Każda okazja jest dobra, aby pojechać w Sudety. A już jesienią na kilka dni!
Chętnie, acz rzadko bywam w tych malowniczych górach i z każdym razem mam na nie coraz większy apetyt. Prawda jest prosta — niewiele znam to pasmo, więc bogactwo nieprzebytych przeze mnie szlaków tym bardziej pociąga.
Pojechaliśmy samochodem w dwie osoby. Katarzyna na turnus uzdrowiskowy, ja - do towarzystwa i eksplorowania okolic Lądka-Zdroju. Nie ukrywam, że ta druga opcja była dla mnie bardzo kusząca. Do tego ciepła i kolorowa jesień, co prawda z porannymi przymrozkami, podnosiła stopień atrakcyjności wyjazdu.
Po przybyciu na miejsce, niemal z marszu rzuciłem się na rozpoznanie terenu. W zasadzie, to kilka lat wcześniej przemknąłem przez Lądek i okolicę pokonując Główny Szlak Sudecki, więc wyobrażenie o miejscu już niejakie miałem. Tym samym na wstępie w planach był Trojak.
W pięknych okolicznościach przyrody rozpocząłem podejście. Lecz kuszące barwy jesieni nie pozwalały przyjąć słusznego tempa, co i rusz zatrzymując nad cudami tej jakże barwnej pory roku.
Od stokówki wreszcie udało się wyciągnąć kroku i napotykając coraz częściej różne głazy, przez liczne poręby dotarłem do celu.
Szczytowy głaz Trojaka pełnił zarazem funkcję punktu widokowego. Stare, pogięte barierki zabezpieczały przed upadkiem, a widoki warte były wejścia na skałę.
Poniżej szczytu budowane były właśnie ścieżki rowerowe, których nota bene na okolicznym terenie było bardzo dużo. Jednak kojący szum lasu działał nawet na jednego z robotników, zmożonego pracą ponad jego siły :-)
Sam zaś Lądek - Zdrój jest podzielony nie tylko myślnikiem w nazwie, ale faktycznie jego część zdrojowa stanowi wyraźną odrębność architektoniczną i historyczną. Także związki z niemieckim gospodarowaniem w przeszłości, są tu aż nadto zauważalne.
Miasteczko może się podobać, zwłaszcza kuracjuszom ceniącym nie tylko skuteczność zabiegów rehabilitacyjnych, ale i doznania w czasie spacerów wśród imponującej zabudowy.
Czasem trzeba jednak uważać, bo natknąłem się na miejsce pracy rzezimieszka starej daty, operującego według sprawdzonego sloganu - "kup pan cegłę" :-)
W innej zaś piwniczce swoją bazę urządziły sobie jakieś - zapewne futurystyczne - roboty budowlane. Chyba było już po fajrancie, bo żadnego robota nie zauważyłem. Pewnie obficie naoliwione, dają wytchnienie swoim siłownikom :-)
Wieczory także miały swój urok, pachnąc suchymi i wilgotnymi liśćmi, malując barwy zachodzącego słońca, zgrywające się z odblaskami parkowych latarni.
Żeby nie było chodzenia dookoła komina, towarzystwu uzdrowiskowemu udawało się wygospodarować znaczną część dnia na wędrówki te bliższe i te dalsze. Za Trojakiem można było przez Karpno i leśny kościółek pw. Matki Bożej od Zagubionych dojść do Przełęczy Lądeckiej i dalej, do Borówkowej Góry. Pogoda, teren i widoki zgrały się idealnie z kondycją i długością dnia, by nasycić się każdym aspektem tego pięknego dnia.
Kolejny wypad w okoliczne tereny miał miejsce w niedzielę, więc zaproponowałem odwiedzenie góry Igliczna, na której postawiono kościół Matki Bożej Śnieżnej. Miejsce z jednej strony o niezaprzeczalnym uroku i specyficznej lokalizacji, z drugiej strony okupowane przez proboszcza nakładającego szereg restrykcji na wiernych i przekształcającego Dom Boży w fortecę nie do zdobycia.
Będąc tu wcześniej na trasie Głównego Szlaku Sudeckiego, nie udało mi się nawiedzić świątyni z uwagi na wspomniane zasieki. Dzisiaj było już nieco, ale tylko nieco lepiej...
Szczęśliwie udało mi się zachować kilka zdjęć z wnętrza kościoła, które wspomniany gospodarz przybytku nakazał usunąć. W późniejszej rozmowie z lokalnymi parafianami, usłyszałem o szeregu innych kontrowersyjnych zachowaniach posłańca bożego, z nawet całkiem drastycznymi.
Na osłodę, szczęśliwym zbiegiem okoliczności na mszy dodatkową atrakcją były śpiewy modlitewne w wykonaniu legendarnego Józefa Skrzeka, lidera równie legendarnego zespołu SBB. Po mszy w krótkiej rozmowie przywołaliśmy dawne czasy i wspomnieliśmy skład grupy.
Po tak udanym przedpołudniu, reszta dnia zapowiadała się równie obiecująco. Pięknym zielonym szlakiem w kierunku Międzygórza dotarliśmy najpierw do wodospadu Wilczki, będącego jedną z istotniejszych atrakcji okolicy. Z kolei żółty szlak zaprowadził nas obok Ogrodu Bajek na powrót do Marianówki. Trudno sobie było wymarzyć lepszą pogodę i ciekawszą trasę.
Pora była już popołudniowa, więc przyszedł czas na ostatni etap tego dnia. Przy Przełęczy Puchaczówka w szałasach pasterskich uzupełniliśmy zapasy lokalnych przysmaków, po czym na samej przełęczy zarzuciłem plecak na grzbiet i pożegnawszy miłe towarzystwo powracające do Lądka-Zdroju, ruszyłem ku Śnieżnikowi.
Pamiętam, jak na Czarnej Górze idąc GSS zaskoczyła nas burza z piorunami. Chciałem wtedy wejść jeszcze na wieżę widokową, ale za namową koleżanki, porzuciłem wtedy ten pomysł. Dzisiaj też nie mógłby wejść do fazy realizacji, z uwagi na znaczny stopień degradacji konstrukcji. Może w przyszłości stanie tu solidniejsza wieża.
Nieco dalej świetnym punktem widokowym jest skalny cypel, ogołocony niemal z drzew. Widać z niego dość szeroki horyzont, z doskonale widoczną Igliczną i dopiero co odwiedzonym kościołem. Jako namiastka wieży widokowej się nadaje, choć nie zapewnia dookólnych widoków.
Dalej znaki prowadzą pewnie i czytelnie. Trasa nie jest wymagająca, bo od Czarnej Góry jest odcinek w dół, następnie sporo nieznacznego falowania, a dopiero za Żmijowcem finalne podejście do schroniska pod Śnieżnikiem.
Od węzła szlaków do samego schroniska już ostatnie kilkaset metrów spokojnego podejścia. A samo schronisko leży sporo poniżej szczytu Śnieżnika, na który trzeba pokonać dodatkowe nieco ponad sto metrów. Ale dzisiaj w obszarze zainteresowania będę miał inny szczyt, niemal przeciwległy, choć właśnie na Śnieżnik jeszcze zdążę wejść za dnia.
Po zajrzeniu do schroniska wyszedłem na zewnątrz na małe co-nieco. Zatelefonowałem też do Waldka, który jak nikt znał okoliczne tereny. Za jego namową postanowiłem wybrać się na Średniak i być może tam zabiwakować. Posilony skromną kanapką, ruszyłem na Śnieżnik. Wcześniej na GSS plan nie przewidywał zdobycia tego leżącego poza czerwonym szlakiem szczytu, a dzisiaj nic już nie stało ku temu na przeszkodzie, by go wreszcie zdobyć.
Sam szczyt dzielony polsko - czeską granicą oferuje wspaniałe widoki. W zasadzie, gdyby nie porywisty wiatr, pewnie bym się zastanawiał nad biwakiem w jakimś choć trochę osłoniętym miejscu. Jednak namowa Waldka i zapas czasu, pozwoliły mi do dzisiejszego planu dołożyć jeszcze jedną górę.
Zoptymalizowałem pobyt na szczycie trochę po japońsku. Mianowicie zajrzałem w kilka interesujących miejsc na kopule szczytowej, uwieczniłem je wraz z dalszymi panoramami na fotografiach, po czym tą samą trasą wróciłem pod schronisko.
Instrukcja Waldka kierująca na Średniak była precyzyjna. A i przydatna, bowiem na ten szczyt nie prowadzi żaden znakowany szlak. Od schroniska żółtym szlakiem dwieście metrów do skraju polany, a potem w lewo na krzyżówce leśnych ścieżek znowu w lewo i do góry na szczyt.
Dzień się miał już dobrze ku wieczorowi, więc nie ociągałem się,
minimalizując ilość wykonywanych po drodze zdjęć. Kiedy jednak przy
jednej fotce odwróciłem się za siebie, dostrzegłem dwoje ludzi
podążających za mną. Trochę zdziwiony, że wybrali ten sam cel, widząc,
że nie posiadają plecaków, a więc i sprzętu biwakowego, po krótkim
marszu postanowiłem na nich zaczekać. Kiedy doszli, zapytali, czy ja też
idę do Międzygórza...
No, lekko osłupiałem. Para wychodzi od
schroniska, nie kieruje się znakami, a podąża za jakimś gościem idącym w
nieznanym kierunku... Wyszło na to, że byli pewni, że ja schodzę w dół!
Spojrzałem na mapę i odnalazłem nikłą ścieżkę prowadzącą stromym
stokiem do czerwonego szlaku i zapowiedziałem, że wyprowadzę ich na
szlak i nadam kierunek. Przedzieranie się przez kosówkę niemal
niewidoczną ścieżką o sporym nachyleniu było nie lada wyczynem dla nich,
a kiedy pokazałem im czerwone znaki, szeroką ścieżkę i kierunek w dół,
przy widocznym zachodzącym słońcu zapytałem jeszcze, czy mają jakieś
oświetlenie, bo za pół godziny, nim dojdą do miasteczka, zrobi się w
zalesionej dolinie ciemno.
- "Mamy komórkę, to poświecimy".
- Naładowana? - zapytałem...
- "Został jeden procent".
Zaniemówiłem. Chociaż po trzech sekundach chyba coś w szoku wybełkotałem. Ludzie
wychodzą zbyt późno, gubią trasę idąc za kimkolwiek bez pytania o cel i
nie mają nawet naładowanej komórki, nie wspominając o czołówce. Tacy
ludzie dają zajęcie służbom ratowniczym, choć mam nadzieję, że już dalej
nie błądzili i po ćmaku do Międzygórza dotarli...
Wywspinałem się do opuszczonej ścieżki i dotarłem na Średniak. Akurat trafiłem na piękny zachód słońca, ale dobrego miejsca pod namiot nie znalazłem. Miejscówka wyglądała jak przeorana i zarośnięta, więc odbiłem się od tabliczki i postanowiłem wrócić pod schronisko przy ostatnich promieniach dnia.
Przy schronisku znalazłem płaskie i równe miejsce obok stelaża z panelami fotowoltaicznymi. Wiało dość mocno, ale nie aż tak jak na szczycie. Akurat z rozstawieniem namiotu i prawidłowym zakotwiczeniem nie mam problemów, więc kiedy już mój zielony pałacyk stanął, mogłem jeszcze przez chwile kontemplować gasnący w pomarańczach błękit nieba.
Ciekawostką było też przybycie grupy wyglądającej na selekcję do specjalsów nieznanej formacji. Instruktor zarządził krótki odpoczynek, a po chwili cała załoga zawinięta na karimatach łapała cenne minuty snu. Minuty, nie godziny, bo chyba tego odpoczynku było nie więcej niż pół godziny.
W każdym razie gdy po krzątaniu się w namiocie wyjrzałem przed snem, już ich nie było.
Jeszcze tylko lekka kolacyjka, do tego dla odmiany obfite nawodnienie zgodnie z moim wypracowanym na wędrówkach zwyczajem i można było spoziomować się, zgrywając oko z poduszką :-) Nocka w takich warunkach jest tym, co wędrowcy lubią najbardziej.
***
Poranek wstał rześki i wietrzny. Założyłem na siebie całą posiadaną odzież, bo po wyjściu z ciepłego śpiwora o świtaniu człowiek jeszcze nie łapie termiki. Czekałem, aż poranne promienie słońca dopełzną do namiotu, ogrzeją go i osuszą i będę mógł też przewietrzyć śpiwór. Zerknąłem na Średniak i na szerszą okolicę, a przede wszystkim na niebo. Kolejny dzień zapowiadał się ciepło i pogodnie.
Klarowanie obozu szło sprawnie, jakby napędzane mocnymi podmuchami wiatru, przy których leciutki puchacz powiewał momentami w poziomie. Zapoznani wieczorem plecakowcy też już osiągnęli gotowość bojową, sukcesywnie wyruszając na swoje trasy.
Spakowany, sprawdziłem nieskazitelność miejsca, także pod kątem jakichś zapomnianych elementów wyposażenia. Nie zostawiłem nawet wygniecionej trawy, bo górski wicher czochrał kępy traw, maskując ślady bytności.
Przeskoczyłem jeszcze na chwilę do toalety i kuchni turystycznej, posiliłem się, przygotowałem herbatkę na drogę i po nostalgicznym spojrzeniu na okolicę, zarzuciłem plecak i przyjąłem kierunek nadany żółtymi znakami. Zmierzam do Stronia Śląskiego.
Trasa szlaku znakowanego kolorem żółtym prowadziła łagodnie w dół. W tak pięknym otoczeniu, idąc szeroką leśną drogą, można w odprężeniu rozglądać się po jesiennym lesie. Zanim jeszcze stracę wysokość, między trzewami spoglądam na Stromą, której kamienisty szczyt spadający - nomen-omen - stromo gołoborzem, budził moją chęć odwiedzenia go, choć nie dzisiaj.
Dalej już tylko las, drzewa i wielobarwne jesienne cudowne liście, obficie sypiące się na zielone trawy i leśną drogę. Było cudnie, przecudnie. Wicher został gdzieś tam między szczytami, a im bliżej głębi doliny, tym podmuchy słabły, zaledwie błogo poruszając szeleszczące liście. No i ten zapach jesiennego ciepłego lasu, suchych liści i ciepłego, aromatycznego igliwia. Butwiejące gałęzie w szemrzącym górskim potoku, próchniejące pnie ściętych drzew i odgłosy przyrody kojące duszę wędrowca...
Jaskinia Niedźwiedzia była nieomylnym znakiem, że doszedłem już do pierwszych bastionów cywilizacji. Tej jeszcze spokojnej, nieco wycofanej, o czym mówiły opuszczone i nieme ślady ludzkiej bytności.
Mimo pojawiających się informacji o obiektach przemysłowych z przeszłości, natura niepodzielnie panowała na tym obszarze. Zdawało się nawet, że po czasach ożywionej eksploatacji tych terenów, flora upomina się o swoją domenę, na powrót zasiedlając ziemie przez siebie odzyskane.
Lata świetności tej okolicy już minęły. A przynajmniej według stanu na dzień dzisiejszy. Sporo opuszczonych domów wypoczynkowych i innych obiektów tworzy klimat może jeszcze nie apokaliptyczny, bo nie widać tu zniszczeń wojennych, ale nastrój jakiegoś wyobcowania.
Dopiero jakby nieśmiała zabudowa ulicowej osady informuje, że Kletno jeszcze żyje, aczkolwiek uśpione, wtulone w dolinie między chroniące je masywy gór. Także i tu człowiek z naturą żyją w zgodzie, co doskonale widać ze szlaku trawersującego łagodne wzniesienie.
W nieodległej perspektywie widać już zabudowania Stronia Śląskiego. Dochodzę zatem do miejsca, skąd zostanę podjęty. Przyjechałem w te okolice w towarzystwie i temu towarzystwu także chcę poświęcić swój czas. Spokojny czas w pięknych jesiennych Sudetach.
I jak tu nie pokochać Sudetów. Uczucie to pojawiło się w moim sercu od pierwszej bytności, a teraz tylko wzrasta. Zapewne powrócę tu jeszcze, czy to na kolejny długi szlak, czy też na krótkie odwiedziny. Ale skoro moje serce bije w górach całym ich echem, nie trzeba mnie będzie namawiać na ponowne ich przytulenie. Bo i teraz czuję, jak one tulą mnie do siebie...
.



























































































































































































































































































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz