Strony

czwartek, 24 sierpnia 2023

Siedem nocy na wieży 2023


Siedem nocy na wieży, no, ale nie jedna po drugiej! Raczej od kwietnia do sierpnia, gdy zapowiadały się mgliste poranki, warte zabrania aparatu i kontemplowania ich wraz z wcześniejszymi zachodami.

Ten wpis ma charakter relacji fotograficznej, aczkolwiek z elementami narracji opisowej. Trasa w zasadzie ta sama i nie ona jest tu istotna, co właśnie impresje ze zmierzchu, nocy i poranka.

Na zachody nie zawsze udawało mi się zdążyć, nie zawsze bywały na tyle spektakularne by nimi się zachwycać, lecz dla mnie samo spoglądanie w dal, na góry - w znakomitej większości niejednokrotnie przebyte wzdłuż i wszerz, jest ucztą samą w sobie. 

 

Piętnasta noc na wieży.

Na pierwsze fotografowanie wybrałem się dwunastego kwietnia. Zachód słońca - owszem był, nawet się na niego nie spóźniłem, uwieczniłem i gęstniejącym chłodem wzmacnianym porywami wiatru dotrwałem do ciemniejącego zmierzchu, który ostatecznie chłodno i bezceremonialnie wpakował mnie do puszystego śpiwora, szybko nabierającego ciepła od mojego jeszcze nie całkiem wychłodzonego organizmu. Nastawiłem budzik w smyrfonie na pół godziny przed wschodem słońca i mimo relatywnie wczesnej pory, po chwili wsłuchiwania się szum wiatru, smacznie zasnąłem.






Gdy nocną ciszę zakłóciło pikanie sygnału pobudki, wyjrzałem za poły namiotu. Nad wschodnim widnokręgiem spod ciemnego jeszcze zachmurzonego nieba, poczynały przebijać się różowe i pomarańczowe barwy świtu. Odziałem się cieplej na poranne chłody, niechętnie opuszczając przytulnie nagrzany śpiwór. Aparat w dłoń i do dzieła!

Feeria barw nasycała się z każdą minutą. Głębokie błękity niebieskiej kopuły cętkowanej ciemniejącymi poszarpanymi obłokami stopniowo się przejaśniały, pomarańczowa pozioma smuga zapowiadająca nadchodzący wschód słońca coraz odważniej mieszała się z górnym indygo. Zaś nad ziemną pofałdowaną górami i lasami powierzchnią ziemi, niczym oddech ledwo widzialnego ducha, płożyły się leniwie pełznące poranne mgły.

Kiedy nastał ten czas by ukazała się nad horyzontem tarcza słoneczna, zimne dotąd kolory nabrały cieplej barwy, stopniowo nasycając górę i dół, niebo i ziemię radością budzącego się jeszcze chłodnego dnia. Blade dotąd mgły nabrały ciepła pomarańczowych promieni, budząc do życia przyrodę, rozgrzewając ją na pięknie zapowiadający się dzień.

Ja zaś, nieco zmarznięty też za sprawą porannego zefirka, na powrót i na dwie godzinki wśliznąłem się do nadal cieplutkiego puchacza, by po wczesnej pobudce słodko dospać jeszcze choć trochę, co w przytulnym schronieniu znakomicie się udało.





















Obudziłem się gdy dzień już niemal zapomniał o nocy, choć smętne mgiełki snuły się nad Iwkową, by znad Lipnicy zwyczajowo ewakuować się znacznie wcześniej. Zachowałem ten stan na zdjęciach, po czym zwinąłem moją czatownię, by starym świeckim zwyczajem udać się leśnymi meandrami do Urbanka na małe co-nieco. Gorąca herbata i mleczny wafelek nadały mi w sam raz energii na powrót do domu.







 

Szesnasta noc na wieży.

Popołudniowe niebo dwudziestego kwietnia niosło obietnice pięknej i spokojnej nocy. Pierwsze różowiejące pasma chmur zmobilizowały mnie do sięgnięcia po plecak i sprzęt fotograficzny. Z odpowiednim wyprzedzeniem czasowym dotarłem na Szpilówkę, by z wieży obserwować przepiękny spektakl zachodzącego słońca.

Czyste niebo przesłonięte poziomo ścielącymi się nad horyzontem warstwami cienkich obłoków, zabarwiło się czerwieniami i karminem od czystej tarczy zachodzącego słońca. Jedynie nieco grubsza warstwa chmury niemal przyklejonej do styku nieba z ziemią, odcinała pomarańczową tarczę od zetknięcia się z odległymi górami. Z wielką uwagą wpatrywałem się w te cuda natury, nie zapominając wszakże uwiecznić ich na fotografiach.





Po nastaniu nocy wykonałem kilka ujęć Lipnicy, Iwkowej i okolic. A że noc wionęła lekkim chłodem, niebawem wśliznąłem się do puchowego kokonu i zapadłem w błogi sen.





Różowy świt wstał jak zwykle chłodem. Widząc mało zajmującą scenografię, nie dociepliłem się na sesję zdjęciową, zakładając, że będzie krótka i przez to na tyle szybka, że nie zdążę zamarznąć. Jednak wystarczyło pół godziny bym zmienił zdanie :-) Tym bardziej, że wschód słońca zatrzymał mnie przy aparacie na dłuższą chwilę. Gdy już poranne mgły się przerzedziły, dociepliłem się do krótkiej drzemki, by po puchowej rozgrzewce opuścić mój ulubiony punkt widokowy.


















Siedemnasta noc na wieży.

Na Dzień Dziecka - pierwszego czerwca zrobiłem sobie wędrówkę na wspomnienie dzieciństwa, bo już w wieku kilku lat chodziłem z tatą na Szpilówkę i do Urbanka. Słoneczne popołudnie wręcz zachęcało do wyjścia, mimo że wieczór nie zapowiadał nic więcej oprócz klasycznego zachodu, ale i to warte było zachodu :-)

Synchronizację czasu dojścia z końcem dnia mam już rozpracowaną, że nawet sarenka rozmawiająca z bażantem i śpiący pod miedzą zając nie opóźniły mojego marszu. Do wieży doszedłem w sam raz na czas.






Zachód był zaiste klasyczny, ale czyż nie taki właśnie najbardziej słodzi duszę...? Pasemko lekko wykłębionych chmurek zgrywało się z podświetlającą je tarczą słoneczną, schodzącą jakoby do podziemnego świata. resztą nie tylko ja uległem urokowi chwili, bo i cała rodzina przybyła by napawać się w ciszy tym niezwykle barwnym i urzekającym widowiskiem. A potem zaczęła gęstnieć noc i gdy już na dobre zapadła, zapadłem i ja - w jakże spokojny sen.










Dzień wstał równie klasycznie różami i pomarańczami przebarwiającymi błękity. Lekki wietrzyk i ciepły powiew nie pozwoliły na utworzenie mgieł, toteż stwierdziłem, że pobudkę po tak krótkiej nocy trzeba z marszu przekonwertować w poranne dosypianie, które zwyczajowo smakuje mi najbardziej.

A potem zakwitł słoneczny dzień jak codzień i został niemal standardowo utwierdzony śniadaniem u Urbanka. Plon fotograficzny nie okazał się szczególnie znaczący, lecz nie to zwykło być miarą mojego zadowolenia.














Osiemnasta noc na wieży.

Piętnastego maja nogi wieczorem po raz kolejny poniosły mnie na granicę Lipnicy z Iwkową. Uzależnienie? Pewnie tak... Zresztą, - już dawno nie oglądałem zachodu z tak fantastycznego miejsca.

Tym razem tarcza słoneczna znalazła się za niemal niewidzialną przesłoną ni to chmury ni to mgły. Wyglądało to jak warstwa smogu, którego jednak ostatnie się niemal nie widuje. W każdym razie zjawisko to pozbierało trochę kolorów i sporo kontrastów i wyglądało jak mgliście (nomen-omen) zapamiętany przeze mnie obraz jakiejś pomarańczowej gwiazdy nad międzygalaktyczną planetą w epopei Star Wars. Obiecując sobie lepsze widoki o poranku, strzeliłem jeszcze nocne foty sąsiednich miejscowości i świadom wczesnej pobudki po jednej z krótszych nocy w roku, wkręciłem się do snu w puchowy śpiwór.







No i rankiem rzeczywiście było lepiej. Chłodno i mgliście, czyli w sam raz uwiecznianie wszędobylskiego zamglenia nadciągającego od wschodnich rozlewisk Dunajca.  Poranne mgły to ścieliły się płożąc nad mokrymi trawami, to spływały z zalesionych zboczy w doliny, by szukać sobie miejsca w kotlinach i otulać je swym miękkim i wilgotnym szalem. Przez chwilę kilka promieni słońca przebiło się przez gęstą kotarę chmur, różowiąc mglisty dywan, lecz owa zasłona skutecznie trzymała słońce nie tylko w ukryciu, ale i nie pozwoliła mgłom rozpłynąć się zbyt szybko. Dopiero gdy z godzinnej drzemki podniosłem się by zwinąć na dobre cały majdan, dzień rozpromienił się słońcem na dobre. Mgły poznikały, zrobiło się ciepło, a zagmatwane leśne ścieżki i gęste ostępy zaprowadziły mnie na śniadanie no gdzie? - Do Urbanka :-)

W drodze powrotnej było już bardzo ciepło i równie kolorowo, a czarne jagody dodały smaku w powrotnym przejściu.
























Dziewiętnasta noc na wieży.

Oj, długa to była przerwa... Lipiec rządził się swoimi prawami i dopiero drugiego sierpnia zapachniało fotograficznymi warunkami, które bez trudu pomogły mi się spakować na ponadnocne łowy fotograficzne.

Lato w pełni, gorące pola, łąki i lasy. Przez Herody - inaczej niż zwykle - najpierw zmierzam do Urbanka. Wita mnie już ciemniejący las, więc nie rozpraszam się na inne plany fotograficzne, choć aparat i tak co chwilę wędruje do oka. W źródełku tankuję zapas wody i bez zbędnej zwłoki kieruję się ku wieży.












Dochodzę na czas, bowiem przedstawienie już się rozpoczęło w scenografii grubszej warstwy chmur, przez które to tu to tam przeświecają grube słupy przeczesanych promieni słonecznych. 

Przed samym zejściem tarczy słonecznej nad sam brzeg globusa, mocniejszy podmuch na zachodniej sferze przetarł niskie chmury, wyraźnie prezentując Babią Górę wyłaniającą się zza południowego zbocza Kostrzy i dotykając zachodniego stoku Lubogoszczy, ledwie wychylającej swój kopulasty szczyt z długiego spływu masywu Kamionnej i Pasierbieckiej. Po drugiej stronie Kostrzy nieśmiało spogląda Mała Babia, flankowana wyrastającym sponad Krowiarek Cylem Hali Śmietanowej, zmierzającym pofalowanym grzbietem do kulminacji Policy. Słońce rozwachlarza promienie nad Krakowem, a różowiejące obłoki po stronie południowej formują tło nad Gorcem z dobrze widoczną wieżą widokową.

Na wieży było przed zachodem jeszcze kilka osób. Para młodych ludzi zaparkowała quasi-camperem na parkingu przy zbiornikach wodnych. Planowali tam spędzić noc, więc bylem ciekaw, czy zobaczę ich nad ranem.

Spoglądając co rusz w stronę czerwieniejącego zachodu, od wschodu obserwuję dymy snujące się nad rozlewiskami Dunajca z górującą nad nim basztą ruin zamku Spytka z Melsztyna. O zachodzie podziwiam rozpalone niebo z którego krąg słońca zaanektowały chmury, a na południu nad masywem Jaworza i Sałasza pięknie różowieją obłoki, które niebawem gasną z ciemniejącym dniem. Gdy pozachodnie zorze domykają godzinę dnia, po drugiej stronie, nad Iwkową pojawia się pełna tarcza księżyca. Sierpniowe niebo nie zasypia całkowicie, zachowując wysoko głębokie tony ultramaryny, ale ja mam inne zamiary co do snu i po jeszcze kilku chwilach pracy z aparatem, postanawiam pod quiltem (odmiana śpiwora) zaznać trochę snu.
















Lubię takie poranki jak ten, który w pięknym stylu rozpoczął nowy dzień. Słońce wstało prosto znad wzgórz, poprzedzone nasyconym brzaskiem, bez przesłaniania chmurami, które jakby czekały nieco wyżej. Jednak nie do końca tak było, bo jednak gdy tylko tarcza słoneczna pojawiła się nad ziemią, najniższa warstwa chmur opuściła roletę, że tylko wąski pas świetlnej kuli pokazał się wyraźnie. Ale czyste i pełne barwy czerwienie i pomarańcze wlewały się w obłoki podświetlając je od spodu, pozostawiając blednące błękity powyżej.

Wypatrzyłem też lokatorów campera, niespiesznie krzątających się opodal, choć dla nich jeszcze słońce nie wysłało powitalnych promieni, zasłonięte grzbietem Bukowca ze szczytem zwanym Górą Świętego Urbana. A okoliczne chmury przybierały barwy prosto od słońca, bądź te dalsze - różowiały nieśmiało pąsowiejąc między błękitami.

Na południowym zachodzie Kamionna z okolicznymi bliższymi i dalszymi szczytami już kąpały się w porannym słońcu, ale przycupnięta w zakątku pod lasem Bacówka, jeszcze czekała na słoneczne powitanie, skąpana w jaśniejącym cieniu. Podzielone kreską obłoczną słońce już z coraz wyższego pułapu wyławiało z cienia kolejne okolice i ogrzewało ciepłem ospałe pola i domostwa.

Gdzieś w oddali nad północnym wschodem dojrzałem jakąś instalację przemysłową, wcześniej nie zarejestrowaną w mojej pamięci. Zobaczymy czy uda się ją zidentyfikować.

Dzień zaświecił już na dobre, na Bocheńcu dojrzałem nowobudowaną wieżę widokową, o kontrastowo oświetlone budowle Krakowa zajaśniały na horyzoncie.  Bacówka dostała już solidną dawkę promieni słonecznych, podobnie jak sama Iwkowa, pobliskie pola i nieodległa Lipnica. To idealny czas na półgodzinne chrapnięcie, po którym krótkie wietrzenie bambetli, pakowanie i spokojna ewakuacja.



































Sezon na grzyby w pełni. Piękny prawdziwek dołączył do leśnych trofeów z kolejnymi dołączającymi sukcesywnie. A po drodze dobrze znane leśne i polne ostępy co chwila prowokowały mój aparat do pstryknięcia z pozycji oka. Przejrzałem się w sadzawce i dawnym Traktem Węgierskim powróciłem na lipnicki rynek.














Dwudziesta noc na wieży.

Okrągła liczba, ale to nie powód do świętowania. Ot - dwadzieścia... Piętnastego sierpnia. Rejestrując znane i lubiane punkty na trasie, melduję się na wieży. Niby wyliczyłem że będę przez zachodem, a tymczasem słońce pokazało mi czerwony dymek, jakby zgasło a nie zaszło... Zresztą wybrałem się głównie z uwagi na ciepłą noc, no i gdzież są lepsze widoki przed snem i po przebudzeniu...! Nawet nie przykładałem się do fotografowania, bo nic odkrywczego bym nie popełnił, a wcześniejsze sesje ustawiły poprzeczkę na nieco wyższym poziomie. Bez żalu zatem pożegnałem ciemną noc, zaszywszy się w mojej przeciwwietrznej osłonie, bo gdzie jak gdzie, ale na wieży na brak wiatru narzekać nie sposób.










Poranne barwy nieba niezawodnie poprawiły mi poranne samopoczucie tym bardziej, że poranek wstał bardzo ciepły. Z tego też powodu mgiełki były mniej niż symboliczne i tylko taka niewidzialna ich leniwość błądziła pomiędzy gruntem a luftem. Zaś na barierce przycupnął poczciwy pocztowiec, ale w czasach e-maili i rozmaitych SMS-ów spędzał tu beztroskie bezrobocie. Gdyby nie szybujące wysoko myszołowy, można by pomyśleć jak spokojne jest życie gołębia.

Dzień już na dobre rozpędził godziny jasności, rozświetlił okolicę i napędził cienie tam gdzie słońce nie mogło sięgnąć swymi promieniami. Mijając oświetlone pajęczyny i zbierając na twarz te ocienione, niebawem postawiłem swe stopy przed kapliczką i miejscem pustelni Urbanka. W leśnej gęstwinie cisza jak w rezerwacie, bo w rzeczy samej nad kapliczką rozciąga się Rezerwat Bukowiec. Tymczasem śniadanie już dochodzi, jeszcze herbatka z leśnym poszumem i można ruszyć na przygodne grzybobranie. Rodzinka czerwonych kozaków wzbogaca pulę dzisiejszych dokonań, a mijane zagajniki niezawodnie doprowadzają mnie drogami i ścieżkami na lipnicki rynek...





















Dwudziesta pierwsza noc na wieży.

Sierpień, dwudziesty trzeci. Gorący dzień, gorąca noc. Ale chmury gromadzące się od zachodu nie zwiastują czystego widowiska. Zauważalna mgła oddalenia przydymia wyblakłe słońce, które wygląda jakby zachodziło w opończach szarego dymu. Plan pachnie bezbarwnym obrazkiem, na który nikt nie zwróci szczególnej uwagi. Przynajmniej przytłumiona kula resztą barwy żegna się z widzami przed zakończeniem dnia.

Nocne wichry oczyściły nieco przedpole i zdjęcia śpiących miast, miasteczek i wiosek wyglądają już wyraźnie lepiej. Kotów nie widać, - pewnie wszystkie są czarne :-) Łuny, światła, reflektory i migające na wyniesieniach czerwone lampki informują, że czas już zawinąć się w objęcia Morfeusza. Idę więc za tą konstatacją i z nadzieją na ciekawszy poranek, zatapiam się miękko w sen.













Wszystko by było fajnie, gdyby ten budzik tak wcześnie nie dzwonił ;-) No ale sam go ustawiłem na pół godziny przed wschodem słońca, bo od brzasku ocenić fotogeniczność świtu. Ale co by nie było, zawsze wstaję podziwiać budzący się dzień, nasłuchiwać nieco jeszcze głuchych odgłosów i spoglądać w zamglone dale i wyraźniejsze pobliża.

Jest jeszcze ciemnawo, ale brzask wydobywa z mroku kłębiące się morze mgieł. Bladawe jeszcze ale już różowiejące niebo, z wyraźnymi oporami przelewa odrobiny kolorów do porannej rzeczywistości.
Nad wilgotną kołderką przykrywających horyzont obłoków, wreszcie pojawia się jasny, pomarańczowy rąbek. Oranże rozlewają się jakby odważniej, ale czujne chmurzaste zazdrośnice nie pozwalają wzbijającej się ku niebu gwieździe dziennej pokazać się w pełnej okazałości.

Inaczej niż zazwyczaj, nad Iwkową nie rozpościerają się grube mgły, ale w oddali za Dunajcem pojawiają się nieco kontrastowiej oświetlone kłęby chmur, kotłujące się nad dolinami, nieco poniżej niewysokich szczytów oblewanych przez nie wzgórz i niewysokich górskich szczytów. A skoro żywo odsłaniająca się sąsiednia miejscowość przywodzi mi na myśl znaną piosenkę, to po chwili rozbrzmiewa ona dopełniając dźwiękiem i słowem sfery wizualnej.

Słońce wspina się coraz wyżej, ale zmierzwione chmury ani myślą odparować w niebyt. Co więcej, swą niezmierzoną masą przelewają się między chłodnymi dolinami, przedłużając swoje trwanie. Bariera Dunajca i jego najbliższych okolic często jest właśnie granicą takich zjawisk, bo już choćby oddzielona od niego wzniesieniami i niewysokimi górkami Lipnica, kąpie się już w pełnych barwach słonecznego poranka, prawie już zapominając o ulatujących zamgleniach. I choć wilgotna pofalowana przyziemna obłoczność nie daje wszędzie za wygraną, to już wiele miejsc lokowanych nieco wyżej, cieszy się już ciepłym słonecznym dniem. 

Skoro łowy fotograficzne zostały wykonane z niezłym rezultatem, nagradzam się półgodzinną drzemką i wybieram się na śniadanie tam, gdzie biją źródła najlepszej wody w okolicy, więc z pewnością pierwszy posiłek dnia będzie cieszył pełnią smaku.


























U Urbanka jestem już pewnie gdzieś blisko pięćsetnego razu. Nie wszystkie odwiedziny zdołałem policzyć, ale te policzone i te szacowane od lat młodości, pozwalają przyjąć taką właśnie liczbę. 

Nie spieszę się, czekając aż zalana wrzątkiem moja autorska kompozycja dojdzie do właściwego stanu i optymalnej postaci. W tak niezwykłych okolicznościach przyrody nawet herbata smakuje bardziej, też pewnie dzięki krystalicznej i bogatej w naturalne składniki wodzie. 

Z zapasem wody ruszam pod górę. Żmudne podejście doprowadza mnie na grzbiet masywu Szpilówki, gdzie wygodną leśną drogą dochodzę do niedawno odwiedzonego grzybowiska. Także i tym razem moje zasoby powiększają się o kilka czerwonych kozaków, do których co jakiś czas dołączają i inne grzyby. Jesienią trzeba się spodziewać obfitego wysypu.

Napotykam też obficie obsypane owocami krzewy jeżyn. Obrywam słodkie czernice, rozgrzane przedpołudniowym słońcem i nadające im doskonałego smaku. Objadam się, ale chętnie ich pozbieram w przyszłości na pyszny koktajl.

Jeszcze tylko stary trakt doprowadzi mnie do kapliczki za dworem, skąd przez mostek trafię już do dworskiego parku, aliści niespiesznie mijanego w głębokim ożywczym cieniu, by mijając dawną siedzibę Ledóchowskich, stanąć na lipnickim rynku.















Noce w terenie, noce na wieży, dookólne dalekie widoki, które zwłaszcza z lornetką dostarczają niewyczerpanej ilości miejscówek do obejrzenia, zidentyfikowania i podziwiania. Kontemplowanie przyrody, połaci lasów i rozległości gór, wyszukiwanie domostw zagubionych w dalekich zakątkach pól i obrzeżach lasów, chłonięcie zachodów słońca i zachwycanie się widokowymi wschodami, to wszystko ma dla mnie niczym niezastąpione znaczenie. No, może podobna uczta w innej równie spektakularnej lokalizacji. I te góry dookoła, które w znakomitej większości przeszedłem, odwiedziłem, zdobyłem. 

Tu i tam - wszędzie jestem u siebie...


.

2 komentarze:

  1. Yatzku, dopiero Cię odkryłam i jest to bardzo ważne dla mnie odkrycie - w Lipnicy bywam niemal co rok albo dwa. W tym roku też zawitam pod koniec września. Mam nadzieję, że wieżę na Szpilówce i "Urbanka" nie zaanektowałeś tylko dla siebie 😉. Pomysł na spędzenie tam nocy przedni👍. Czy z namiotu korzystasz dla ochrony przed wiatrem? Szczerze mówiąc pokusiłabym się na próbę bez namiotu... Co myślisz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej,
      Zastanawiam się nad ważnością mojego przez Ciebie odkrycia... No, może w kontekście okolicznych zakątków.
      Wieża i Urbanek są dla mnie jak drugi dom, ale też jest to dom otwarty dla wszystkich :-)
      Na naszej wieży wichry królują niepodzielnie, choć górny podest obserwacyjny jest lekko obudowany i rozbija pierwszy impet wiatru. Niemniej ten czynnik chłodzący jest znaczny, przez co namiot daje zaciszną przestrzeń do snu, a zabezpiecza też przed poranną wilgocią, jako że wybieram terminy z prognozami wskazującymi na prawdopodobieństwo wystąpienia zamgleń od strony Dunajca.
      Zapewne kiedyś wybiorę konfigurację bez namiotu, ale z bivi-bagiem, co uskuteczniałem w innych lokalizacjach, a i tu z pewnością się sprawdzi.
      Zatem - jak najbardziej. Jeśli już sypiałaś w takim zestawie, zapewne wiatr nie będzie przeszkodą. Chociaż gdyby pojawił się deszczyk, to przy udziale wiatru potrafi już skutecznie i dokuczliwie zacinać, ale zakładam, że potrafisz określić przewidywane warunki.
      Powodzenia i pozdrawiam :-)

      Usuń