choć pustynna noc była dość chłodna. Nadmorskie ciepło zostało niestety na samym wybrzeżu. Jednak poranne słońce szybko nas rozgrzało, a micha ciepłej zupy - Ser w Ziołach z makaronem Knorra - z drugą bułką, dodała nieco energii na dzień marszu. Zapas wody na trzy dni i reszta zawartości plecaka, wymagały zregenerowania się po pierwszym dniu. Po takim śniadaniu z przyjemnością wskoczyłem w wygodne buty i obfotografowałem nasz camp.
Odcinek z pierwszego dnia już znałem z poprzedniego wyjazdu. W drugim dniu teren przede mną był nieznany, a jedynie rozpracowany na podstawie mapy. Według tego rozeznania, dzień ten miał być łatwiejszy.
Już niebawem pojawiła się pierwsza trudność - wysoki i urwisty klif, z którego należało zejść wąską szczeliną między głazami. Nie było szans się tam prześliznąć z plecakami, toteż Waldek zaproponował, bym zszedł pierwszy bez plecaka, który on opuści po lince, którą szczęśliwie zabrał.
Tak też się to sprawnie odbyło, ale nie bardzo wiem, jak dają sobie tu radę samotni wędrowcy ze sporym plecakiem...
Tuż poniżej ściany klifu, do kamiennego wyżłobionego koryta powoli skapuje woda. Nazbierało się jej kilkadziesiąt litrów, a miała tylko mechaniczne, łatwe do odfiltrowania zanieczyszczenia. My jednak zapas wody targaliśmy ze sobą, toteż z tej wody nie skorzystaliśmy.
Muszę jednak dodać, że w polowej szkole tuż przy początku szlaku pytałem o to źródło - Ein Netafim, ale pani rzekomo znająca teren, stwierdziła, że miesiąc temu tu była i wody nie ma... Jednak wychodzi na to, że woda jest tu na bieżąco.
W pierwszym dniu były góry i rzeki. W tej kwestii nic się nie zmieniło. Prowadziło nas miękkie koryto wyschniętego strumienia, by co jakiś czas wspiąć się nieco i na powrót zejść do suchego łożyska.
Pogoda dopisywała. Momentami nawet ostro, choć na szczęście w zimie nie ma tu zabójczych upałów. Tak... - w zimie... :)
Uwagę też trzeba kierować na oznakowanie. Wygodny wąwóz zaprowadziłby nas dalej, jednak znaki nakazały skręt w przecznicę :) Lokalne znaki zielone zostały zastąpione czarnymi. A trójkolorowy oczywiście z nimi!
Krótki kanion po chwili wyprowadził nas na brzeg obszernej doliny. Za nią piętrzył się dumnie Mt. Shehoret, którego prawym zboczem mieliśmy się wspinać w stronę kolejnego kanionu. Tymczasem na dnie doliny w suchym rozlewisku pod rozłożystą akacją, zasiedliśmy na krótki odpoczynek.
Fot.: Waldemar P.
Nie wszystkie drzewa wykazywały tu oznaki życia. Bo to na pustyni nie jest wieczne. Umierające naprzeciwko nas drzewo wyglądało jak Archeopteryx z rozpostartymi do lotu skrzydłami i ogonem. I w takiej pozycji zastygł na wieki...
Odpoczynek też nie może trwać wiecznie. Pakujemy się pod górkę, gdzie spotykamy kozę z dwoma młodymi. Koziorożce Nubijskie są mało płochliwe, toteż nawet krótkim obiektywem złapałem je bez problemu.
Spoglądam za się, spoglądam przed się :) Zaiste - podoba mi się tutaj. Choć to pustynia, to nie monotonna i swój urok ma. Rzeźba, kolory, odludność - to wszystko jednak przyciąga, choć ma wymiar surowości...
Schodzimy w dolinę, a szlakowskaz nadaje słuszny kierunek - Shehoret Canyon. Pewnie znowu wysokie skały, a my na dnie rzeki o której wody zapomniały...
Kanion jednak okazuje się przepiękny. Na wejściu naniesione drobiny wapienia rozpylają się po czerwonych skałach, dając fantastyczne wrażenie wołowiny obtaczanej w mące :) Kolorów nie brakuje, a wysokie skały dają cień w środku upalnego dnia.
Zarządzamy kolejny krótki odpoczynek. Waldek znalazł kamienne łoże, a ja uzupełniam wodę z elektrolitami. Niby nie piję dużo, ale skoro już wypiję, to i noszenia będzie mniej :)
Kanion Shehoret zdecydowanie zaliczamy do wartych odwiedzenia. Zresztą nie tylko my, bo z przeciwka co i rusz pojawiają się ludzie, którzy do wylotu dojechali samochodami. Dla nich kilkugodzinna wycieczka na lekko jest jeszcze przyjemniejsza. Zresztą na urodę miejsca my też nie narzekamy...
U wylotu, przy parkingu opuszczamy kanion, z którego niewidzialne wody rozlewają się po dolinie. Kolejne znaki kierują nas w lewo na lekkie podejście, skąd strzelam panoramę.
Kolejna dolina pozwala nieco przyspieszyć kroku. Jednak w tych okolicach doliny są po to, by z nich piąć się pod górę, co niebawem następuje. Kolejny krótki kanion opuszczamy jego stromym zboczem i stopniowo nabieramy wysokości. Wzniesienia nie są tu jakieś wysokie, ale strome podejścia i obciążenie, dają nieco w kość. Waldek niesie spory zapas wody, więc nie można powiedzieć, by szedł na lekko. Także i ja z trzema bukłakami wyraźniej odczuwam prawa grawitacji.
Za przełęczą wstępują w nas nowe siły, bo zejście jest łagodne. Mimo wąskich perci nad urwiskami, idzie się dobrym tempem. Wytracając wysokość, dochodzimy do palmowej oazy, gdzie jednak nie znajduję wody. Świetne miejsce na biwak, ale dzień jeszcze trwa, co dla nas oznacza możliwość pokonywania dalszych kilometrów.
Znowu trafiamy na wąskie wodospady, jednak na tyle szerokie, że jakoś można zmieścić się z plecakami. Są i klamry, więc komfort przejścia wzrasta. A przed nami dolina rzeki się rozszerza.
Zachodzące słońce i narastające zmęczenie nakazuje szukać miejsca na obóz. Przepłukany piach rzeczny będzie dobrym i równym podłożem, - trzeba tylko odrzucić większe i ostrzejsze kamyki. Tak więc po kilku chwilach dwa srebrzyste moduły lądownika osiadają w tej cokolwiek księżycowej scenerii... :)
Kolacja jakoś mi się nie marzy, ale chcę zgromadzić kalorie na następny dzień, toteż postanawiam zjeść coś bardziej treściwego. Po obfitym liofie, z pewnością nie będzie mi burczeć w brzuchu :)
Gwiazdy niczym nie przyćmione, lśnią na pustynnym niebie. Zasychające drzewo od dłuższego czasu już nie szumi. Zasypiamy więc w ciszy...
Dzień Trzeci
W nocy coś słyszałem. Początkowo wydawało mi się, że wiatr sypie piaskiem na powłokę namiotu. Jednak po chwili uświadomiłem sobie, że to kropi deszczyk! No a my śpimy na dnie rzeki! Suchej - no właśnie - suchej póki co! A jeśli w górach już lunęło, to zaraz do nas przypłyną masy wody i nas zmyją!
W myślach już opracowywałem plan ewakuacji, ale na szczęście deszczyk się nie nasilał. Nad ranem całkiem zniknął, a promienie słońca znad kanionu zapowiadały kolejny piękny dzień.
Poranna herbata i ciasteczko załatwiły śniadanie, po czym wybrałem się na obfotografowanie naszego campu.
Na skale naprzeciwko, odkryłem ślady czyjegoś obozowania. Zdecydowanie było to bezpieczniejsze miejsce na wypadek ulewy od naszego położonego w korycie rzeki...
Pozbieraliśmy się szybko i sprawnie, a jedynym śladem naszej tu bytności, były dwa suche prostokąty na tle pozostałej po nocnym deszczyku wilgoci. No i rząd kamieni, którym zabezpieczyłem mój pałacyk przed podwiewaniem.
Wylot kanionu przerodził się wkrótce w szeroką dolinę. Gdzieś w oddali wypatrzyłem dwie młode gazele Dorkas, ale były i daleko i uciekły tak szybko, że ich nie sfotografowałem. Niestety, później już ich nie wypatrzyłem.
Kiedyś tędy płynęła woda. Zresztą patrząc na pustynię z lotu ptaka, wszędzie - o ironio - widać rzeki - suche rzeki... Pojedyncze drzewa swymi długimi korzeniami wyciągają z głębin gleby resztki wilgoci, z różnym skutkiem. Nie każdemu udaje się przeżyć w tych skrajnie trudnych warunkach...
Wszędzie gdzie istnieje choć trochę wody, zaraz pojawia się roślinna forma życia. Pustynia momentami przypomina sawannę, jednak nie napotkamy tu traw, a jedynie kępki zasuszonych krzewinek. Jedynie malownicze chmury dają nadzieję na więcej wilgoci...
Sezon ogórkowy w pełni :) Tutaj musiało być naprawdę mokro, by roślina zakwitła i wykształciła owoce.
Znaki wiodą w stronę rozłożystego drzewa. Gdy do niego dochodzimy, znajdujemy tu mały raj! Zawinięty na konarze hamak, a pod pniem woda, makaron, daktyle, herbata, czajnik i kubki.
Jakaż szkoda, że to nie tutaj zastał nas wieczór... Rozwijam hamak, Waldek zaczepia go wysoko gdzie ja bym nie dosięgnął i wyznaczamy sobie dwie piętnastominutowe sesje leżakowania.
Błogosławimy człowieka który tu pozostawił wszystkie te dobra i po półgodzinnym odpoczynku z żalem opuszczamy gościnę... Mazal Tow dobry człowieku!
Fot.: Waldemar P.
Fot.: Waldemar P.
Fot.: Waldemar P.
Przed nami oznaki cywilizacji w większym wydaniu. Na Timna Park jeszcze za wcześnie, ale po kilku chwilach sprawa się wyjaśnia. To wysypisko śmieci w dawnym wyrobisku odkrywkowym. Świadczą o tym między innymi fruwające po okolicy reklamówki. Na szczęście wszystko inne szybko wysycha i nawet nie generuje przykrych zapachów.
W iście marsjańskich krajobrazach przemierzamy kolejne kilometry. Na szczęście jest atmosfera, aczkolwiek bardziej z Merkurego, bo susza wyziera spod buta. Ale ślady życia są tu widoczne, tym bardziej że przed nami wreszcie długo wyczekiwany Timna Park.
Woda! I to Woda pitna! Taki widok na pustyni - jeśli nie jest to fatamorgana - to zbawienie! I czego tu nie ma! Stoliki! Ławki! Nawet jeziorko! Zatrzymujemy się.
Po chwili okazuje się, że to superkomfortowa oaza - jak dla nas. Jest toaleta i są prysznice z gorącą wodą. Zmywamy więc trzydniowy kurz, pył i piach i zasiadamy do stołu. Jest darmowy wrzątek i darmowa pyszna ziołowa herbata. Zaczynam się zastanawiać, czy nie zostać tu na kilka dni ;-)
Timna Park to ogromna przestrzeń z nagromadzonymi atrakcjami. My jednak korzystamy z tych wcześniej wspomnianych, a te turystyczne zostawiamy rasowym turystom, nie zapominając, że jesteśmy raczej wędrowcami. Ruszamy więc dalej, obserwując po drodze rodzinkę koziorożców.
Nieco dalej w kanionie pojawia się mały czarno-biały ptaszek wielkości wróbla. Podlatuje za nami w ślad, a gdy kojarzę, że w kieszonce na uprzęży mam ciastka owsiane, gdzieś znika. Zrobiło mi się przykro, że go nie poczęstowałem.
Gdy jednak dochodzimy do stromej zaciętej rynny którą zaczynamy się wspinać ostro pod górę, "negatyw" wraca, więc pospiesznie sięgam po ciacho i częstuję mojego monochromatycznego przyjaciela. Ten zaś skwapliwie korzysta.
Resztę ciasteczka zostawiłem ptaszkowi na głazie, a sam zerknąłem przed siebie. Jak to dobrze, że nadciągnęły chmury, bo wspinaczka w pełnym słońcu wycisnęłaby z nas ostatnie poty.
Jest naprawdę stromo, trzeba się wspomagać rękami, na szczęście skała jest chropowata a buty przyczepne. Tu zdecydowanie przydały się podejściówki.
Za siodłem jeszcze ciekawiej. Niemal pionowa ściana i sporo rzęchu. Minę miałem nietęgą, ale Waldek dodawał mi otuchy. Jedna klamra na tym odcinku była przydatna, ale z plecakiem trochę inaczej łapie się balans na wąskich stopniach. Zdecydowanie był to najtrudniejszy odcinek pierwszego etapu.
Mount Timna ma plaski wierzchołek. Normalnie - lotnisko. Już kombinowałem jakby się tu zaczepić na noc, ale znowu nie ta pora...
Bo na zachód i wschód słońca, to ta miejscówka by się w sam raz nadawała. Poprzestałem tylko na dołożeniu kolejnego kamyka na jednym z kopczyków, po czym trzeba się było sposobić do zejścia.
Fot.: Waldemar P.
Fot.: Waldemar P.
Zejście było jednak dobrze zabezpieczone klamrami, a dalsze odcinki - choć eksponowane - były całkiem do przejścia. Dość szybko nachylenie złagodniało i można było spokojniej oddychać.
Pojawiły się zielone skały, a i innych barw nie brakowało. A napotykana zieleń oczywiście była kolczasta...
Malowniczym kanionem doszliśmy do rozległej równiny. Z daleka wypatrzyliśmy kolejny przyczółek cywilizacji - wjazd z bramkami do Timna Parku. Czyli przed nami Timna Valley.
Na miejscu pusto i ani żywej duszy. Po chwili pojawiła się spóźniona turystka - Słowaczka. Niestety, nie chciała z nami zostać, a po kilku chwilach odebrało ją jej towarzystwo. Zrobiliśmy zatem obchód znajdując wodę i toalety, obejrzeliśmy obiekty i wybraliśmy zakątek w którym najmniej wiało i gdzie nasze namioty nie rzucały się w oczy.
Jednak mimo osłonięcia budynkiem i ścianami, wiało konkretnie i namioty łopotały wesoło. Niemniej jednak spało się całkiem spokojnie.
Dzień Czwarty
Pobudka była wcześnie, bo i wcześnie zalegliśmy w namiotach. Rano już tak nie wiało, toteż szybko poskładaliśmy namioty i śniadanie zorganizowaliśmy przy stoliku.
Na dalszy odcinek zabraliśmy nieco mniej wody, bo rozpoznanie przewidywało zapas na dwa dni. Także w informacji w dużym budynku potwierdziliśmy topografię przejścia, a miły pan przewodnik skonsultował się z lokalnym ekspertem terenowym i udzielił nam wskazówek, zbieżnych z naszym stanem wiedzy. Wszyscy uśmiechnięci, sympatyczni i pomocni :)
Dolina została już za nami. Obeszliśmy dwa wzgórza, a przed podejściem dowiedzieliśmy się co nas może czekać...
Jednak po Mt. Timna byliśmy zahartowani, a aktualne podejście było już bułką z masłem. To pikuś, bo na śniadanie była lipnicka bułka z serem :)
Przed nami był chyba Wężowy Grzbiet. Bynajmniej nie nosił on takiej oficjalnej nazwy, ale nadałem ją ja, bo najpierw natrafiłem na skamielinę czegoś przypominającego strażacki wąż ssawny, a później rzucił się na nas wąż grubości pisaka i długości 40 - 50 cm, umykając między naszymi nogami do swojej kryjówki. Nawet nie zdążyłem sięgnąć po mój szybkostrzelny aparat...
Płaskowyż był całkiem interesujący. Ciągnął się 300 metrów powyżej doliny na dość długim dystansie. Zaglądał w doliny i osłaniał nas kulminacją dochodzącą do 150 metrów od poziomu naszego szlaku. Udało mi się też znaleźć fragment płyty marmurowej tak płaskiej, jakby była poddana obróbce. Jednak czy było to dzieło ręki ludzkiej czy twór natury, nie byłem w stanie ustalić.
Przed nami pojawiło się obniżenie, którym wody spływały w dolinę. Wody, których nie było. A za niewielkim podejściem kolejny płaskowyż i węzeł szlaków. Dalej droga 4x4 i znaleziona szekla. Wypatrywałem wypchanego portfela, ale niestety - nie dowieźli... ;-)
Droga prowadziła prosto i wygodnie przed siebie, ale czujność nie zawiodła, bowiem paski farby w trzech kolorach wyraźnie wyginały się w prawo. Podążyliśmy zatem między wzgórza, ku kolejnej przełęczy.
To pustynia. Spektakularnych atrakcji zbyt wiele tu nie napotkamy. Toteż za przełęczą pojawiła się kolejna dolina, za nią następne podejście. Barwy zmieniły się z żółtych na czarne, co mogło świadczyć o wulkanicznym pochodzeniu kamieni. Tym bardziej, że owe kamienie wydawały ostre, metaliczne dźwięki, co wybitnie świadczyło o fakcie, że były poddane działaniu wysokiej temperatury. Czyżbyśmy trafili w rejony Sodomy bądź Gomory? Z mojej wiedzy wynikało że nie, bowiem te mityczne miejsca powinny znajdować się bliżej Morza Martwego...
Dzień się już nachylił, zatem wypadało poszukać godziwego miejsca na obóz. Żelazne Góry dźwięczały kamieniami, ale piaszczystego dna rzeki nie udało się znaleźć. Wreszcie za jednym ze wzniesień namierzyliśmy koryto strumienia, a gdy tam zeszliśmy, znaleźliśmy opuszczone miejsce po obozowisku. Poszerzyliśmy je na dwa namioty, które wkrótce stanęły nad Suchym Strumieniem Żelaznej Góry. Nawet gwiazdy tej nocy jakby bardziej metalicznie błyszczały...
Dzień Piąty
Dzień wstał jak na Ziemi. Bo skoro w nocy na niebie było widać Księżyc, to spaliśmy chyba na Merkurym... ;-)
Bułka lipnicka z serem, - pewnie nikt się nie spodziewał dzisiejszego porannego menu ;-) Tak, - to moja żelazna racja :) Żeby chociaż zawinięta w papier bądź w woreczku... Ale gdzie tam - w folię aluminiową!
Likwidacja obozu przebiegła sprawnie. W tak zwanym międzyczasie porozglądałem się po okazach geologicznych, z których najbardziej ciekawe były krzemienie. Zdecydowanie można się było zatopić w poszukiwaniach.
Iron Camp zostawiliśmy za sobą. Pokładowe przyrządy nawigacyjne wskazywały na bliskość planety nazwanej Shaharut. Istotnie, po godzinnym orbitowaniu nad trójkolorowym szlakiem, osiągnęliśmy tę niewielką osadę.
Wioska położona jest na wzniesieniu, niemal na brzegu urwistego klifu. Nie wygląda bogato, a wręcz ubogo. Jednak w centrum osady jest przystanek autobusowy, a przy nim poczekalnia, toalety i woda pitna. Jest też możliwość skorzystania z gniazdka i doładowania prądożerców.
Po godzinie opuściliśmy wioskę. Dolina zaprowadziła nas w stronę budującego się osiedla. Tu już królował piach pod wieloma postaciami, a na nim rosły Róże Jerychońskie, cierpliwe czekające na deszcz.
Gdy wyszliśmy na pobliskie wzniesienia, naszym oczom ukazała się Dolina Ovda z wojskową bazą lotniczą i lotniskiem cywilnym, na którym kilka dni temu wylądowaliśmy.
Zeszliśmy szlakiem w pobliże bazy wojskowej i dzięki wielkiej uprzejmości Oriela który podwiózł mnie do koszar, uzupełniliśmy zapasy wody. Toda raba Oriel! Teraz mogliśmy już podążyć szlakiem na odludzie, gdzie natknęliśmy się na piękne wydmy z drobnego, żółtego piasku.
Fot.: Waldemar P.
Fot.: Waldemar P.
Waldkowi miejscówka szczególnie się spodobała, ja też byłem pod wrażeniem, zatem zgodnie obraliśmy tę piaskownicę na miejsce naszego noclegu. Pora była niezbyt późna, ale dalej mogliśmy nie znaleźć tak malowniczego miejsca. Po chwili stanęły tu nasze namioty.
Fot.: Waldemar P.
Fot.: Waldemar P.
Fot.: Waldemar P.
Po zorzach które zabłysły na niebie po zachodzie słońca, dość szybko zapadła noc. Był to idealny czas na wciągnięcie czegoś pożywnego i obfite nawodnienie się. Plan wędrówki w zasadzie został wykonany, bo na jutrzejszy dzień zaplanowaliśmy lajtowe dojście do skrzyżowania za lotniskiem, a może i na dojście do Neot Semadar. Zależało to jednak od tego, jak bąble na stopach Waldka pozwolą mu na przemieszczanie się. Ja szczęśliwie nie zaliczyłem żadnych problemów ze stopami.
Postanowiliśmy też zgodnie, że jutro wyśpimy się do syta i nie zwijamy się za wcześnie. W to mi graj, więc chętnie przystałem na taki plan.
Po kolacji, gdy już resztki słonecznej zorzy zgasły, obfotografowałem jeszcze księżyc nad pałacem, wspomagany oświetleniem jaśniejącym u izraelskich lotników.
Dzień Szósty
Spałem jak chrześcijanin, bo i z racji na odległość granicy, żaden muezzin nie budził mnie swymi modlitewnymi nawoływaniami :) Skromne śniadanie składało się z ciasteczek owsianych i kawy. To moje drugie ulubione śniadanie pustynne po lipnickiej bułce z serem. Te bowiem wykończyłem wczoraj.
Nasz szlak oznaczony jest trzema kolorami. Tak się złożyło, że Waldek miał ze sobą trzy koszulki właśnie w takich samych barwach. Jego pomysł wdrożyliśmy zatem w życie :)
Pokręciłem się jeszcze po okolicy, ustrzeliłem kilka planów. Jednak dzień w zwolnionym tempie ma swój urok... :)
Przedpołudniowe słońce dzięki panelowi słonecznemu (GoalZero Nomad 7) dostarczyło energii mojemu smyrfonowi. Dobrze, że w porę wróciłem, bo jeszcze trochę i szukałbym go po znikającym w piachu kabelku...
Komu w drogę - temu plecak na grzbiet. Pustą butelkę zabieram, kamienie przeciwwietrzne zostawiam. Dzisiaj mamy do zrobienia nieprzyzwoicie krótki odcinek.
Schodzimy ze wzgórza do drogi, wzdłuż której kilka kilometrów podążamy do skrzyżowania. Płasko i trochę nudno, ale to oznacza, że najciekawszy odcinek zaliczyliśmy w całości.
No i doszliśmy do skrzyżowania. Patrzę na Waldka, ale choć nie mrugnie okiem, to widzę, że idąc, cierpi od bąbli. Do Neot Semadar mamy jakieś pięć kilometrów i czasu pod dostatkiem, ale nie drążę tematu. Jeśli w pół godziny nie złapiemy okazji, rozważymy przemarsz w kierunku portu lotniczego i gdzieś w jego okolicy rozbijemy ostatni obóz przez jutrzejszym odlotem.
Jednak szczęście nam sprzyja i po kwadransie zatrzymuje się jeździec pustyni i dowozi nas da samego kibucu Neot Semadar, bo właśnie tam zdąża. Jesteśmy very happy :)
Na miejscu poinformował nas gdzie się udać, no i wkrótce miła pani w biurze kieruje nas w stronę osiedla wolontariuszy, gdzie możemy skorzystać z prysznica. Jest tam obok basen, ale jest to obiekt prywatny i prosi by do niego nie wchodzić. Dla mnie prysznic jest wystarczający, ale wiem, że Waldek lubi pływać i trochę mi przykro, że na koniec wędrówki nie zaliczy błękitnego akwenu. Ale i tak odświeżyliśmy się pod gorącym natryskiem, co po kolejnych dniach w piachu było prawdziwą przyjemnością. A zaprowadził nas Omer, który po drodze opowiedział historię niezwykłego budynku w kibucu i zaproponował herbatę po prysznicu. Toda raba Omer!
Waldek spotkał tam też jednego z wolontariuszy. Jaakow wiele mu opowiedział o pracy w kibucu. Po kąpieli przyłączyłem się do rozmowy i po raz kolejny mogę potwierdzić, że wszyscy z którymi mieliśmy przyjemność się spotkać w Izraelu, byli bardzo wobec nas przyjaźni, a na słowo "Polska - Polin", reagowali z sympatią. A Jaakow miał bardzo poukładane i był rozsądnym młodym człowiekiem, żyjącym w harmonii z sobą i otaczającą go rzeczywistością. Mazel Tow Jaakow!
Przed opuszczeniem gościnnego gospodarstwa, poszedłem jeszcze pod ten niezwykły Dom Kultury by go uwiecznić na zdjęciach. Widać było też i wokoło troskliwą rękę pracowników. Róża na pustyni to nieczęsty widok. Za wyjątkiem Róży Jerychońskiej...
Wyszliśmy na drogę, by dotrzeć w okolice lotniska. Po dwudziestu minutach zabrało nas małżeństwo jadące odebrać córkę z lotniska. Wracała z Polski, z Katowic, gdzie właśnie studiuje. No masz...
Na lotnisku nie możemy spać - teren wojskowy. W nocy zamknięty, więc choć wiele osób było zainteresowanych by nam pomóc, to trzeba było się udać poza ogrodzenie bazy wojskowej. No to poszliśmy...
Zaraz za płotem miejsca było do woli, ale wiatr hulał na maksa. Więc przeszliśmy za drogę i za wzgórzami upstrzonymi kulistymi zlepieńcami, znaleźliśmy obszerną dolinę, w której nadal wiało, ale już wyraźnie słabiej. Znaleźliśmy dwie miejscówki pod namiot i przed zmrokiem się rozbiliśmy.
Była obowiązkowa fota pod księżycem i zupka z torebki z chlebem pełnoziarnistym. Smakowało to jak wyborny gulasz. Serio!
Dzień Siódmy
W nocy dmuchało jednak mocniej i nawiało sporo piachu do namiotu. Wszystko co pozostawiłem przy wejściu, było pokryte warstwą piachu. I jak na ironię, wyjątkowo na noc nie przykryłem aparatu czapką... Na szczęście zniósł to bez szwanku.
A na zewnątrz natknąłem się na skrzynkę amunicyjną, którą Waldek znalazł podczas porannej przechadzki po okolicy. Ku uciesze pracowników lotniska i sprawdzeniu iż jest pusta, poleciała ze mną do kraju.
Fot.: Waldemar P.
Fot.: Waldemar P.
W dniu powrotu pogoda się załamała. Zrobiło się pochmurno, wietrznie i zimno. Jak się dowiedziałem od współpasażera, w sąsiedniej Jordanii, nieco bardziej na północ były śnieżyce! My zaś przez siedem dni mieliśmy doskonałą pogodę, piękną trasę i spotkaliśmy fantastycznych ludzi.
Z przyjemnością wrócę tam na kolejny etap wędrówki Izraelskim Szlakiem Narodowym :)
Shvil Israel - 1 etap - podsumowanie --->
.










































































































































































































































































































































































































Hej Yatzku!!! Kolejny udany wyjazd do Izraela i kolejna duża porcja pięknych zdjęć:-) Bułka lipnicka znowu króluje, a i ptaszek skorzystał z Twoich skromnych zasobów:-p Ja musiałbym wziąć ze sobą co najmniej bochenek chleba, a i to by pewnie nie starczyło:-(
OdpowiedzUsuńUcieczka w zimie na pustynię to dobry kierunek, a ja tymczasem "zasmakowałem" w wędrowaniu o tej porze roku po naszych Beskidach:-) Skoro zima byle jaka, to chociaż człowiek nie ugrzęźnie w śniegu:-p
P.S. To kiedy ciąg dalszy?
Paweł
Hej Pawle,
UsuńDzięki w imieniu swoim i ptaszka :)
Beskidy i Karpaty zostawiam na wiosnę, lato i jesień, a zimę mam w wersji ultralight (nie licząc paszy i wody) na izraelskiej pustyni.
Ciąg dalszy planuję na drugą połowę lutego, później muszę wrócić na prawie cały marzec i kwiecień może cały na Shvil Israel.
Przemarznięte kolana dokuczają mi okrutnie, więc zima na szlaku tylko w cieplejszych rejonach. Ale Ty przecieraj dzielnie zimowe Beskidzkie szlaki :)
Pozdrawiam!