Przejście Głównego Szlaku Sudeckiego wprawiło mnie w zachwyt nad tymi jakże pięknymi górami. Sudety, tak podobne a zarazem odmienne od Beskidów spowodowały, że z przyjemnością wracałem w te rejony, lecz ciągle miałem niedosyt zbyt krótkich odwiedzin.
Szybki rzut oka na mapę przypomniał mi o istnieniu wystarczająco długiego - Niebieskiego Szlaku Sudeckiego ciągnącego się od Szklarskiej Poręby do Pasterki. Ten liczący 390 kilometrów szlak był idealną zachętą do powrotu w Sudety na ponad dwa tygodnie.
Niestety, kilka przeciwności - w tym pandemia - skutecznie przesuwały czas startu na niebiesko znakowane ścieżki. Aż wreszcie w tym roku (2023) powziąłem twardą decyzję - idę!
Okazało się także, że koleżanka z innych wcześniejszych przejść - Joanna, ma i czas i ochotę by zmierzyć się z tym samym szlakiem w tym samym czasie. Takoż i ukształtował się dwuosobowy zespół zdobywców :-)
P O D Z I Ę K O W A N I A
Nie chcę ich odkładać na koniec relacji, więc tu i teraz składam podziękowania dla wszelkich dobrych ludzi, od których doznałem wiele dobra na szlaku.
Dziękuję tym wszystkim którzy przyjęli mnie udostępniając altanę, wiatę czy miejsce przy domu, zaopatrzyli w wodę na dalszy etap, poczęstowali czymś dobrym, zaoferowali dobrą cenę za miejsce o wiele droższe w gościńcu, agro czy po prostu pod dachem, czy na inny sposób stali się moimi aniołami na szlaku - to właśnie Wam z całego serca dziękuję. Bez tak serdecznych ludzi te piękne pasma gór i dolin nie dałyby mi tyle radości, ile zachowuję w swoich wspomnieniach. Dzięki Wam ta szesnastodniowa wędrówka nabrała kolorów weselszych od szarej niekiedy rzeczywistości i potwierdziła moją wiarę w człowieka. A że moja wiara sięga i wyżej, toteż tam poleciłem wszystkich dobrodziejów - za choćby nawet i uśmiech na szlaku i pozdrowienie - niech Opatrzność Wam sprzyja.
Dziękuję!
Fotografie
Długo się wahałem, czy na szlak zabrać aparat fotograficzny - lustrzanka Nikon D3300 z obiektywem Nikkor 18-105. Niby dodatkowy kilogram (z ładowarką), lecz możliwość pozyskania większej ilości dobrych ujęć zaważyła na "tak". Jednak sprzęt ten leciwy, miał szereg usterek - w aparacie nie działa lampa błyskowa, więc ujęcia wieczorne i nocne nie były doświetlane. Obiektyw niemal nie łapie ostrości na szerokim końcu (od 18 do 24mm), a jeśli już, to po kilkunastu próbach. Stabilizacja optyczna obiektywu też jakiś czas temu przestała działać... Niemniej - zdjęcia są, choć czasem nieostre, niekiedy poruszone. Uzupełniałem je ujęciami z równie starego telefonu, więc i te włączyłem do relacji fotograficznej. Za te niedoskonałości przepraszam, licząc, że może nie forma, a treść przemówi :-)
R E L A C J A
Dzień zerowy - dojazd i biwak - 08.09.2023.
Wystartowałem z domu w piątek, ósmego września. Przez Bochnię, Kraków i Wrocław, gdzie spotkałem się z Joanną, Kolejami Dolnośląskimi dotarliśmy wieczorem do Szklarskiej Poręby Dolnej, gdzie znajduje się krańcowy punkt szlaku - dla nas początkowy.
Oczywiście nie zamierzaliśmy nocą wyruszać na szlak, albowiem wcześniej powzięty zamiar przewidywał nocleg pod wiatą na pobliskim punkcie widokowym i ten plan właśnie zrealizowaliśmy.
Na Zbójeckich Skałach wybudowano piękny taras widokowy z wiatą turystyczną, gdzie szybko dotarliśmy i po krótkiej kontemplacji nocnych widoków, ułożyliśmy się do snu na ...stołach. Wiata bowiem nie posiadała podestów do spania.
Dzień pierwszy, 09.09.2023. - Szklarska Poręba Dolna - Wiata Adam. Dystans - 32 km.
Dzień wstał pogodny i słoneczny. Z wysoko położonego punktu widokowego obserwowałem o poranku ścielące się w dolinach mgły, barwione pomarańczową i miejscami różową poświatą wschodzącego słońca. Właśnie znając niedogodności wilgotnych dolin, na pierwszy nocleg wybraliśmy wyniesiony punkt terenowy, gdzie wilgoć pojawiała się w ilościach zaledwie śladowych. Także i ciepłe promienie słońca szybko przekazywały swoje jeszcze delikatne ciepło. Można było zatem z podziwem wpatrywać się w zamglone doliny, jak i wyraźnie rysujące się po przeciwnej stronie linie Karkonoszy.
Mógłbym się długo wpatrywać w tak piękne panoramy, gdyby nie fakt, że przybyłem tu wędrować i pokonywać słuszne dystanse... Tym samym trzeba było powoli zwijać obóz i schodzić na punkt startowy. Te zadania poszły gładko i po kilku chwilach zeszliśmy do wczorajszego przystanku kolejowego.

Krańcowa kropka szlaku znajduje się na drzewie przy drodze naprzeciw stacji. Jest dobrze widoczna, więc wypatrzyliśmy ją od razu, skądinąd wiedząc gdzie jej szukać. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcia na starcie z promiennymi uśmiechami i ruszamy! Przed nami nominalnych 390 kilometrów szlaku i zapewne wiele dodatkowych czy to z powodu błądzenia, czy też z przejść do sklepu, do miejsca noclegowego czy innych ciekawostek terenowych. Ale na to i ja i towarzyszka wędrówki - Joanna, byliśmy przygotowani mentalnie, kondycyjnie i sprzętowo. I jak się miało później okazać, te formy przygotowania zaprocentowały do końca wędrówki.
![]() |
| fot.: Joanna B. |
Pierwsze kroki przez Szklarską prowadziły leniwie - to asfaltem, to lasem, to znów asfaltem. Znaki były gdzie powinny, choć za jedną połacią lasu po podejściu od leśnego strumienia i wyjściu na asfalt, daremnie wypatrywaliśmy kierunku. Pierwsza konfrontacja z mapą w komputerze (Locus i Mapy.cz) zakomunikowała kierunek na wprost, gdzie niebawem znaki na powrót się ukazały. Ale żeby w mieście taka skucha...! To tak z kwadrans za Chybotkiem po przejściu Czeskiej Strugi.
Po dojściu do centrum Szklarskiej uzupełniliśmy zakupy w Żabce, wciągnęliśmy po hot-dogu na drogę, nieco dalej z źródła zapamiętanego z GSS nabraliśmy nieco wody i odpaliliśmy napęd na forsowny marsz w kierunku Hali Izerskiej.
No dobra - podejście nie było szczególnie forsowne, choć widać było weekendowych turystów nie dbających o utrzymanie odpowiedniego tempa. Mówiąc inaczej, sukcesywnie wyprzedzaliśmy kolejnych piechurów, widocznie pokonanych brakiem kondycji i wysoką temperaturą. Istotnie, pogoda dopisywała i to aż za bardzo. Drugi tydzień września bardziej przypominał lipcowy początek niż aktualną datę, kojarzącą się z znanymi z poprzednich lat chłodami. Ale chwilowe popasy pod pretekstem żerowania na borowinach i po dojściu do Kopalni Stanisław, pozwalały złapać nieco wytchnienia. A przed kopalnianą drogą szlak prowadził niewiadomopoco w dół, by po chwili powrócić na drogę...
Osiągnięcie słusznej wysokości po skromnym śniadaniu skłoniło nas do poszukania miejscówki na drugie śniadanie. Któraś z kolei wiata okazała się mieć wolne miejsca, zapewne za sprawą bardzo głośnie śpiewającej drużyny, co nie wszyscy trawili. Nasz układ trawienny nie doznawał jednak takiej przeszkody, więc woda pozyskana z cieknącego torfowiska, mimo swego wyraźnie złotawego koloru, posłużyła niebawem do przyrządzenia wyśmienitej herbaty, bo jak wiemy - nie ważne co się je, - ważne czym się popija :-)
Nie można się było jednak zbyt długo rozsiadywać, by nie wyprzedził nas połknięty wcześniej peleton zawodników slow-motion ;-) Z tego rozpędu, gdzieś w okolicy kolejnego strumienia, znaki niebieskie postanowiły nas opuścić, widać - czujność rewolucyjna w ferworze walki zawiodła... Konfrontacja z mapą nadała kierunek według znaków żółtych, które przy wytężonej uwadze doprowadziły nasz zespół do Chatki Górzystów.
Chatkę Górzystów odwiedzałem już dwukrotnie. To niesamowite miejsce przydające pierwiastka trwającej cywilizacji w wyludnionej przepięknej okolicy, za każdym razem poruszało moją duszę. Stara szkoła ocalała z nieistniejącej wsi, ma duszę z czasów minionych, a jednak swym trwaniem odczuwalną i dzisiaj.
Trafiliśmy tutaj w ciepłą i słoneczną sobotę, więc nawet nie liczyliśmy na brak towarzystwa. Bo ludzi było naprawdę sporo, a kolejka do okienka po naleśniki czy inne specyjały, ciągnęła się jeszcze daleko od progu...
Przez zmylenie szlaków nie przeszliśmy przez Halę, którą co prawda ja przekraczałem niegdyś wszerz i wzdłuż, to jednak Joanna pragnęła ją poznać. Pozostawiliśmy plecaki na zapleczu Chatki i ruszyliśmy nie tylko dorobić pominięty odcinek niebieskiego szlaku, ale bardziej właśnie zobaczyć tę piękną okolicę.
Czas było ruszać dalej, by zdążyć przed zmierzchem na zaplanowaną miejscówkę noclegową. Kilka lat temu spałem w Chatce, zostałbym chętnie i dziś, ale zew szlaku nie pozwala... Żegnając urzekającą Halę Izerską, poszliśmy.
Zmierzch stał się rzeczywistością. Jeszcze nie ciemno, ale mrok pełznie między drzewami i rozlewa się od zachodu. Aparat rozjaśnia ujęcia, ale oczy już gubią szczegóły zatopione w ciemniejącym lesie.
Wreszcie jest! po chwili zejścia leśną drogą, zza zakrętu wyłania się wiata przy źródle Adam. Trochę zmartwiałem widząc osoby kręcące się przy dwuspadowej konstrukcji, ale zauważam, że właśnie ruszają dalej w dół. Dochodzimy i wiata pusta - cała dla nas!
Prosta budowla oferuje ławki i stolik, ale ma jeszcze niewielkie poddasze, gdzie spokojnie pomieści się kilka osób, zaś dla naszej dwójki to aż nadto. Na dole jeszcze sączy się leniwe źródło, które w ciągu trzech minut napełnia moją butelkę 0,6 litra. Mamy wodę, dach nad głową i miejscówkę na poddaszu. Jest dobrze!
W tak pięknych okolicznościach przyrody wciągamy małe co-nieco na kolację, instalujemy się na pięterku i po krótkich ustaleniach co do dnia następnego, śnimy o przygodzie :-)
Dzień drugi, 10.09.2023. - Wiata "Adam" - Bobrowe Skały. Dystans - 26 km.
Noc po pierwszym dniu na szlaku zregenerowała nas wystarczająco, by w dobrych humorach wyruszyć na trasę. Lekkie śniadanie dodało nieco energii, po czym lekko z górki zaczęliśmy krótkie schodzenie do Świeradowa Zdroju. Po drodze trafiliśmy na wiatkę w stanie wymagającym remontu, a na granicy miasta pojawiła się wychylając zza drzew nowa i wysoka wieża, która miała jak dla nas niezaprzeczalną zaletę, a mianowicie komfortową toaletę.
W samym Świeradowie rozpoczynałem niegdyś Główny Szlak Sudecki, toteż wracałem pamięcią do tamtego czasu, widząc miejsca kojarzące się z tamtą wędrówką. Obejrzeliśmy najbliższe budowle, zajrzeliśmy do Żabki na zakupy, ale po stwierdzeniu iż ceny są tam zaporowe, ruszyliśmy za miasto.
Niebawem zaczęło się dość długie podejście na Sępią Górę. Momentami otwierały się widoki na Stóg Izerski, gdzie na GSS miałem z Małgorzatą nocleg zerowy. Szlak zaś niebieski piął się to drogą, to leśnym skrótem, by po niemałym trudzie w ciepłym, a wręcz gorącym dniu, stanąć na szczycie Sępiej Góry. Do skromnego krzyża wiodła tu droga krzyżowa, której stacje spotykaliśmy na zbieżnych trasach ze szlakiem. Jeszcze tylko chwila wytchnienia z sesją zdjęciową i ruszyliśmy w dół prowadzeni niebieskimi znakami.
Po pierwszych kilkuset metrach nieco stromego stoku, droga łagodnie się wypoziomowała. Sprzyjało to połykaniu kolejnych kilometrów w miłym ocienieniu drzew. Z rzadka spotykaliśmy ludzi odpoczywających przy szlaku, bo choć to niedziela, to jednak ten odcinek nie był aż tak popularny, choć cichy i spokojny, co przecież sprzyjało prawdziwemu odpoczynkowi. Ale patrząc po sobotniej Hali Izerskiej, skonstatowałem, iż niewielu ludzi przedkłada łono cichej przyrody nad gwarne towarzystwo...
Dochodząc do Rozdroża Izerskiego, zrównaliśmy się z górującą na południu Kopalnią Stanisław. Tym samym zatoczyliśmy mocno wydłużoną podkowę idąc początkowo ku zachodowi, następnie skręcając ku północy, by wreszcie na dłuższy czas przyjąć azymut wschodni.
Sudeckie lasy wykazują wiele oznak gospodarowania tym zielonym zasobem kraju. Są tu oprócz miejsc wyrębu drzew, także drogi leśne i punkty czerpania wody w celach przeciwpożarowych, choć jeden z takich punktów jakby wyczuł moją tęsknotę za jakimś pienistym napojem... ;-)
Zatrzymaliśmy się więc nad leśną strugą - Mała Kamienna - by zaznać nieco ochłody, tak dobrze przyjętej przez mocno pracujące stopy. Doszło do tego drugie śniadanie, kontemplacja natury, w tym jakiegoś nano-drona bzyczącego nad moim plecakiem, na którym w sobie tylko znanych celach badawczych wylądował... :-)
![]() |
| No dobra - Punkt Czerpania Wody... a może jednak...? ;-) |
Las prowadził przyjemnymi ostępami bez większych podejść. Niezmierzone połacie lasów z rzadka ustępowały polanom i łąkom, by z nieco wyższych lokalizacji prezentować przesuwającą się w trakcie wędrówki piękną linię Karkonoszy.
Takim idealnym punktem widokowym w formie naturalnych głazów, były Bobrowe Skały, przy których z racji nadchodzącego wieczoru, postanowiliśmy zabiwakować. Miejscówka zacna, cicha, sporo płaskiego terenu osłoniętego od wiatru, stół i ławka, głaz górujący niemal nad drzewami na który można wejść po schodkach, są też barierki. Nie zanotowaliśmy jedynie ujęcia wody w pobliżu, aczkolwiek w jej zapas zaopatrzyliśmy się wcześniej.
Jeszcze przed kolacją nie omieszkałem wspiąć się na skały, skąd Karkonosze prezentowały się dumnie i wyraźnie, głównie z racji bliskości i dobrej przejrzystości powietrza. Szczególnie moją uwagę przykuło schronisko Odrodzenie, gdzie nocowałem w trakcie pokonywania GSS.
Ciche miejsce biwakowe, góry, skały, - czyż może być lepiej...? Dobry dzień i dobra noc... :-)
Dzień trzeci, 11.09.2023. - Bobrowe Skały - Strzyżowiec. Dystans - 25 km.
Rano nie mogłem się napatrzyć na poranne mgły. Królowały w dolinach podbarwiane lekkim pomarańczem promieni słonecznych. Miejscami tworzyły gruby dywan przypominający żółty mleczny kożuch z żółciejącą śmietanką, to znów zaznaczały się zwiewnie nad chłodnymi od rosy łąkami...
Czas jednak było zwijać obóz i ruszać, tym bardziej, że na śniadanie nie było wystarczającej ilości wody, ot, by napić się nieco jedynie. Na szczęście moje kiszki budzą się znacznie później, toteż wyruszanie na czczo nie jest dla mnie nowością.
Do wsi było zaledwie kilkanaście minut z górki. Przy pierwszym domu za lasem był wąż z wodą, który wskazała nam wcześnie już krzątająca się po ogrodzie starsza kobieta. Murek przy wejściu i ławka pod ścianą zamieniły się chwilowo w kuchnię i jadalnię, po czym na stół wjechało główne śnia-danie w postaci wieloskładnikowego musli wzbogacone mlekiem w proszku.
Jak na razie całkiem nieźle! Piękny poranek z malowniczymi widokami, krótkie przejście na rozgrzewkę, smaczne i sycące śniadanie, - no, teraz to można połykać górskie kilometry!
Z Piechowic wychodziliśmy lekko pod górkę, by do Wojcieszyc maszerować wśród pól bez wspinania się czy schodzenia. Trochę oddechu od okolicznych lasów w sam raz się przydało, bo słońce jeszcze nie zaczęło przypiekać, więc i brak cienia nie miał znaczenia :-)
Na wejściu do Wojcieszyc natknęliśmy się na przydrożne śliwy, obficie owocujące niewielkimi owocami. Ale za to jakież one były słodkie i soczyste! Opychałem się nimi do nieprzyzwoitości, zastanawiając się, czy to łakomstwo nie zostanie pokarane sensacjami trawienno - odrzutowymi. Szczęśliwie nic takiego nie nastąpiło, a muszę przyznać, iż pochłonąłem z pewnością więcej niż kilogram tych elementów masowego rażenia. Wyrażam najwyższe uznanie dla mojego układu reaktora żołądkowo - przetwórczego :-)
Po tych radościach podniebienia, Wojcieszyce wzięliśmy z marszu, przemieszczając się ku kolejnym polnym przestrzeniom, gdzie królowała gryka i traktory z wielolemieszowymi pługami. Nawet spodobała mi się ta wędrówka polnymi drogami, mimo że zrobiło się już całkiem ciepło i po dojściu do drogi asfaltowej trzeba było kroczyć w cieniu przydrożnych drzew. A w dolinie rozsiadła się kolejna miejscowość - Rybnica.
W Rybnicy było już gorąco. Wrzesień, a jakoby połowa lipca. Taaak... Pogoda nam się udała, że więcej odpoczywaliśmy od wysokiej temperatury niż od zmęczenia marszem. Odbiłem jeszcze niedaleko do sklepu, bo wszystkie mniejsze i większe placówki z artykułami spożywczymi miałem wcześniej rozpracowane, więc można było uzupełniać zapasy według częstotliwości występowania spożywczaków.
Po zakupach droga nadal prowadziła polami i zagajnikami obfitującymi w grzyby, by po dojściu w pobliże Jeziora Wreszczyńskiego, na dobre wejść w leśne ostępy prowadzące ścieżką nad brzegiem wody. Tu trzeba było uważnie wypatrywać znaków, bo oznakowanie nie było zbyt czytelne. Niemniej w cieniu wysokich drzew szło się wygodnie, dopóki nie przekroczyliśmy Kamienicy dopływającej do rzeki Bóbr przez jego rozlaniem się do postaci Jeziora Pilchowickiego.
Za wąską betonową kładką zaczęło się podejście, które prowadziło wąską ścieżką pnącą się czasem opadając i znowu prowadzić wzwyż, co z korzeniami, kamieniami i uskokami, dawało się we znaki. Gdy wyszliśmy już na polanę, w cieniu drzew zatrzymaliśmy się na chwilę odpoczynku i małą przekąskę. Jedynie grzybki ocalały z myślą o jakimś dobrym sposobie przyrządzenia później.
Do zapory na Jeziorze Pilchowickim było już niedaleko. Dojście z polany także było wygodne, toteż niebawem podziwiałem tę imponującą budowlę, po której spokojnie przechadzał się lisek. Za zaporą spodziewałem się zobaczyć karczmę, która istotnie tam była, jednak już zamknięta. Tym samym wizja zimnego piwa pozostała w sferze pobożnych życzeń...
Skoro jednak życzenia co do zimnego piwa opisałem jako pobożne, to i wygląda na to, że zostały spełnione. Po dojściu do przystani wodnej "Dekielówka", udało się nam pozyskać dwie butelki tego chłodnego pienistego napoju. Pan z karczmy i kapitan portu byli braćmi i oprócz piwa uraczyli nas niesamowicie barwnymi, interesującymi i zajmującymi opowieściami. Gdybym był reportażystą, niewątpliwie umówiłbym się na długie wysłuchanie Opowieści Człowieka Prawdziwego. I jestem pewien, że każdy słuchacz byłby pod wielkim wrażeniem osobowości, przeżyć, dokonań i przygód tego niesamowitego człowieka. Gdyby nie chęć dołożenia kolejnych kilometrów do dzisiejszego dystansu, zapewne zostalibyśmy w "Dekielówce", gdzie mogło się dla nas znaleźć miejsce według zapewnień gospodarza. Gdybym miał wrócić w Sudety, to to miejsce i ci ludzie odwiedziłbym koniecznie.
Pilchowice mają wiele do zaoferowania poszukiwaczom przygód i ciekawych okolic. Choć nie ma tu cywilizacyjnych luksusów, to co krok pojawia się jakaś ciekawostka. Poza już opisanymi, też i nieczynna stacja kolejowa i znajdujący się nieco dalej stalowy most kolei żelaznej.
Dochodzimy do Strzyżowca. Rozglądamy się za dobrą lokalizacją na nocleg, z dostępem do wody, a może i innych wygód. Przydałaby się jakaś wiata, bo bliskość dużego zbiornika wodnego zapowiada wilgotny poranek.
Przy jednym z domostw gdzie chcieliśmy zasięgnąć języka, wita nas przyjacielski pies. Nie dość, że na nas nie szczeka, to po chwili merdając ogonem udaje się w stronę drzwi domy, więc myślimy, że będzie anonsował przybyszów. Tym czasem wesoły czworonóg przynosi nam gumowe ringo! Tak, wspina się na furtkę w zabawką w pysku, więc podejmuję jego propozycję zabawy i przez kilka minut mamy dyscyplinę "aport" :-) Pies jest wyraźnie zadowolony, ale zmierzchający dzień nakazuje nam pożegnać owczarka, który odprowadza nas do narożnika ogrodu. Z uśmiechami na twarzy rozglądamy się za dobrą miejscówką.
![]() |
| Pies, który skradł nasze serca... :-) |
Przy bocznej drodze zauważam duży budynek przy boisku sportowym. To może być to! Dochodząc spotykamy człowieka, który zaprowadza nas do budynku. Tam dwie panie robią porządki po imprezie i pozwalają nam przespać się w pobliskiej wiacie, a zanim wyjdą, mamy dostęp do toalety. Częstują nas herbatą, doładowujemy też komórki i prowadzimy miłą rozmowę z sympatycznymi paniami. W ramach wdzięczności oddaję zebrane grzyby, choć ich ilość do otrzymanego dobra jest nieproporcjonalna... Bierzemy jeszcze zapas wody na śniadanie i poranne ablucje, po czym porządki dobiegają końca i panie zmierzają do domu, a my pod wiatę. Za tę gościnność - gorące podziękowanie!
Dzień czwarty, 12.09.2023. - Strzyżowiec - Przełęcz Komarnicka. Dystans - 26 km.
Gdyby nie jakieś metaliczne obijanie się elementów pobliskiego masztu, spało by się jak w rezerwacie. Ale i tak było spoko. Wilgoć poranna była, ściekając po dachu i w niewielkim stopniu osiadając na śpiworze. Rozwieszenie go na czas zwijania się, pozwoliło spakować go już niemal suchego. Jeśli w ciągu dnia będzie postój w słońcu, dosuszenie trzeba będzie uskutecznić. A tymczasem ruszamy na szlak.
Wychodząc z miejscowości, pniemy się lekko asfaltem pod górkę. Niebawem skręt w prawo prowadzi polną drogą w kierunku lasu, gdzie znaki trochę mnie zmyliły i poszedłem w pola, ale nie widząc znaków, szybko wykonałem odwrót. Sprzed rozległych pól spojrzałem jeszcze na kompleks sportowy Strzyżowca, po czym szeroką leśną drogą doszliśmy do Płoszczynki, jednakowoż na tablicach opisanych jako Płoszczyna. Odpytany mężczyzna zapowiedział sklep za dwa kilometry na szlaku, więc za znakami pociągnęliśmy asfaltem w dół.
Sklep bez trudu znaleźliśmy przy drodze na szlaku. Dość stary budynek z nowym dachem, ale czekający na odnowienie elewacji mieścił też pomieszczenia mieszkalne. Zaopatrzenie było w zupełności wystarczające, ale pani sprzedawczyni była bardzo sympatyczna, uczynna i po prostu przyjacielska. Można było doładować telefon, a po pytaniu o wrzątek, pani przyniosła z mieszkania czajnik elektryczny i zagotowała wodę dla koleżanki. Gdybym przyznawał gwiazdki za obsługę - dałbym komplet :-) A przy okazji popasu, podsuszyłem też śpiwór, który mieszkał sobie wcześniej i później luzem pod klapą plecaka.
Pani ze sklepu sprawiła, że w dalszą drogę ruszyliśmy w wybornych humorach. Polna droga wiodła do lasu, gdzie zawinęła pnąc się pod górę. Trzeba było jednak zwracać uwagę na znaki, które niezbyt wyraźnie sprowadzały z drogi w las. A tam... No cóż, - dobre humory mocno się nadwerężyły. Szlak - bardziej widoczny na mapach niż według znaków na drzewach - gubi się w podchodzącym pod górę wąwozie, pełnym chaszczy i powalonych dawno drzew. Przekraczamy te obałki i brniemy przez ciernie, by wreszcie opuścić ten odcinek specjalny na brzegu lasu, skąd już wygodną polną drogą schodzimy do poziomu potoku.
![]() |
| W poszukiwaniu szlaku... |
Na gorący dzień potok przynosi ulgę w cieniu drzew, gdzie postanawiamy skorzystać z namiastki kąpieli. Chłodna woda i gąbka idą w ruch, a po chwili odczucie odzyskanej świeżości cieszy i dobry humor powraca.
Droga prowadzi do Chrośnicy, gdzie znajdujemy szałas z szklaną biblioteczką. Bogaty wybór literatury budził podziw, a pobliski stary kościół też i zainteresowanie. Niestety, dla tych atrakcji za dużo czasu nie mamy, więc załatwiamy to po japońsku - seria zdjęć i napieramy dalej.
Nieco wyżej między łąkami droga prowadzi ku gospodarstwu, skąd wybiega nam naprzeciw kilka psów, wyczekujących z obnażonymi kłami i szczekając zajadle. Nie wybiegają wiele poza obszar obejścia, ale szlak prowadzi między nimi! Uzbrojenie w postaci kijków trekkingowych może nie wystarczyć, bo szczekaczy jest czterech czy pięciu, a każdy gabarytowo robi wrażenie. Na szczęście zainteresowany ujadaniem wychodzi człowiek, który odwołuje sforę, a nam udaje się przejść z nietkniętymi nogawkami.
![]() |
| Uwaga na psy luzem przy gospodarstwie! |
Nie koniec to odmiennych atrakcji. Po chwili wkraczamy na podejście pod zalesioną górę, która zdaje się nie mieć końca. Gdyby nie rosnące przy ścieżce jeżyny, nie byłoby dobrego pretekstu do zatrzymania się na chwilę wytchnienia. To Leśniak, niezbyt wysoki, ale zdobywamy go stromym zboczem w spiekocie dnia. Dostajemy mały wycisk, boć to nie tysięcznik nawet, więc z przyjemnością za szczytem witamy wiatę "Muflon", gdzie możemy zrzucić plecaki i złapać spokojniejszy oddech.
Przed nami Okole. Po wycisku pod Leśniakiem, darujemy sobie kolejne podejście, trawersując zbocze żółtym szlakiem, by niebawem rozpoznać niebieskie znaki. Teraz zejście - trochę przez krzaczory, trochę przez zagajnik, łąkę i znów brzegiem lasu do asfaltowej drogi w dolinie. Ty za wiele się nie dzieje, bo minąwszy kilka zabudowań, między autami z epoki podchodzimy na kolejne otwarte wzniesienie.
Pod Łysą Górą znowu na kilkanaście minut zrzucamy plecaki. Jest gorąco, jak na drugą dekadę Września aż niewiarygodnie, bo taka pogoda towarzyszy nam od startu na szlak! Ale odpoczynek nie jest długi, więc ruszamy. Skręcamy za niskim budynkiem, na którym tabliczka szlakowa pokazuje przeciwny kierunek! Pokazuje w prawo lokalizacje z których przyszliśmy od lewej. Pewnie przy zamawianiu kierunki się zamieszały, ale nas to nie zmyli...
Z widokami po horyzont schodzimy do wsi. Rozglądamy się za możliwością pozyskania wody i gdy prosimy o kranówę, dostajemy dwie butelki mineralnej. Dzięki, dzięki... :-)
![]() |
| Znak, który powinien być skierowany w lewo. |
Znowu w pole i znowu w las. Górka też jest, ale już nie taka męcząca, bo podejście jest łagodne. W gęstwinie lasu napotykamy na ruiny jakiejś większej budowli, gdzieś tam kiedyś odbudowywanej, bo widać nowsze cegły na starych kamieniach. Jednak dzisiaj to już tylko ruina.
Wychodzimy z lasu. Słońce chyli się już ku zachodowi, czas więc wybrać miejsce do rozłożenia się na noc. W pobliskim domu dopytujemy się o taką opcję, ale jakoś nie wzbudzamy nadmiernej chęci wsparcia. Jednak na pytanie o wiatę pani się ożywia i kieruje nas do sporego szałasu, domku czy wiaty - jak zwał tak zwał. Szczęśliwie konstrukcja jest ulokowana tuż przy szlaku pod Przełęczą Komarnicką, gdzie za zasłoną drzew ją znajdujemy. Buda spora, niebylejaka, z kilkoma stołami i dwiema antresolami, z których wybieram jedną i po uprzątnięciu zajmuję. Miejscówka obszerna, dach wyglądający na solidny - na deszcz byłoby to świetne locum, choć deszczu ma nie być.
Po ułożeniu się do snu liczyłem na niczym niezakłócony odpoczynek, ale po dachu biegało coś tupiącego - wiewiórka, popielica czy inny hipopotam. Ale co tam... Żeby się tylko do jedzenia nie dobrało. Na wszelki wypadek osobno worek z paszą a osobno plecak podwiesiłem na gwoździach pod krokwiami. Tuptadło jednak do budy nie wpadło :-)
Dzień piąty, 13.09.2023. - Przełęcz Komarnicka - Trzcińsko. Dystans - 14 km.
Sucho, ciepło i przyjemnie. Gdyby tylko nie ten tuptacz... Ale i to dało się przeżyć, a plecak ani jedzenie nie zostały naruszone. Na zewnątrz pogoda też dopisywała, więc poranne czynności przebiegły szybko i sprawnie, po czym sprawdzając zawartość rosy na trawach, wróciliśmy na Przełęcz Komarnicką.
Znaki to niby prowadziły, to znowu coś jakby ich na chwilę zabrakło, a widziany na wprost okazały Połom aż przyciągał w swoim kierunku. Nasz jednak kierunek nieco się różnił od kuszącego, więc śladem mgieł i odnalezionych znaków podążyliśmy ku asfaltowi i dalej ku rozciągniętej w dolinie wsi. Radomierz powitał nas dwoma kościołami, a wieża jednego z nich bywała udostępniana jako wieża widokowa.
![]() |
| Połom. Robi wrażenie. |
Dzisiaj trzynasty września. Prognozy zapowiadają deszcz po południu, ale wiadomo jak z prognozami - jak w krzywym zwierciadle... Raz pokazują prawdę, innym razem wychodzi całkiem inaczej. My jednak postanowiliśmy być czujni i popołudnie mieć zabezpieczone dachem nad głową, by dobre wrażenia pogodowe zachować bez niepotrzebnych zniekształceń.
Za Radomierzem na chwilkę zrzuciliśmy plecaki, ale już niebawem maszerując przez pola, zbudziliśmy spłoszoną sarnę, w popłochu oddalającą się od dwunożnych mięsożerców. A za polami okolicę cięły tory kolejowe z opuszczonym budynkiem stacyjnym i wielkim napisem Trzcińsko na peronach.
![]() |
| "Kiedy byłem małym chłopcem..." :-) |
W miejscowości spodziewałem się napotkać sklep, choć nieco oddalony od szlaku. Krótkie poszukiwania wkrótce doprowadziły mnie do dość sporego budynku, na parterze którego mieścił się całkiem dobrze zaopatrzony sklep. Wiadomo było, że nieprędko będzie można dołożyć paszy, więc zakupy ten fakt uwzględniały. Po akcji posiłkowej z dosuszaniem śpiwora, można było ruszyć na wypatrywanie schronienia przed spodziewanym i prognozowanym deszczem. Mijana piernikarnia jakoś nas nie skusiła, skoro dopiero co opierniczyliśmy drugie śniadanie... Ale już nieco dalej natknęliśmy się na symbol łóżka na tabliczce, choć większą nadzieję przyniosła nam wiata garażowa ze schodkami wiodącymi na poddasze. Po odpytaniu właśnie parkującej tamże kobiety, po kilku chwilach staliśmy się lokatorami nieco spartańskiego poddasza. Na szczęście blisko było do łazienki i gniazdka elektrycznego. Teraz mogło już lunąć deszczem, co - mimo monitorowanych od tygodnia prognoz - nie nastąpiło... Tym samym noc uszła nam na sucho :-)
![]() |
| Kiedy można, śpiwór pakuję luzem. Niech oddycha. |
Dzień szósty, 14.09.2023. - Trzcińsko - Pisarzowice. Dystans - 21 km.
Miało padać wczoraj od popołudnia, zaczęło dzisiaj nad ranem. Po pobudce ukazał nam się mglisty dzień z siąpiącym deszczykiem o różnym stopniu natężenia. Zatem wybór schronienia pod dachem był uzasadniony, bo wczoraj zaliczyliśmy kąpiel w gorącej wodzie i opraliśmy się po dniach na szlaku. Telefony też doładowane, pozostało tylko wciągnąć coś na śniadanie - u mnie trafiło na Musli Plus, po czym przy gorącej herbatce czekaliśmy na ustanie mocniejszego deszczu. Kiedy już siąpienie zeszło do akceptowalnego poziomu słabej mżawki, dociągnęliśmy sznurówki, zarzuciliśmy plecaki na grzbiet i przed południem ruszyliśmy na szlak.
Pierwszy kilometr prowadził polnymi dróżkami, nieco porośniętymi trawą, więc trzeba było uważać, by nie przemoczyć butów. Gdy już doszliśmy do odbicia w kierunku schroniska Szwajcarka, szeroka droga prowadziła wygodnie. Do schroniska nie zachodziliśmy, bo po samą pieczątkę nie było sensu, a innych potrzeb nie było. Tak więc niebawem minęliśmy Przełęcz Karpnicką z wiatą mogącą być niezłym schronieniem na deszczową noc czy dzienną ulewę.
Weszliśmy w las. Umiarkowane podejścia prowadziły ku masywnym formacjom skalnym, z których zresztą okolica właśnie słynie. Majaczące w wilgotnych zamgleniach skały nie mogły pokazać się w pełnej krasie, a podchodzenie do niektórych z przedzieraniem się przez zarośla, w tak mokrych warunkach uznaliśmy co najmniej za niecelowe. Pozostało jedynie podziwianie ich przez mgłę, ale na szczęście te bliskie i tak prezentowały się okazale i imponująco. Nawet wszędobylskie girlandy kropel wody przyczepionych do wszelkiej roślinności, dodawały tej krainie mgieł specyficznego uroku.
Idziemy pod górę. Widoki tylko na niewielkim dystansie prezentują mijane połacie lasu, zresztą i przy pogodzie przez drzewa wiele więcej byśmy nie zobaczyli. Trzeba tylko kontrolować poślizgi i cieszyć się z każdego zaliczonego kilometru. Także i temperatura z wcześniejszych wrześniowych upałów dostosowała się do pory roku i spadła poniżej dwudziestu, co z oblepiającą wszędobylską wilgotnością w pełnym nasyceniu, dawała odczucie dojmującego chłodu. Ale ciepło generowane w trakcie marszu niwelowało chłodek i całkiem harmonijnie balansowało na granicy komfortu termicznego.
Na Rozdrożu pod Bielcem dostrzegliśmy wyłaniającą się z mgły hałdę w miejscu pozyskiwania dolomitu. Od tego śladu przemysłowej cywilizacji czekało nas podejście pod Skalnik. Po mżawce zostało tylko wspomnienie w postaci permanentnego zamglenia, a mroczny las prowadził ku górze mocno poprzetykaną korzeniami ścieżyną. Tak jak każda góra która kończy się szczytem, tak i po żmudnym podchodzeniu Skalnik przywitał nas kopułą szczytową. Nieśmiało liczyłem, że skała wynurzy się ponad chmury, ale czapa obłoków nakrywała kamienne formacje, zazdrośnie kryjąc okoliczne widoki przed moimi oczami. Fota, stempel, fota - to szczytowa robota :-)
Znowu niebieskie znaki krzyżują się z czerwonymi z GSS-u sprzed lat. Wracają wspomnienia, wręcz dotykalne wobec miejsc widzianych wtedy, ale i tu i teraz. Czasu jest tak w sam raz, by spokojnie kontynuować wędrówkę do kolejnego miejsca noclegowego. A że wszędzie jeśli nie mokro, to jednak wilgotno, więc znowu przydałaby się jakaś obszerna wiata, by pozbyć się wilgoci z naszych butów, odzieży i ekwipunku.
![]() |
| Atom Heart Mother. No, prawie... ;-) |
Wiata na którą trafiamy pod Bobrzakiem całkiem nieźle nadawałaby się na noc, ale jeszcze nie czas na zaleganie, - może na drugie śniadanie co najwyżej. Choć najwyżej był dzisiaj Skalnik bez drugiego śniadania... ;-)
Zajadamy i spadamy. Trochę dookoła, bo szlak prowadzi lasami, trzeba uważać bo i ślisko i trochę ścieżka zarasta wisząc mokrymi i ociężałymi od wody krzaczorami, a już trochę mokrych traw i paproci powycieraliśmy. Las się kończy, a wzrok biegnący wzdłuż przechodzącej z jednej dali w drugą dal, biegnie do widniejących nieopodal zabudowań. Tak dochodzimy do Pisarzowic.
W miasteczku mijamy Gościniec Rudawski w poszukiwaniu pobliskiego sklepu. Po zakupach wracamy, bo przy Gościńcu zaoczyliśmy sporą wiatę na większe imprezy, więc na planową suszarnię nadawałaby się w sam raz. Zachodzimy więc do budynku zapytać o pozwolenie na zajęcie wiaty na noc, a tu mila pani proponuje nam pokój w cenie rzucającej nas niemal na kolana! Widać żałośnie wyglądamy po dniu pełnym bajek z mchu i mokrej paproci, toteż z radością przyjmujemy tę świetną propozycję. Kąpiel, pranie, suszenie, jedzenie... - czyż może być lepiej...?
Dzień siódmy, 15.08.2023. - Pisarzowice - Konradów. Dystans - 28 km.
Na zewnątrz poranne mgiełki, ale co tam - pod dachem sucho i ciepło. Właśnie - sucho. Wszystko co czekało - wyprane i wysuszone. Na dole miałem jeszcze dostęp do kuchni, więc śniadanie było bez ograniczeń, czyli pełnoskalowa szakszuka. Serdeczność i wsparcie od szefowej było wprost rozbrajające! Napis "Gościniec" na ścianie budynku ma pełne uzasadnienie od fantastycznej gościny. Nawet gdyby nie chodziło o cenę za nocleg tylko o ocenę właśnie gościny - daję komplet gwiazdek, a za wsparcie wędrowców długodystansowych - dodatkową nadmiarową i nadprogramową Gwiazdę Sudetów. Chyba dołączę do przewodnika Michelin, bo przyznawanie gwiazdek nieźle mi idzie, ale mam przekonanie, że za takie podejście do klienta, pełne uznanie po prostu się należy. Wielkie dzięki!
Od Pisarzowic szlak wiedzie przy zakładzie produkcji kruszywa (skręt w prawo, znaki słabo czytelne) przez malownicze pola, płasko do Kamiennej Góry. Po wyjściu z pól przez zagajnik, za obwodnicą trzeba po prawej szukać znaków, bo znikają w zakrzaczonej ścieżynie.
Na wejściu do miasta duży sklep, dworzec autobusowy i kolejowy. Miasto nie zatrzymuje mnie swymi atrakcjami, jestem bliższy walorom terenowym, których na długim szlaku nie brakuje i właściwie ze zdobyczy cywilizacji wystarczy mi sklep spożywczy i dowolna forma dachu nad głową, choć i namiot dźwigam nie od parady. Tak więc miasto mijam z marszu, przystając jedynie w pół kroku na kilka fotek. Znaki są, więc wyjście z uliczek nie nastręcza problemów.
Za miastem widoki od razu stają się ciekawsze, nawet dość długi przemarsz asfaltem pozwala utrzymać dobre tempo, które po zejściu na drogę polną po czasie spada, a to za sprawą niemiłosiernie rozjechanej drogi leśnym harvesterem. Trzeba iść lasem, bo bez gumowców by się nie dało, a i w nich też bez komfortu... Gdybym miał klienta na kilkadziesiąt ton błota, szybko bym się wzbogacił ;-)
A skoro harvester, to część lasu jeszcze stoi, a część ...leży. Na szczęście sudeckie połacie terenów leśnych są niezmierzone, więc ta gospodarka zapewne utrzymuje jako taki balans.
Za skrętem na skrzyżowaniu dostrzegam jakieś niezbyt stare ruiny. Od tubylczych grzybiarzy dowiaduję się, że są to ruiny poniemieckiego domu, a dalej zakladu wydobywczego. No tak - Polska Zachodnia, to mnóstwo poniemieckich reliktów.
Las się kończy i przechodzę przez małą osadę Borówno i małe miasteczko - Czarny Bór. Do sklepu Dino wstępuję na duży jogurt i dwie drożdżówki, - w sam raz na przekąskę w środku dnia. Przy sklepie nie ma gdzie zasiąść, więc idę tak dumnie z tym jogurtem w łapię i torebką z smakołykami, by wreszcie po kilkuset metrach namierzyć i zająć przyszlakową ławeczkę w celach konsumpcyjnych. Nieopodal był nawet kubeł na odpady.
![]() |
| Ławeczka hikera :-) |
Opuszczam obszar zabudowany i rozwijam prędkość przelotową. Z pól i łąk na szczyt Boracza wskakuję z rozpędu bez zbytniego forsowania się. Zejście też leniwe i niezbyt widokowe, bo poniżej jakby na księżycu powstaje jakaś rozległa budowla, ale póki co widać tylko buldożery równające grunt. A grunt to nie stracić szlaku, co na tym poligonie wymaga odpalenia nawigacji terenowej. Resztkami lasu docieram do stacji kolejowej Boguszów-Gorce, która bardzo pozytywne sprawia wrażenie na mojej osobie. Czysta, zadbana, toalety, gniazdka z prądem. Gdyby jeszcze na ławce dało się siedzieć dłużej niż kwadrans, byłoby idealnie. Aż szkoda, że jest zamykana na noc, ale może i dobrze, bo tzw. element mógłby ją zawłaszczyć na celebrowanie uzbierania drobniaków na mamrota...
W Boguszowie sklepy wypatrzyłem, ale nie wstępowałem. Jedynie na końcu miejscowości w ośrodku sportowym zalałem butlę wodą i poczekałem na koleżankę dołączającą po zwiedzaniu Kamiennej Góry i razem ruszyliśmy dalej ostro pod górę.
Wstępny plany przewidywał zajęcie z marszu strategicznej góry Chełmiec i okopanie się na stanowiskach po zajęciu strategicznej wiaty. Jakieś te okoliczne góry są takie, że jaki ich nie ma to ich nie widać, a jak już są, to się na nie wchodzi pod górę... Może te stołowe będą lepsze, bo te to bardziej jakieś wypukłe ;-)
Zdobyliśmy Chełmiec. Nie powiem, niby niewysoki, ale jakoś tak sterczał od podłogi wywyższając się nad okolicą. Ufff... Na górze wiata owszem, ale nie zakwalifikowaliśmy jej na nocleg. Spanie na stole jakoś mi się e(ste)tycznie nie uśmiecha, awaryjnie to i owszem, jednak tym razem konieczność nie zachodziła. Utrwaliłem na zdjęciach zabudowę z tarasem widokowym - już zamkniętym i oczywiście wielki kratownicowy krzyż. Zgodnie uradziliśmy, że czasu mamy w sam raz na zejście i poszukanie czegoś u podstawy góry, bo i kilometrów dodamy i zmęczenie po zejściu lepiej zregenerować przed- i we śnie, niż rozpoczynać dzień od przeciążania kolan. No to na dół!
![]() |
| Pink Floyd - Animals. Ech, te skojarzenia... |
O ile podejście było żmudne i mało zachwycające, to przy zejściu epitety wyraźnie się zaostrzyły. Było po prostu stromo, a poprzerastana korzeniami ścieżka nakazywała jeszcze zwracać uwagę na luźne kamienie, rzęch i nawet niekomfortowe urwiste uskoki nad stokówką. Z obrywu schodząc nawet obiłem kolano, co jakoś mnie nie wzruszyło, ale zapewne chodzą tu ludzie mniej zaprawieni w boju. Objazd jaki by się przydał...
No ale daliśmy radę, nawet bez nadmiernego narzekania, bo w końcu to nasz żywioł. Pójście tym odcinkiem na koniec dnia to jednak było dobre rozwiązanie, bo było po czym odpoczywać. Taki niby Chełmiec...
Pierwsze domy w Konradowie i widzimy altankę ogrodową, a w niej panie sobie spokojnie rozmawiają. No to grzecznie pytamy, opowiadamy naszą przygodę wędrowną, co przekonuje panie, które nawet dla nas kończą swoje posiady, choć wcale nie chcieliśmy tak od razu wchodzić w paradę. Cóż, korzystamy z tej uprzejmości i instalujemy się w altance. Rozmawiamy równolegle z całą familią - od najmłodszych do najstarszych, włączając w to i bojowo nastawionego małego pieska, któremu wyraźnie weszliśmy na teren. Ale oczywiście pokój panuje i przyjacielski nastrój się buduje. Jest woda, jest gniazdko z prądem i dwie komfortowe ławki z poduszkami, że nawet nie muszę dmuchać materacyka. Dostajemy też koce, ale przecież jesteśmy wyposażeni! Gościnność sudecka także i tu pokazuje się z najlepszej strony, więc nie odmawiamy. Kiedy noc nadchodzi, z zaśnięciem po pełnym wrażeń dniu nie mamy żadnego problemu.
Dzień ósmy, 16.09.2023. - Konradów - Michałkowa. - Dystans - 24 km.
Wrześniowe dni są bardzo ciepłe, ale chłodniejsze noce generują sporo wilgoci, która kumuluje się nad ranem. Stąd dążenia do wybierania miejsc pod dachem - choćby właśnie wiata czy altana, która jakkolwiek całkowicie nie eliminuje styczności z wilgocią, to w znakomity sposób ją ogranicza. Także sypianie pod namiotem na szczytach i wzniesieniach, minimalizuje kontakt z mgłami i rosą.
Po miłych porannych pogawędkach z gospodarzami i podziękowaniach, czas było ruszać. Konradów znajduje się na przedmieściach Wałbrzycha i Szczawna-Zdroju i od styku tych miast wchodzimy do tego drugiego.
Szczawno-Zdrój niewątpliwie może wzbudzić wiele zainteresowania wśród miłośników architektury, historii i zabytków. Ja jednak przyjąłem - wzorem przejścia Głównego Szlaku Sudeckiego - założenie, że mijam te atrakcje, co najwyżej dodając je do listy miejsc, które należy odwiedzić później w klasycznym trybie poznawania / zwiedzania / eksploracji. Zatem po wykonaniu kilku zwyczajowych fotografii, pozwoliłem niebieskim znakom prowadzić się dalej.
Piękna szeroka cienista aleja prowadziła mnie lekko pod górę. Stare, niczym parkowe drzewa nadawały szerokiej alei powagi i dostojnego spokoju. Pełne słońce przeświecające między gęstymi konarami, rzucało długie i plastyczne sienie na niby ażurowe podłoże. Tym samym ani się obejrzałem, a byłem już na Wzgórzu Gedymina, gdzie ulokowano wieżę widokową. A że takie wieże to moja specjalność, to tej budowli nie mogłem ominąć, przez co już niebawem znalazłem się na górnym tarasie widokowym.
Piękna panorama przy równie pięknej pogodzie cieszyła moje oczy. Nieodległy Chełmiec przypominał wczorajszy wieczór, a pełny widnokrąg dowodził, że okolic do wędrowania szlakami i drogami nie brakuje. Górująca w oddali Ślęża przypominała mi zaś mojego niedawno zmarłego kolegę Waldka, który właśnie na tę górę często się wspinał...
Zejście ze wzgórza z wieżą było zaskakująco krótkie, bo jakoś tak od razu wyszedłem na duże miasto i stację kolejową. A tak! Przecież to Wałbrzych. Zakupów nie robiłem, budowli nie zwiedzałem, więc i tym razem chwila i już byłem przed zarośniętymi schodami, które zawało się, że prowadziły na wzgórze menela. Dowodziły tego porzucone butelki i puszki z oznaczeniami procentów, jak i inne artefakty pokonsumpcyjne. Ale że ten element społeczeństwa nie jest zbyt wytrwały w marszu, to po kilkuset metrach podejścia, natura na szlaku była już wolna od takich śmieci.
Ptasia kopa wycisnęła ze mnie kilka kropel potu, bo i temperatura i pora dnia temu sprzyjała. A że moje buty jakoś dziwnie na samym początku wejścia w teren łapią jakieś drobne kamyczki i patyczki, to trzeba je było wytrząsnąć. Z braku ławki zrobiłem to w oparciu o kamień szczytowy, a po zejściu do pobliskiego siodła natknąłem się na nową konstrukcję ławko-stół, który do wcześniejszej czynności byłby jak znalazł. Ale może teraz już nie potrzebowałem dłuższego odpoczynku i mogłem napierać dalej. Niewiele dalej wspiąłem się na kolejny szczyt - Lisi Kamień, z którego zszedłem na opłotki niewielkiego osiedla.
Idąc spokojnie szeroką drogą leśną, za wspomnianym osiedlem spotkałem kobietę z plecakiem, którego rozmiar mógł sugerować wyprawienie się na dłuższą wędrówkę. W krótkiej rozmowie ten fakt się potwierdził i tym samym nastąpiło tu spotkanie dwóch osób pokonujących Niebieski Szlak Sudecki, tyle, że w przeciwnych kierunkach. Dowiedziałem się też, że przede mną czeka ta dziksza część szlaku i niebawem każde z nas poszło w swoją stronę.
Leśny odcinek nie był zbyt długi i po krótkiej chwili doszedłem do jakiejś główniejszej drogi, przy której namierzyłem sklep spożywczy Tygrysek. W Kozicach - bo taką nazwę miała miejscowość - kupiłem coś, czego na długich trasach nie kupuję i nie noszę, a mianowicie fasolkę po bretońsku w słoiku. Zakup oczywiście z zamiarem zjedzenia gdzieś w pobliżu. Sucha karma jakoś chwilowo mi się przejadła i miałem ochotę na coś odmiennego. Z uzupełnionym w sklepie zapasem kranówy, pomaszerowałem dalej.
Szlak prowadził tym razem bliżej cywilizacji. Ale za pobliską Rusinową wkroczyłem między rozległe pola, z ciągnącymi się wzdłuż plantacjami malin. Nawet kilka pobliskich podjadłem. Za strumieniem przy brzegu lasu, droga zaczęła się wspinać pod górę, by za podszczytowymi łąkami wbić się w las na Klasztorzysko. Niestety, nigdzie po drodze nie było żadnej infrastruktury turystycznej, toteż dwa pniaki po chwili zamieniły się w stolik i krzesło, szczytowy głaz zaś robił za osłonę przeciwwietrzną. Słoik z zawartością zanurzyłem w gorącej wodzie, która podgrzewana, przekazała ciepło fasolce. Była to niespotykana u mnie rozrzutność w dysponowaniu gazem, ale też nie zużyłem go przesadnie wiele. Po kwadransie mogłem się już rozkoszować gorącym daniem, przy czym muszę pochwalić smak i skład, bo zgodnie z opisem na etykiecie, było tam kilka kawałków całkiem dobrej kiełbasy.
Schodząc z Klasztorzyska, między drzewami w oddali pojawiły się budowle górujące nad lasami. Znak to nieomylny, iż wkrótce dojdziemy do Zagórza Śląskiego, a tym samym do Zamku Grodno. Odcinek lasu rzeczywiście nie był długi i za nim stanęliśmy przed skrzyżowaniem, za którym pokazał się sklep ABC, po którym zaszliśmy nieco dalej do Dino, zlokalizowanym na obrzeżach miasta.
W Zagórzu trwały przygotowania do dożynek, co dało się zauważyć to tu to ówdzie. Trochę szkoda, że nie odbywały się dzisiaj, bo pewnie trafiłyby się i jakieś smakołyki... W sklepie też nie znalazłem nic dla siebie, bo i potrzeb szczególnych nie miałem.
Zamek Grodno jest tuż przy szlaku, więc koleżanka obowiązkowo do niego zajrzała, ja zaś postanowiłem sobie odświeżyć pamięć, gdyż byłem tu już wcześniej. Trochę czasu nam na tym zeszło, - widać, że dzisiaj dzień po obfitsze dysponowanie gazem i czasem ;-)
Zrobiło się popołudnie, kasę już zamknięto i zamek trzeba opuścić. Nawet i dobrze, bo spać by nam tu zapewne nie pozwolili, a i dystans trzeba dodatkowymi kilometrami dopełnić. Niebieskie prowadzą - zwyczajowo pod górę i z góry - jak to w górach :-) Widoki z góry i mapa mówią wyraźnie - w dolinie Michałkowa. Na wejściu zasięgamy języka- jest tu blisko Agroturystyka u Rodaka. Agro... Może być drogo i zbyt komfortowo. Idziemy. Na miejscu pytamy o najskromniejszą ofertę - wystarczy nam wiata, bo śpiwory mamy. Gospodynie początkowo patrzy i słucha z niedowierzaniem, ale kiedy idziemy do wiary rozstawionej nad wartkim górskim potokiem, stwierdzamy, że dla nas to w sam raz. Pani kiwa głową ze zrozumieniem i już mamy miejscówkę. Uruchamiam mój talent aranżacji wnętrz i z trzech foteli i poduszek do siedzenia mam królewskie łoże z materacem :-) Nakrywam je jeszcze daszkiem kartonowym, bo od strumienia woda aż pryska i komfort snu gwarantowany :-)
Dzień dziewiąty, 17.09.2023. - Michałkowa - Bielawa. Dystans - 26 km.
Szum górskiego strumienia tak mnie uśpił, że tej nocy wcale się nie budziłem, wysypiając się do rana. A po pobudce mycie w potoku i śniadanie w altanie :-) Pozostali goście z agro patrzyli na nas z zainteresowaniem, ale i z wielką przyjaznością. Bodaj świadomość naszego wędrowania przez ponad tydzień, zmienia pojęcia o turystyce u tych, którzy wyjście w góry traktują jako jednodniowa przygoda.
Gospodarze mają do nas także dużo przychylności. Zapewne doceniają spartański styl bytowania i nie traktują nas jako źródło swego dochodu, do czego zapewne stworzyli swą agroturystyczną usługę. Gdy pytam o należność za nasz krótki pobyt, pani prosi o modlitwę, co jeszcze tego samego dnia wypełniam. Po raz kolejny wiara w człowieka ma podłoże w wierze budowanej na kanwie religii.
Przed nami fragment szlaku prowadzący asfaltem, skąd niebieskie znaki chcą nas wprowadzić w gąszcz traw i krzaczorów na odcinek leśny. Z rana jeszcze wszystko mokre od rosy, północny stok nie wysycha nawet do popołudnia, więc długo nie trwa narada, w wyniku której postanawiamy do przełęczy pod Boreczną dojść asfaltem, zresztą z równie ciekawymi widokami.
Z przełęczy poszerzają nam się horyzonty widokowe. Wielka Sowa dumnie zaznacza pośredni cel wędrówki, a w pobliskiej dolinie dostrzegamy kościół i inne budynki na półmetku naszego szlaku. To Glinno. Schodzimy więc do osady i kieruję się ku kościołowi. Właśnie powinna rozpoczynać się tu msza święta, ale jak się dowiadujemy, dzisiaj jest dzień odpustu i msza święta będzie odprawiona w godzinach popołudniowych. Ale i tak prośbę gospodarzy z Michałkowej spełniam.
Zatrzymujemy się więc obok Karczmy Bełty, która jest pięknie odrestaurowanym budynkiem tak na zewnątrz jak i w środku. Mimo że zwiedzanie nie jest w obszarze mojego zainteresowania podczas wędrówki, to krótką chwilę na zajrzenie do środka mogę przeznaczyć, a było warto.
Połowa szlaku już za nami, więc morale na wysokim poziomie, bo w pięknym stylu dajemy radę. Żadnych bąbli, pęcherzy, otarć czy innych oznak trudu maszerowania. Tak więc spokojnym równym rytmem podchodzimy na Przełęcz Walimską, zauważając masowy szturm na popularny w okolicy szczyt Wielkiej Sowy. Wcale nas to nie dziwi, bo niedziela i piękna pogoda aż zachęca do wyjścia w teren. Szkoda tylko, że przychodzi i nam zdobywać tę lokalizację w dniu wolnym od pracy, choć nie stanowi to bynajmniej wielkiego problemy. Pod znakiem zapytania staje tylko możliwość wejścia na wieżę.
Weszliśmy. Ja już po raz trzeci po przejściu GSS i późniejszych odwiedzinach Sudetów właśnie w trybie zwiedzania.
Na szczycie mrowie ludzi. Każda forma atrakcji okupowana masowo, a kolejka wejścia na wieżę ciągnie się na kilkanaście metrów. Byłem już na wieży, więc tym razem sobie odpuszczam, aczkolwiek z żalem. Nie kupuję też w sklepiku, nie smażę na grillu, nawet toalety nie muszę odwiedzać. Wbijam tylko stempelki, odpoczywam, po czym przyjmujemy jedyny słuszny kierunek i zostawiamy gwarny szczyt za sobą.
Trochę tego zejścia jest, bo i góra zacna. Szlak od tej strony węższymi ścieżkami prowadzi, czasem trochę wyślizganymi i krętymi, lecz po dojściu do stokówki, jakość podłoża wyraźnie się poprawia. Spokojnym krokiem dochodzimy do polany Stara Jodła, gdzie trafiamy na jakąś imprezę masową. Okazuje się nią być szkolno - rodzinny bieg na orientację z towarzyszącymi konkurencjami terenowymi. Przedsięwzięcie dobiega końca, ale dla nas to okazja, bo zostaliśmy poczęstowani świetną grochówką z boczkiem, przygotowaną przez szkołę profilowaną technologią żywienia. Zupka serwowana przez urodziwe uczennice była tak smakowita, że z lekkim zażenowaniem kilkukrotnie podchodziłem po dokładkę, choć zapewne też i dlatego, że kubki zawierały niewielkie porcje. No dobra - i tak wyszedłem na żarłoka, a przynajmniej na praktykującego zwolennika freeganizmu :-) Ale grochówka był super i już! Zresztą i tak śpię sam :-) :-)
Po kolejnym przykładzie gościnności, z napełnionymi trzewiami i krótkim pozwoleniu na rozejście się grochówki po trzewiach, podjęliśmy dalszy przemarsz przez piklny bukowy las. Szeroka stokówka okolona sinymi pniami pozwalała cieszyć się spokojnym marszem po niemalże płaskim odcinku, z nieznacznymi tylko podejściami czy obniżeniami trasy.
Przy dojściu do drogi asfaltowej napotkaliśmy dwa cieki wodne ujęte rynnami, co sugerowało (acz bez pewności) iż jest to woda nadająca się do spożycia. W pierwszej napełniliśmy butelki, a przy drugiej napotkaliśmy dwóch młodzieńców zażywających pod wyżej umieszczoną rynną kąpieli jak pod prysznicem. Z miny delikwenta widać było, że odkręcił tylko kran z zimną wodą ;-) Następnie przed drugim w kolejce zatrzymała się dziewczyna w samochodzie i już miałem nadzieję na zdjęcie Miss Mokrego Podkoszulka, ale spragnionym wody okazał się przygruntowy fafik, merdający krótkim ogonkiem. A tak ciekawie się zapowiadało... :-)
Po zejściu z asfaltu poczęliśmy rozglądać się za miejscem na biwak. Przy mizernej wiatce na Trzech Bukach napotkaliśmy tablicę z zakazem biwakowania. Pewnie chodziło o imprezowiczów, którzy byli w stanie dojechać tu samochodami z transportem butelek, puszek i innego śmieciwa, by je zapewne opustoszałe tu pozostawić. Tacy bowiem wędrowcy jak my, którzy nie zostawiają po sobie śladów bytności, cierpią zazwyczaj za winy przez siebie niepopełnione... Smutne, ale prawdziwe.
Poszliśmy więc dalej, kierując się na tajemniczy Leśny Dworek. Rzeczywiście, na brzegu lasu w dolinie ulokowała się imponująca i zadbana drewniana budowla. Ja oczywiście spoglądałem na piękne balkony, w sam raz nadające się do spania na styku cywilizacji z naturą. Nie wyglądało jednak by ktokolwiek nas tam zaprosił, więc rozejrzeliśmy się po okolicy.
Idąc w dół doliny, za budynkiem wielorodzinnym wypatrzyliśmy szopkę w stylu domku działkowego. Bawiące się dzieci zawołały mamusię, ta z kolei tatusia, czyli swojego męża, a on nawet ucieszył się na widok niespotykanych gości i wielką gościnnością szybko ogarnął miejscówkę. A że na podwórku stała też łódka kabinowa w końcowej fazie remontu, to współtowarzyszce wędrówki pochodzącej z Gdyni przypadła koja w kajucie kapitańskiej, ja zaś zacumowałem we wspomnianym domku. Muszę dodać, że nasz gospodarz był człowiekiem nie tylko nad wyraz gościnnym i uczynnym, ale posiadał też wiele umiejętności manualnych jako coś więcej niż tylko majsterkowicz. Praktycznie większość zadań do których potrzebny był specjalista czy inny fachowiec, te prace nasz gospodarz wykonywał sam.
Woda była w pobliskiej rzeczce, prąd doprowadzony był w domku, a łóżko - jakby skrojone na mój wymiar. I mimo że wyglądało na krótkie, to sen w nim był smaczny i długi :-)
Dzień dziesiąty, 18.09.2023. - Bielawa - Bardo. Dystans - 30 km.
W nocy sztormu nie zarejestrowano, takoż i załoga łodzi i budki sternika w pełnym sztilu dryfowała we śnie do samego rana ;-) Dzieciaki szczęśliwie miały szkołę, bo to żywe srebra, zwłaszcza mała dziewczynka - jak żywa torpeda.
W pobliżu nie było sklepu, ale pan gospodarz jechał do Bielawy, więc Joanna wybrała się tam uzupełnić zakupy. Przy śniadaniu ciekawski kot sprawdzał kto się tu panoszy na jego włościach i musiałem uważać, by nie powąchał palnika w trakcie gotowania wody. Zaglądał wszędzie, jakby z obawy, że spakujemy do plecaka całe jego kocie królestwo.
Jakoś tak mamy szczęście trafiać na dobrych ludzi, ale przecież bodaj nie tylko my wierzymy, że tych szczęśliwie nie brakuje. Pożegnaliśmy się serdecznie z gorącymi podziękowaniami, zachowując w sercu tę szczerą gościnność. Szlak jednak wzywał, więc wkrótce opuściliśmy nasz nocny port :-)
Za strumieniem trafiliśmy na podejście, niezbyt jednak długie. Znaki wymagały uwagi, ale prowadziły, choć ich rozmieszczenie nie było może wzorowe. Gdy już weszliśmy na szeroką leśną drogę, można było utrzymać rozsądne tempo w terenie o umiarkowanej różnicy podejść i spadków. A gdy doszliśmy do asfaltu, dojście do Przełęczy Woliborskiej było równie wygodne co trochę monotonne - lekko pod górkę.
Przełęcz Woliborską pamiętałem dobrze z czasów przejścia GSS. Zwłaszcza wiatę o konstrukcji solidnej budki z podestami do spania, choć gdyby nie była tak blisko drogi, odsiewałaby tych zmotoryzowanych, którym mobilność pozwala poszukać schronienia w większym promieniu. Zasiedliśmy na chwilę - ja na ciasteczka owsiane i chłodną już herbatę z śniadania.
Od przełęczy szlak się nieco otworzył. Kompleksy leśne zostały tu mocno prześwietlone, co pozwalało wzrokiem ogarnąć szersze horyzonty, co dobrze na mnie wpłynęło po długich odcinkach gęstego lasu. Jednak gdy oko znajduje odleglejsze punkty, które można lustrować uważnym spojrzeniem, dobrze wtedy widać zalety wędrówki na dłuższe dystanse, bowiem okolica codziennie raczy innymi widokami, zostawiając mijane punkty coraz dalej, aż znikają za właśnie mijanymi.
Po drodze napotkaliśmy dwie wiatki, jednak bardzo już mizerne. Dachy wyglądały na cieknące, a ławki w jednej jeszcze były, w drugiej się zdematerializowały. Ale my akurat nie przyszliśmy tu obsiadywać każdej możliwości. Trasa szlaku trawersowała mijane zbocza, więc różnice poziomów były minimalne, co sprzyjało wejściu w dobry rytm marszu i pozwalało na podziwianie dalekich okolic, bez zbytnie wypatrywanie przeszkód pod nogami. Szlak się nie gubił i nie odbijał niespodzianie, więc się szło...
Na zejściu szlaku niebieskiego z czerwonym chyba niebawem powstanie jakaś infrastruktura, bo widać było przygotowanie podłoża wyrównanego i wysypanego grubym tłuczniem. Teraz szedłem szlakiem niebieskim, ale i znanym sprzed lat czerwonym.
Kiedy tak sobie szedłem równym krokiem marszowym na długiej prostej, wypatrzyłem wyłaniającą się zza szlakowego pagóra sylwetkę wędrowca. Wyekwipowanie i sprężysty krok wskazywały na długodystansowca i gdy się zrównaliśmy, okazało się, że znamy się z testingowego forum outdoorowego - NGT.pl - Niezależna Grupa Testingowa. Wędrowcem tym okazał się posiadacz kanibalistycznego nicka - Zjeżony ;-) No dobra, może nie był pożeraczem żon, bo raczej jego haircut wskazywał na pochodzenie nicka.
Pogadaliśmy dość długą chwilę, bo obaj pokonywaliśmy swe szlaki od krańca do krańca - ja niebieski, on czerwony - Główny Sudecki. Kolega przez chwilę myślał, że i ja idę GSS w drugą stronę, bo na tym krótkim odcinku obydwa szlaki prowadziły współbieżnie swe trasy. Ale że czerwony mam już na koncie, a z niebieskim przez lata nie mogłem się zaprzyjaźnić, toteż wszystko zostało wyjaśnione.
Pewnie moglibyśmy tak długo prowadzić szlakowe górskie pogaduszki, gdyby nie fakt, że każdy z nas miał dzisiaj i w najbliższych dniach jeszcze sporo kilometrów do pokonania. Gdybyśmy się tak zeszli wieczorem przy schronisku czy innym biwaku, pewnie zaliczylibyśmy Długie Wędrowców Rozmowy, które z racji skrótu są nieprzemakalne (DWR to także Durable Water Repellent - w wolnym tłumaczeniu: Trwała Powłoka Wodoodporna) ;-) Tak czy inaczej dobrze jest spotkać prawdziwego wędrowca na szlaku, a w dodatku z jednej górskiej rodziny :-) Do spotkania na kolejnym szlaku!
Górą wiało. Dochodząc do Srebrnej Góry i jej fortów, wsłuchiwałem się w szum wiatru, który wzmagając się, szeleścił w powiewających liściach, gałęziach i całych drzewach. Była to ta muzyka gór, która często wieczorami układała mnie do snu, gdy w mrokach nocy, pod powłoką namiotu wsłuchiwałem się w ten magiczny koncert, pełen wszelkich tonacji i zmian tempa. Tym razem podziwiałem to w marszu, wzbogacając swe doznania o odbieranie ich także zmysłem wzroku. Dodatkowe widoki w dali gór i głębi dolin wlewały mi czystą przyjemność z pokonywania tego malowniczego odcinka trasy.
Srebrną Górę odwiedzałem już wcześniej dwukrotnie - idąc GSS i będąc tu na festiwalu PodRóżni i opowiadając w formie prelekcji o przygotowaniach do górskich wędrówek. Tym razem jednak minęliśmy forty z marszu, chcąc zaliczyć przyzwoity dystans. Jednak forty są budowane na stromych wzniesieniach, o czym niebawem się przekonaliśmy, schodząc z wytężoną uwagą od fortu Ostróg.
Nie mogliśmy się jednak oprzeć dokładniejszemu przyjrzeniu się epokowemu mostowi, który zrobił na mnie spore wrażenie, aż szkoda, że nie mogłem ogarnąć jego rozmiarów z dobrej perspektywy.
Dalsze okolice przez które szliśmy już bardziej w poziomie niż w pionie, zmieniały się przed naszymi oczami dynamicznie. Otwarte tereny, zagajniki i połacie lasu odgradzały jakby osobne plany fotograficzne. Gdybym był zawodowym fotografem krajobrazu, Sudety niewątpliwie zatrzymałyby mnie na dłużej. Nawet o wiele dłużej, niż krótka refleksja z chwilką na podniesienie aparatu do oka, kompozycję kadru i wciśnięcie spostu migawki. Trudno się było od tego powstrzymać, chyba tylko z oszczędności czasu.
W Srebrnej Górze sklep jest w centrum miasteczka, a to dość daleko od szlaku. W Żdanowie na starszych mapach jest zaznaczony sklep, ale od lat już jest zamknięty, za sprawą któregoś z wielkopowierzchniowych, który zlokalizowany jest też z dala od szlaku. Przynajmniej wiata przystankowa jeszcze ocalała i można było na chwilę przysiąść. Do następnego miasta czekały nas jeszcze góry do przebycia, na szczęście ich zbocza i szczyty nie wymagały zdobycia się na większy wysiłek, no ale sam dystans też czegoś tam od nas wymagał... Za Klimkiem było już w zasadzie łagodne schodzenie z symbolicznymi zaledwie podejściami, aż wreszcie za ostatnim trawiastym odcinkiem las nagle się skończył przy dużym parkingu i naszym oczom ukazało się Bardo otoczone wianuszkiem zalesionych pagórów.
Prognozy zapowiadały znowu deszcze. Ostatnio opady przychodziły trochę inaczej niż je wcześniej przewidywano, ale dobrze by było znaleźć cywilizowane locum, by znowu się wykąpać, oprać i przeczekać zlewę - gdyby rzeczywiście następiła. Rozglądając się po domach przy szlaku, w oczy wpadła zachęta do noclegów w Zielonym Domku. Krótka negocjacja i już staliśmy się lokatorami pokoju z dostępem do łazienki i kuchni. Mieliśmy też niezależne wyjście na ogród, więc po zrzuceniu plecaków ruszyliśmy na zakupy, po czym nic nam już nie brakowało, byśmy nakarmieni, wykąpani i oprani zmienili polaryzację z pionowej na poziomą, nie martwiąc się przewidywanym deszczem...
Dzień jedenasty, 19.09.2023. - Bardo - Radochów. Dystans - 29 km.
No i polało w nocy... Co prawda niewiele, niemniej udało się osiągnąć cele pośrednie - co kilka dni pod dachem w celu odświeżenia i ochrona przed deszczem. W takich warunkach pakowania jest mniej, wszystko suche, śniadanie w warunkach domowych - wszystko to dobrze wróżyło na dalszy etap wędrówki.
Samo Bardo jest miastem starym, pełnym zabytków i podobnych ciekawostek. Jako że i ja i Joanna potrafimy wędrować niezależnie i samodzielnie - co już w poprzednich dniach uskutecznialiśmy, zawarliśmy porozumienie, że jeśli ktoś z nas pójdzie przodem, niekoniecznie musi czekać na drugą osobę, nawet w miejscu noclegowym. A że Bardo pełne ciekawostek...
Schodzimy do rynku i tu już czas poświęcony na zapoznanie się z miastem przybiera odmienne wymiary. Ja wstępuję do kościoła i obijam się u miłej pani w informacji turystycznej, po czym notując spore ceny jak na tę jadłodajnię w spotkanym po drodze barze mlecznym, kłaniam się św. Janowi Nepomucenowi na starym moście i schodzę do najniższego punktu na szlaku w mieście. Stąd czeka mnie podejście wzdłuż religijnej ścieżki do Źródła Maryji, gdzie uzupełnię zapas wody, by nie taszczyć jej od samego miasta. Chwila na zdjęcia i ruszam dalej drobnymi schodkami.
Czy to droga krzyżowa, czy też kapliczki ze scenami życia Jezusa prowadzą mnie dalej pod górę. Ta swoista Kalwaria kończy się na pobliskim szczycie, gdzie przycupnął niewielki kościółek i jeszcze mniejsza kaplica. Znowu kontemplowanie miejsca przez któtką chwilę połączoną z sesją fotograficzną i tu już żegnam się z wysuniętą placówką Barda.
Dalsza trasa to już regularne ostępy leśne, prześwietlone w ramach planowej gospodarki leśnej, która wygląda rozsądnie, nie naruszając zbytnio tego zielonego ekosystemu.
Do Przełęczy Łaszczowskiej dochodzę drogą trawersującą okoliczne szczyty, dzięki czemu mam dobre tempo i nie zauważam zmęczenia. Przy samej przełęczy zauważam tabliczkę wskazującą pobliskie źródło, ale nie zachodzę by potwierdzić tę informację, bo wody mam sporo, więc utrzymuję rytm marszu i podążam dalej.
Od przełęczy jest już zauważalne podejście, ale dalej jest łagodniej. Znaki prowadzą szlakiem, który co jakiś czas przecinany jest śladami pojazdów leśnych, bo odgłosy pracy pilarzy niosą się po całym borze.
Staję pod Kłodzką Górą, gdzie jest ulokowana atrakcja w sam raz dla mnie - kolejna wieża widokowa. Odbijam więc żółtym szlakiem do kopuły szczytowej, z której słychać jak wicher gra na stalowych elementach konstrukcyjnych wieży. Odgłosy są zgoła niesamowite, coś jakby organy z rozstrojonymi piszczałkami i wiolonczela z luźnym smyczkiem. Przy wiacie spotykam rodzinę dziarskich seniorów i wdaję się w ciekawą i rzeczową rozmowę na kilka tematów.
Wychodzę na wieżę po wąskich krętych schodach przez kolejne podesty na górną platformę widokową. Wieża jest smukła i wysoka, zapewne nie każdy na wąskich ażurach będzie czuł się komfortowo.
Przy pięknej pogodzie panoramy z wieży są szerokie i dalekie. Nie mam za wiele czasu, by identyfikować widoczne góry i rozlokowane w dolinach miasta. Po prostu patrzę i podziwiam. Rozpoznaję miejsca odwiedzone, zaglądam w wędrówkową przyszłość, by zobrazować się trasę, którą będę pokonywać. Słucham też niesamowitego wycia wiatru grającego na rurach, poprzeczkach, obramowaniu i kratach stopni. Przyglądam się podestowi, czy jego wymiary są wystarczające pod mój namiot, ale wieża - acz wysoka, to jednak jej kibić ku górze znacząco się zwęża... Chyba tylko mój Coleman Rigel o najmniejszych gabarytach miałby tu szansę zagościć na noc...
Po przyłożeniu stempla do mojej dokumentacji papierowej, wracam do znaków niebieskich. Te od Kłodzkiej Góry gdzieś na chwilę się gubią, ale mapa podaje kierunek. Można nawet zejść kilkadziesiąt metrów żółtym w przeciwnym kierunku i po nieznakowanej ścieżce dołączyć do niebieskiego, lecz tu już trzeba mieć rozeznanie w okolicy.
Tymczasem ja spokojnie już po znakach zaliczam kolejne górki. Wąska ścieżka niewielkim spadkiem prowadzi do Przełęczy Podzameckiej, skąd zaczyna się już duże nastromienie terenu i tak dla schodzących jak i podchodzących stanowi to pewne wyzwanie. Ale stroma prosta ścieżka to zarazem skrót, bo gdyby szlak poprowadzić łagodnymi zakosami, to chodzenia byłoby wyraźnie więcej, A tak szybko dochodzę do Przełęczy Kłodzkiej, gdzie obok parkingu chwilę odpoczywam przy ciasteczkach owsianych z łykiem herbaty.
Podsuszyłem wyprane skarpety, przewietrzyłem te założone, lekkim panelem słonecznym dodałem trochę prądu do telefonu, sprawdziłem czas i miałem go jeszcze na chwilę odpoczynku. Gdy to wszystko się dokonało, gotów byłem do podjęcia dalszej wędrówki.
Za przełęczą świat wyglądał sielsko - anielsko. Długa polna droga okolona połaciami lasów na flankach, zapraszała na spokojny spacer. Szedłem więc niespiesznie, by po czasie odpoczynku pozwolić mięśniom i ścięgnom nabrać tej sprężystości, która jak i wcześniej, tak i niebawem miała mnie wynosić na mijane góry. Do Przełęczy Chwalisławskiej była to w sam raz rozgrzewka przed podejściem pod Ptasznik. Tu już trzeba było użyć zmagazynowanego sprężu, by wąską ścieżyną na obrzeżach czarnego lasu wdrapać się na podwójny szczyt noszący pajęcze miano.
Zejście z Ptasznika prowadziło stabilnym i omszałym gołoborzem, które w Sudetach wcale nie należą do rzadkości. Po zejściu z kamolców trafiłem na nieźle zarośniętą ścieżkę, co pokazuje, iż ten odcinek nie należy do często odwiedzanych. Znaki akurat przyzwoicie prowadziły do Przełęczy Leszczynowej, ale im dalej tym było gorzej, by nie rzec żenująco gorzej.
Od Przełęczy Leszczynowej zacząłem już kontrolować czas. Liczyłem odległości, tempo i możliwość osiągnięcia dobrej miejscówki przy zadowalającym dystansie. Kondycja była na wysokim poziomie, więc ambitny cel zdawał się być osiągalny. Ale to co nastąpiło później, pokazało, jak znakowanie szlaku może wpłynąć na nawigację na szlaku i sprawne przemieszczanie się po nim.
Pod Wilczą Górę do zielonego szlaku doszedłem szybko i sprawnie. Tym samym liczyłem na utrzymanie tempa przy dobrym oznakowaniu, co dotychczas całkiem dobrze się udawało.
Za leśną drogą namierzyłem po prawej szkółkę leśną, a po lewej porębę. Nic nowego, więc kolejny znak niebieski i w dół. I na tym sielanka znakowa się skończyła. Ale dobrze, - za porębą jest kolejna droga, więc pewnie znaki się znowu pokażą. Nie pokazały. No to mapa.cz w ruch i już jestem zorientowany i schodzę w otoczeniu wyrębu. Znaku ani jednego, co zawsze dotychczas mnie utwierdzało w kierunku marszu, bo taka jest praktyka znakowania... Jednak mnogość świeżych pniaków pozwala mi się domyślić, że właśnie drzewa znakowe niedawno poszły pod topór, a raczej piłę drwali. Ale nie jest źle, doszedłem do potoku i skrzyżowania dróg leśnych tuż za nim i niebieskie malowanie się pojawiło. Oki - jestem na szlaku. Schodzę do doliny ze zbiornikami przeciwpożarowymi, znaki prowadzą, a od Doliny Dzikiej przy Polanie pod Skrzynką wspinam się na kolejne wzniesienie.
Przełęcz pod Bzowcem tudzież Pod Gomołą Jesionowską zdobywam minąwszy jakieś zagadkowe ruiny. Do zachodu słońca mam już wyraźnie mniej niż godzinę, więc Lądek-Zdrój jest poza moim zasięgiem. Ale po drodze jest jeszcze Radochów i najbliżej - Jaskinia Radochowska. No to ustalam kierunek i dalej w dół. No i tu walka znakarza z leśnikami wprawiła mnie w konsternację. Po kilku minutach brodzenia w trawie na zapuszczonej drożynie wpadam na siatkę grodzącą szkółkę leśną. Patrzę w prawo, spoglądam w lewo - "znikąd drogi ni kurhanu..." ;-) Nie będę kopać się z koniem (moje hasło na bezsensowne szarpanie się z rzeczywistością dającą alternatywę), więc wracam na grzbiet rzuciwszy uprzednio okiem na mapę i mam już alternatywną trasę. Drogą bez znaków kilkaset metrów do szlaku żółtego, dalej w dół do połączenia się z niebieskim i dalej za swoimi znakami, zakładając, że będą...
Szybka modyfikacja marszruty oszczędziła mi błądzenia i bezsensownej straty czasu. Co prawda i tak straciłem kwadrans na szukaniu przejścia, powrocie na grzbiet i nadłożenia drogi po żółtym, ale to tylko w ramach minimalizowania strat. Niemniej niebieskie są, droga prowadzi, ale uwaga - przed dojściem do Jaskini Radochowskiej niebieskie odbijają z wygodnej szerokiej drogi na wąską ścieżkę, ale czujność wzmożona na poprzednich odcinkach nie zawodzi i niebawem dochodzę do placu przed wejściem do Jaskini Radochowskiej. Jest tu infrastruktura turystyczna, kran z wodą, wiata, więc miejscówka w sam raz na biwak. Sprawdzam czas i wychodzi, że do zachodu jeszcze kwadrans, a do Radochowa trzy kwardanse. Przyjąłem to jako wyzwanie i po kilku fotach byłem już na podejściu pod Cierniak.
Za szczytem Cierniaka trafiłem na ołtarz polowy i kaplicę - kościółek i prowadzące w dół schody. Już przy świetle czołówki zszedłem do wsi, zajrzałem do sklepu i porozglądałem się za dobrą miejscówką. Przy jednym z domów uczynna pani zaproponowała mi miejsce pod namiot, a po chwili nocleg w altance. Jej syn ogarnął wnętrze i jeszcze zdążyliśmy do sklepu przed zamknięciem, bo na kolację i śniadanie przydałoby się coś świeżego. A potem chwilę jeszcze porozmawialiśmy z zainteresowanym moją aktywnością młodym mężczyzną, a gdy przyszła pora, każdy w swoją stronę udał się na nocny spoczynek.
Dzień dwunasty, 20.09.2023. - Radochów - Czernica. Dystans - 22 km.
I znowu niczego nie brakowało. Jedzenie, woda, prąd i kot prezesa strzegący od opozycji ;-)
Po śniadaniu sprawnie się pozbierałem, zrobiłem po sobie porządek, co nie było w zasadzie konieczne, bo nieporządku z mojej przyczyny nie było. Zaszedłem jeszcze podziękować za gościnę, ale pani gospodyni nie reagowała na mój dzwonek do drzwi, widać albo jeszcze spała, albo już gdzieś się wybrała. Niemniej tu i teraz dziękuję dobrym ludziom za gościnne przyjęcie.
Mimo chłodnego poranka, dzień zapowiadał się ciepły i pogodny. Mapa wskazywała prostą drogę asfaltem wzdłuż doliny Białej Lądeckiej do Lądka, który już trzykrotnie wcześniej nawiedzałem, a ostatni pobyt trwał około tygodnia, więc kurort był mi wystarczająco dobrze znany, a i nie potrzebowałem czasu na jego eksplorację. Tym samym pozdrawiam Kabibi, która była powodem mojego tygodniowego pobytu w Zdroju.
![]() |
| wzdłuż znaki niebieskie, w poprzek - czerwone. |
![]() |
| Tajne wejście do Hogwartu :-) |
W mieście zaszedłem do informacji turystycznej, gdzie u sympatycznej pani obiłem się stempelkami, po czym ruszyłem do uzdrowiska, gdzie w tajnym sklepie dokooptowałem skromne zasoby paszowe. Do Międzylesia bowiem nie będzie po drodze żadnego sklepu, jedynie schronisko na Śnieżniku, gdzie nie zamierzałem się stołować z uwagi na ekonomię. Przeszedłem też poza szlakiem obok obiektów ze wspomnień, aż wróciwszy na szlak, za remontowaną alejką począłem wspinać się ku Trojakowi.
![]() |
| Z pozdrowieniami dla Kabibi :-) |
Trojak od mojego całkiem niedawnego pobytu zyskał potrójny taras widokowy, z którego doskonale widać było okolicę niczym z wieży widokowej. Masyw Śnieżnika prezentował się okazale, a dzielił mnie od niego zaledwie dzień drogi - pół dzisiaj, pół jutro. A tymczasem przez ruiny zamku Karpień, udałem się w kierunku Starego Gierałtowa.
Do Starego Gierałtowa prowadziła spokojna droga. Trzeba było jednak zachować czujność rewolucyjną, bo z szerokiej leśnej drogi w połowie trasy, niebieskie znaki nieśmiało kierowały w słabiej zaznaczającą się odnogę. Nawet trochę się zapędziłem i trzeba było wrócić mały odcinek, więc zaznaczam tę moją skuchę, by nie stała się udziałem idących moim śladem.
Przed Gierałtowem dołączyłem do dzielnie maszerującej kobiety, która regularnie pokonywała w okolicy słuszne dystanse. Zauważyliśmy tę samą prawidłowość, że niełatwo jest znaleźć partnera do długich wędrówek, bo pokonywanie kilometrów jest znacznie milej widziane przy użyciu samochodu czy innych środków transportu, niż na własnych nogach... Przynajmniej do wsi mieliśmy wspólne tematy.
Po wyjściu z lasu przed Starym Gierałtowem, znaki prowadzą niezrozumiałym zakolem prawą stroną obszernych łąk. A można by pójść drogą polną w dół obok przekaźnika GSM i wyjść prosto na wiatę turystyczną, bo po drodze według znaków nie było ani sklepu ani żadnego punktu zainteresowania. No, może poza Agroturystyką Dla Aktywnych, gdzie zaszedłem po wodę i wdałem się w całkiem sympatyczną rozmowę. Gdyby nie ceny powyżej mojego budżetu, uznałbym tę miejscówkę za interesującą dla mnie, ale dla mas pracujących i tak może to być i miejsce i ceny do przyjęcia.
Wiata była spora. Za nią jeszcze grillownia pod daszkiem, więc i na noc i na dzień całkiem dobre schronienie. Ja zaś przewietrzyłem śpiwór i niedosuszone pranie, wciągnąłem lekkie drugie śniadanie, zaprzęgłem słońce w celu doładowania smyrfona, by po chwili błogiego lenistwa z całym majdanem w plecaku, zabrać się do zdobywania kolejnych szczytów.
![]() |
| A może spod lasu obok przekaźnika pod wiatę, skąd zdjęcie... |
Za mostkiem w prawo i do góry przy brzegu lasu. Tak prowadzą znaki, które nie potwierdzają kierunku na wprost po przecięciu drogi nieco powyżej. Dopiero wyraźnie dalej oznakowanie się pojawia blisko wyjścia na pierwszy grzbiet. Nieco dalej znów przekraczam rozoraną drogę leśną. Może będzie remontowana, może po prostu machiny oblężnicze to sprawiły. Dobrze, że nie jestem tu po deszczu.
Mijam niewidoczne ze szlaku Trzy Siostry. Ta formacja skalna ulokowana jest nieco w głębi zarośli, a je dalej posuwam się pod górę. Piękny ciemny las doprowadza mnie do leśnej asfaltowej drogi, którą spokojnie podchodzę ku przełęczy Dział.
Na przełęczy zbudowano wiatkę - budkę. Wąskie ławki nie bardzo nadają się na łoże, brak podłogi też nie sprzyja spaniu na glebie w deszczu. Ale można przeczekać niepogodę, rozstawić namiot - dobrze że jest cokolwiek.
Za przełączą natrafiam na piękny punkt widokowy. Ławki ze stolikiem na cypelku przy zakręcie dają wgląd w całkiem szeroki horyzont, po nieco duszącym optycznie podchodzeniu wśród lasu. Gdyby tu stanęła wiatka z użytkowym poddaszem, to uznałbym tę lokalizację za wartą uwzględnienia na noc. Ja jednak dostrzegłem już wcześniej świetną miejscówkę na noc, do której w umiarkowanym ruchu drogowym właśnie zmierzam.
Tak, miejscówka na kimanie to właśnie drewniana wieża widokowa na Czernicy. Odbijam za czerwonymi pod górę i po kwadransie melduję się pod interesującą mnie konstrukcją.
Jest jeszcze bardzo wcześnie - mógłbym przez kolejne półtorej godziny połknąć kolejne kilka kilometrów, ale za nic nie przepuszczę możliwości zaliczenia przez noc kolejnej wieży widokowej!
Słońce jeszcze wysoko, a ja już zaparkowałem. Ale dla tak szerokich i dalekich planów, czas do zmroku spożytkuję na fotografie i kontemplowanie widnokręgu po całym okręgu :-) Na długie szlaki nie zabieram zwyczajowo lornetki, choć moja ośmiokrotna kieszonkowa Tasco, byłaby tu jak znalazł. Może nawet nie jest ani za ciężka ani za duża, jednak idea minimalizacji wykluczyła ten element z mojego wyposażenia bez zastanowienia. Przynajmniej zoom w aparacie - choć skromny, daje namiastkę bliższego spoglądania w dalekie plany.
Sprawdzam wymiary podestu. Potrzebuję ośmiu stóp na szerokość mojego namiotu. Na górnym podeście nie ma na tyle miejsca, bo wieża nieco zwęża się ku górze. Dopiero niżej pierwsze piętro pozwala w ciasnocie rozstawić mój zielony pałacyk. Gdyby bowiem nie bardzo mocny wiatr, szczególnie odczuwalny u samej góry, mógłbym się obejść bez namiotu, ale tu i teraz przewiałoby mnie na wylot.
Dawno nie miałem tyle czasu przed zachodem słońca. I nie chodzi mi o czas na odpoczynek, bo jakoś zmęczenia nie odczułem, co na delektowanie się rozległymi i dalekimi krajobrazami. Zresztą poprzedni wpis na blogu o tym właśnie traktuje...
Zszedłem na dół, wpakowałem się do namiotu i wśród szumu wiatru w drzewach i obijających o siebie metalowe elementy wieży, z błogością na twarzy zanurzyłem się w błogi sen...
Dzień trzynasty, 21.09.2023. - Czernica - Międzylesie. Dystans - 38 km.
My tent is my castle - mój namiot jest moim pałacem. I to takim z wieżą, jak dzisiaj :-)
Wcale jakoś zbyt wcześnie się nie zerwałem, choć pasowałoby po zdobyciu Śnieżnika zejść jeszcze do Międzylesia. Przynajmniej takie założenie przyjąłem na etapie planowania. Zatem trzeba tylko sprawdzić poranną panoramę z góry i wracać na szlak.
![]() |
| Kotwiczki zabrane specjalnie na takie okazje. |
![]() |
| Fjord Nansen Mosquito II |
O wpół do dziewiątej pożegnałem gościnną miejscówkę na Czernicy. Późno, ale gdybym mógł, pewnie cały dzień spędziłbym na samej górze z mocną lornetą na statywie i lustrował całą dostępną bliższą i dalszą okolicę pod kątem możliwych wędrówek.
Wracając na szlak, już na drodze zaraz za zakrętem zainstalowano dwie rynny z wodą ze strumienia. Przy bliskości szczytu można przyjąć, że woda pochodzi z bliskości źródła, aczkolwiek jej nie nabierałem i nie piłem.
Schodząc nieco niżej, natknąłem się na masowy transport drewna. Manewrowanie tym truckiem na wąskich drogach leśnych przypomina mi filmy z dzikich ostępów z serii Mission Prawie Impossible ;-)
Ale jak widzieliśmy te niezmierzone połacie lasów, zasobów drewna jest tu zaiste nieprzebrana ilość.
Droga i szlak cały czas prowadzi w dół. Było co prawda jedno minimalne podejście za miejscem załadunku, ale krótkie, tak na przerywnik samego schodzenia :-)
Przełęcz Sucha zaraz zawija szlak zakosami i wiedzie obok kaskadowych zbiorników wody. Czy to zbiorniki przeciwpożarowe, czy mające inne zastosowanie, tego nie ustaliłem. Minąłem też zespół pilarzy, więc widać, że gospodarka drzewna jest tu rozwinięta na szeroką skalę.
Na Piekielnicy przed Nową Morawą stoi wiata. Estetyczny projekt z funkcjonalnością typowo dzienną i umiarkowaną przydatnością nocną. Jakoś tak zauważam, że myśl o wielodniowej turystyce pieszej w naszych górach obejmuje ofertę małej architektury na dzień, bez skromnej oferty na noc. Choć kilka obiektów z podestami do spania już zanotowałem, jednak wędrowiec śpiący w terenie to nadal jakaś egzotyka w rozumieniu miejsc i obiektów bezobsługowych poza skupiskami cywilizacyjnymi typu osady, wioski czy miasta. A nawet w tej właśnie wiacie dałoby się zaadaptować poddasze...
Szlak w dalszym biegu omija zabudowania. Prowadzi równoległą do drogi stokówką, podchodzącą na końcu wsi pod Przełęcz Staromorawską. W połowie podejścia spotykam niemłodych już ludzi, którzy z radością i energią pokonują pokaźne odległości w tych bądź co bądź wymagających górach. Miło jest spotkać zadeklarowanych górołazów na szlaku, bo ten niebieski poza miastami i lokalizacjami o wyższym stopniu atrakcyjności, jest w zasadzie bezludny. A ja po krótkiej rozmowie i nieco bardziej stromym, acz krótkim podejściu, melduję się na przełęczy.
Masyw Śnieżnika już na wyciągnięcie ręki. Jeszcze tylko dość krótkie zejście do Kamienicy i się zacznie... A po drodze kolejne stanowisko drwala, akurat na przerwie śniadaniowej :-)
W dolinie Kamienicy spodziewałem się ławek i stolika, jeśli nie czegoś okazalszego dla turystów rozpoczynających tu podejście na Śnieżnik. Z wielkim rozczarowaniem nic takiego nie wypatrzyłem.
Za pierwszym zakrętem pod górę był za to spory pniak, który od biedy zaadaptowałem na stół śniadaniowy. Skoro bowiem czeka mnie konkretne podejście pod najwyższy szczyt na całym szlaku, to trzeba się wzmocnić, tym bardziej, że śniadanie na wieży było nad wyraz symboliczne. Zatem jedyny posiadany liofilizat w postaci sprezentowanej mi zupy gulaszowej wzbogaconej o trzy kajzerki z odkładaną na tę okazję wędliną, stanowiły wzmocnienie na trzyipółgodzinne podchodzenie. Przynajmniej kubły na śmieci były w pobliżu...
Posilony nad wyraz solidnie, rozpocząłem metodyczne zdobywanie wysokości. Jak często przy takiej aktywności, wrzuciłem sobie jakiś temat do przemyśleń, który absorbując mnie, odwraca uwagę od trudu podjętego wysiłku. Tak robiłem na długich podjazdach rowerowych jak i na zdobywaniu szczytów z buta i ta metoda zwykle działa nad wyraz dobrze.
W połowie podejścia z radością powitałem wiatę - budkę i dodatkowe ławki. Nie żebym był na tyle zmęczony by się na nie rzucić, co poprzez stwierdzenie, iż jednak myśli sie tu o turystach... A że wcześniej nie miałem gdzie przysiąść, to pozwoliłem sobie sprawdzić przez chwilę twardość ławek. Twarde. Trzeba iść dalej :-)
Podejście wbrew przewidywaniom nie było jakoś ani męczące, ani czasochłonne. Dość szybko osiągnąłem pułap, na którym poniżej kopuły szczytowej rozpoczęło się jej obchodzenie i trawersowanie na odcinku do schroniska. Przy okazji spojrzałem na Stromą, która już wcześniej mnie fascynowała właśnie stromymi zboczami z goloborzem zsypującym się od szczytu. Trochę się tu zbiera lokalizacji do kolejnych odwiedzin...
Niby od Kamienicy znaki mówiły o trzech i pół godzinach podejścia, a tymczasem zrobiłem ten odcinek z kilkuminutowym odpoczynkiem w dwa dwadzieścia. A wcale jakoś szczególnie nie napierałem... No to mam zapas czasu do zagospodarowania :-)
![]() |
| Tutaj stał mój namiot kilka lat temu. |
Schronisko nawiedziłem by przybić stempelki i uzupełnić zapas wody. Gwar w jadalni i płacz kilkuletniego dziecka jakoś brutalnie wdarły się do mojej wyciszonej rzeczywistości rejestrowanej dotychczas na niemal bezludnym szlaku. Po kiwnieciu głową na kiczowaty zapamiętany obrazek ze spartańskiej kuchni turystycznej, zarzuciłem plecak na moje odwykłe od cywilizacji jestestwo i powędrowałem dalej za znakami niebieskimi. Szczyt Śnieżnika zdobyłem już kilka lat temu i choć nie było tam wtedy wieży, to jednak z uwagi na szczupłość czasu i porywisty wiatr, odpuściłem sobie tę atrakcję - przynajmniej tym razem. Spojrzałem jeszcze na Średniak gdzie ostatnio spoglądałem na zachód słońca i już mnie pod schroniskiem nie było...
![]() |
| Ależ kicz! |
![]() |
| Średniak w tle. |
Schodząc, spojrzałem za siebie na śnieżnicką wieżę i na Igliczną z kościołem, w którym kiedyś spotkałem Józefa Skrzeka z SBB na koncercie solowym. A dalsze zejście było programowo spokojne i bezproblemowe.
![]() |
| Igliczna i na siodle po lewej - Kościół M.B. Śnieżnej. |
Jodłów osiągnąłem niewiele wcześniej niż przewidywały znaki przy schronisku. Zaledwie piętnaście minut szybciej? Spora różnica w stosunku do czasu podejścia. A teraz już łagodniejszy teren na odcinku do Międzylesia i jeszcze sporo czasu do zachodu słońca. Wygląda na to, że dobrze rozplanowałem ten odcinek dojścia do miasta, co ma zająć dwie godziny według tabliczki o ledwie czytelnych literach.
I w tym miejscu muszę z pełnym przekonaniem zaakcentować moje wrażenia z przejścia pokonywanego odcinka, jako bardzo malowniczego i tego, który wywarł na mnie bodaj największe wrażenia estetyczne na całym szlaku. Łagodnie pofalowane pola i łąki, rzadka pojedyncza zabudowa z epoki i majestatyczne drzewa z ikonicznym krzyżem z piękną figurą ukrzyżowanego Jezusa w kontraście z ciemnymi chmurami popołudniowego nieba, tworzyły obrazy i fotograficzne plany trudne do opowiedzenia tak słowami, jak i obiektywem aparatu. A już ta polna droga wijąca się w bezludnym pustkowiu, kościół w Jodłowie jakby pośrodku niczego... Ech, próbuję opisać coś nie do opisania, a na fotografie mogłem poświęcić tylko kilka sekund na każdą kompozycję kadru. Nic tylko walizka sprzętu którego nie mam i kilka dni które mogę mieć... To chyba w takich okolicach czy okolicznościach moje ulubione zdjęcie - Quel Vent (Co za wiatr!) wykonał wiek temu Leonard Misonne, niedościgniony mistrz fotografii krajobrazu, znakomity piktorialista...
A za malowniczymi przestrzeniami znaki prowadzą znowu na leśny trawers pobliskiej góry i zejście przez Szklarnię o zmierzchu polami do Międzylesia. Długo chodzę po mieście szukając spokojnej miejscówki, bo przy polecanej lokalizacji oznaczonej jako pole namiotowe imprezują amatorzy mocnych trunków i takiegoż słownictwa. Wreszcie postanawiam cofnąć się jedną z ulic nieco nad miasto, by gdzieś na obrzeżach się rozbić w spokojnym terenie. Jest już ciemno, ale dziwnym zrządzeniem losu zostaję zaproszony za ogrodzenie przy domu, gdzie wkrótce staje mój namiot.
Rozmowa z moim dobrodziejem ciągnie się na tyle długo, że ledwie udaje mi się coś przekąsić przed późnym położeniem się spać. O sfotografowaniu miejscówki nawet nie myślałem. Jutro miałem zerwać się wcześnie, bo gospodarze nie mają tyle luzu co ja... Praca...
Dzień czternasty, 22.08.2023. - Międzylesie - Lasówka. Dystans - 33 km.
Nazajutrz wdałem się jeszcze w rozmowę z Prezesem Stowarzyszenia Ochrony Zabytków i Dziedzictwa Kulturowego Ziemi Międzyleskiej. Pan Andrzej wynajduje w okolicy zaniedbane perełki niszczejących reliktów architektury z epoki i przywraca im dawną świetność. Opowiada o tym z takim zaangażowaniem, że pewnie dnia by zabrakło na te historie. Cóż, wędrowanie szlakiem nie pozwala poświęcić wystarczającej ilości czasu na te wszystkie okazje poznawania miejsc, ludzi i choćby krajobrazów, stanowiących o walorach okolicy. Pozostaje uzupełnienie wiedzy za pośrednictwem internetu i rozważenie powrotu do fascynujących miejsc i ludzi będących skarbnicą wiedzy lokalnej.
Zostawiam Międzylesie za sobą. Niezmiennie znaki niebieskie chcą mnie zaprowadzić dalej i odkryć przede mną kolejne cuda okolicy. A właśnie po to się znajduję na szlaku.
Za starym wiaduktem kolejowym serpentyny drogi zakosami pną się pod górę, a szlak postanawia ciąć owe łuki krótką cięciwą. I byłby to dobry pomysł, gdyby rolnicy zostawili piędź niezaoranej ziemi dla wędrowców. A tymczasem albo nieprzebytymi krzaczorami albo po ornym... To ja już wolę nadłożyć asfaltem.
Z drogi widoki są całkiem ciekawe, bo przez malownicze łąki sięgają na odległy zachmurzony horyzont. Są tam góry z tych przeze mnie nieprzebytych i miejscowości niepoznane. A gdzieś bliżej lub dalej szlak czerwony sprzed lat i jeszcze inne, które na mapie kuszą swym przebiegiem.
Tymczasem staję przed zejściem do Różanki na ostatnim ścinaniu asfaltowego zakosu. Znak na drzewie informuje symbolem winkla "prosto i w lewo" a droga ciągnąca się w dół przez trawy jest jeszcze przed- a nie za znakiem, który w tej sytuacji powinien mieć kształt strzałki w lewo. Znakarz-brakarz... Ale ja wiem swoje i omyłek się nie boję :-)
Różanka ciągnie się jak przystało na klasyczną ulicówkę - wzdłuż drogi asfaltowej. Mijam urocze stare domy odnowione w stylu oryginalnym, bądź z przewagą nowych stylów z plastikowymi oknami, blachodachówką i panelami fotowoltaicznymi. No, te ostatnie na prawdziwych strzechach by się zapewne nie komponowały...
Jest i lokalny sklep, co już nie jest takie oczywiste w małych miejscowościach, o czym miałem się już wcześniej okazję przekonać. Zaznaczam jego obecność z obowiązku, bo zapasy uzupełniłem rano w mieście. A idąc dalej natrafiam na kościół z XVII wieku, a za nim duży obiekt konferencyjny, w którym miła pani wskazuje mi zawiłe dojście do toalety. Tym samym do lasu wchodzę przygotowany na dłuższy dystans.
Rano nie odpalałem mapy, więc w lesie postanowiłem sprawdzić co to mnie w terenie czeka. Wyszło, że wszystkiego po trosze - będzie las, łąki, znowu las, ruiny zamku i trochę asfaltu, teren i wreszcie podejście na Jagodną. Czyli ten etap zrobię do popołudnia, a później po dojściu do schroniska się zobaczy. No to napieram!
Z lasu wychodzę na łąki, a pamięć podsuwa mi widok mapy, z której pamiętam zejście do ruin zamku Szczerba. Tak idę i dochodząc do rozwidlenia dróg zastanawiam się, czy nie odpuścić sobie ruin w dolinie i podejść skrótem do drogi. Byłaby to wygodna oszczędność czasu i przewyższenia, ale wierność trzymania się znakom jednak zwycięża - schodzę w dół obejrzeć pozostałości lokalnej ruiny. Nawet było warto, bo sporo widać, a więcej można sobie wyobrazić. Jedynie podejście do otworu bramnego jest strome i wyślizgane, co z plecakiem już nie jest łatwe ani bezpieczne. Cóż, trzeba uważać.
![]() |
| Uwaga na to podejście! |
Teraz już czeka mnie asfalting na słusznym odcinku. Zakręty, podejście którego chciałem uniknąć, kościół w Gniewoszowie, a za nim na osłodę stare i okazałe drzewa przy prostym odcinku drogi. Dobrze układają się do zdjęcia, to łapię je w kadr ściskając zoomem w ciasną perspektywę. No, no...
Za rozdziobanym asfaltem wskakuję na polną drogę, która zda się, że prowadzi donikąd. Lubię iść donikąd, bo dokądś już się w życiu nachodziłem i nieraz było nudno jak nigdzie. A donikąd nigdy się nie dojdzie, więc można iść i cieszyć się drogą... Drogą, która nigdzie się nie kończy, a tam mnie jeszcze nie było :-)
Gdzieś pośrodku niczego natknąłem się na elegancką wiatę imprezową, przynależną zapewne do obiektu turystycznego, który właśnie minąłem. Zaanektowałem ją na okoliczność spożycia śniadania, choć już było dobrze po południu. Jednak z lekkim żołądkiem dobrze mi się wędruje, więc jakoś z posiłkiem z rana się nie spieszyłem, no ale lepiej zdążyć zjeść śniadanie przed kolacją...
No tak, - nasycony smaczną i obfitą paszą, przegapiłem odbicie szlaku pod górę. Już chciałem wracać, ale rzut oka na mapę dał impuls do obejścia asfaltem podejrzanie wyglądającego na mapie odcinka. Co tam dodatkowy kilometr, dobre buty same niosą.
Zawijając asfaltem pod górę, namierzyłem dojście niebieskich znaków od dołu przez gęsto zarośniętą ścieżkę. Może to Opatrzność mnie puściła objazdem...?
Przy skrzyżowaniu zaczęło się podejście drogą leśną na Jagodną. Im wyżej, tym wilgoć się zagęszczała. Już nie wiedziałem czy to chmura, czy może gęsty kapuśniaczek. Na samym szczycie wieża prawie rozpływała się we mgle, wlazłem na nią niejako z obowiązku by stwierdzić, że widoczność z góry sięga nie dalej niż na pięćdziesiąt metrów. Zostało tylko zejście do schroniska o nazwie szczytu i podjęcie decyzji co dalej.
![]() |
| Na Jagodną - w lewo. |
![]() |
| Miejsca zaledwie na najmniejszy namiot... |
Do schroniska pamiętanego z GSS który tędy prowadzi, dotarłem po czwartej po południu, co zmobilizowało mnie do zaliczenia jeszcze kilku dobrych kilometrów. Tym samym bogatszy o kolejne pieczątki w dzienniku pokładowym i litr kranówy, wyruszyłem rozwiewać mgłę wiszącą nad okolicą.
Po początkowym odcinku zrobiło się najpierw wesoło, a po chwili na widok koszmarnie rozjeżdżonej drogi szlakowej, wesołość ustąpiła irytacji i konieczności zwolnienia tempa marszu na rzecz obchodzenia pobojowiska brzegiem lasu. Na szczęście ten poligon skończył się niecały kilometr dalej, więc była szansa na odzyskanie dobrego humoru.
Przed szóstą zacząłem już rozważać poszukiwania miejscówki pod dachem, bo tak bieżąca pogoda jak i jej prognozowania na noc, przewidywały deszcz, jeśli nie przelotną ulewę.
Mapa podsunęła mi kolejne wspomnienie z Głównego Szlaku Sudeckiego. Otóż w pobliżu z Małgorzatą spaliśmy w Sudeckiej Chacie, do której musiałbym odbić nieco ponad kilometr od szlaku, by później dołączyć do niebieskiego na jego nieco dalszym odcinku. Widmo zlewy przeważyło i po kwadrancie byłem już w Lasówce i stanąłem przed wspomnianym domem.
Gospodyni wykazała niemałe zdziwienie, gdy stwierdziłem, że zadowolę się podłogą w przedsionku. Chyba jednak moja mowa i ekwipunek były przekonywujące, gdyż po chwili stałem się oficjalnym lokatorem pięknej werandy. Bo czegoż więcej trzeba gdy się wędruje znikąd donikąd - niczego! :-)
Dzień się jeszcze nie skończył, choć słońca widać przez gęste chmury nie było. Postanowiłem ostatnie pół godziny dnia wykorzystać na wycieczkę do Czech, bo tuż za drogą płynęła graniczna Orlica, przez którą przerzucone betonowe słupy tworzyły most graniczny. Minuta i już zostałem zagranicznym gościem w sąsiednim kraju. Po kolejnej minucie stwierdziłem, że czas wracać, co też niezwłocznie uskuteczniłem. Dnia wystarczyło jeszcze na przyrządzenie kolacji, którą losowo po sięgnięciu do pasza-baga okazała się przepyszna owsianka. Zalana wrzątkiem, po dziesięciu minutach doszła do pożądanej konsystencji i pożądliwie acz i powściągliwie została przy niekłamanym delektowaniu się jej zniewalającym smakiem spożyta, już przy świetle latarni ulicznej.
A kiedy zapadła ciemność, pełen wrażeń i owsianki w trzewiach, zasnąłem w obliczu dokonań mijającego dnia.
Dzień piętnasty, 23.09.2023. - Lasówka - Karłów. Dystans - 34 km.
W nocy solidnie polało. Gdzieś koło północy zbudziła mnie ostra kanonada intensywnego deszczu, bębniąca zaciekle o blaszany dach werandy. W myśli pobłogosławiłem decyzję o noclegu pod dachem i zawinąłem się w ciepły i suchy śpiwór puchowy.
Gospodyni chyba też lubi pospać. Zbudziłem się rano z widokiem grubej czapy chmur nad lasem po czeskiej stronie, ale że byłem jedynym gościem w budynku, to nie słyszałem żadnych odgłosów krzątania się po domu. Nie zakłócając tej absolutnej ciszy, powoli zwijałem się do dalszej wędrówki. Niebawem plecak zawierał cały mój dobytek i gotowy do drogi nacisnąłem dzwonek do sklepu, który tu także pod jednym dachem funkcjonuje. Nie zamierzałem nic kupować, więc wypadało podziękować za gościnę, uiścić skromną opłatę i zapewnić o poleceniu Sudeckiej Chaty wędrującym pobliskimi szlakami. Obiekt jest bowiem całoroczny, ponadto jak wspomniałem - funkcjonuje tu sklep, a gospodyni oferuje też domowe wyżywienie. Błoga cisza przerywana z rzadka przejeżdżającymi samochodami, sprzyja spokojnemu wypoczynkowi z dala od gwaru cywilizacji. Pożegnałem się zatem ciepło z miłą gospodynią w ten chłodny poranek i ruszyłem, by po kwadransie minąwszy czerwone, dołączyć do niebieskich znaków, niedaleko za zabudowaniami leśniczówki.
Wciągnięcie skromnego opakowania ciasteczek owsianych trudno nazwać śniadaniem, ale tyle właśnie zwykle potrzebuję na rozpoczęcie wędrówki. Zjadam je możliwie powoli, pozwalając poczuć subtelną sytość, wystarczającą jednak na czas rozgrzewki w marszu. A że mijane kilometry prowadziły wygodną drogą leśną bez podejść, to ustaliłem tempo i połykałem kolejne kilometry jak wcześniejsze ciasteczka ;-)
Minąwszy pniakowego feniksa, dostrzegłem przy niedalekiej ławce jakąś postać. Młody człowiek ze słusznych gabarytów plecakiem pokonywał właśnie kolejny etap Głównego Szlaku Sudeckiego, bo i tym razem prowadził on tu współbieżnie ze znakami niebieskimi. Porozmawialiśmy na wspólne tematy przez kilka chwil, znajdując wiele cech zbieżnych, jak to zresztą bywa u zadeklarowanych górołazów. Każdy z nas miał na dzień swój plan, toteż trzeba było zakończyć miłą pogawędkę i ruszyć w swoją stronę.
![]() |
| Feniks :-) |
Drogi ubywało. Las nie absorbował mnie zanadto, ale nie dało się przeoczyć pięknych omszonych kamieni i korzeni, które w ciemnym lesie pokrywały się czapą miękkiej zieleni. Drogi i dobrze oznakowane rozdroża prowadziły tu przez długie kilometry, po których podjąłem decyzję o zatrzymaniu się na drugie śniadanie, napotkawszy stolik z ławką przy szlaku rowerowym.
Z bagażu ubyło kilkaset gramów jadła i napitku, zaś w trzewiach zrobiło się weselej po skromnym posiłku. Zgodnie z moją zasadą - lekko w brzuchu, naprzód duchu! :-)
Dalsza trasa wyraźniej obfitowała w oznaki zbliżania się do cywilizacji. Uregulowane koryto potoku, asfalt na drodze, aż wreszcie polana z wiatą, na której właśnie odbywa się jakaś impreza masowa.
Ludożerstwo to jednak nie moja domena, więc po kilku fotach pozostawiony za plecami gwar z każdym krokiem cichnie. A do Schroniska pod Muflonem już niedaleko, to zachodzę, by przyłożyć pieczęcie do książeczki i notatnika. I znowu jestem na szlaku.
Przede mną Duszniki-Zdrój i sobota. W mieście nawet nie zaglądam do sklepu, bo posiadane zapasy wystarczą do końca wędrówki. Nieubłagalnie zbliżam się do końca szlaku, choć finisz planuję na spokojnie w dniu jutrzejszym. Na ławce w rynku wspominam tutejszą bytność w czasie przejścia GSS i pamiętając niedaleką cukiernię i jej specjały, w mijanym sklepiku kupuję dwie Nagie Góralki. Spokojnie, to nie żaden handel żywym towarem, a wafelki bez polewy czekoladowej. Dzisiaj jest chłodno, ale w gorące dni polewa lubi się roztopić, stąd preferencje bez czekoladowego odzienia :-)
Pora dnia w konfrontacji z szlakowskazem sugeruje zakończenie dnia w Karłowie bądź w Pasterce. Przy forsownym marszu mógłbym nawet dojść dzisiaj do końcowej kropki, ale nic mnie nie goni, czasu mam tyle, by spokojnie delektować się wędrówką. Choć skądinąd na długich prostych włącza mi się szybszy bieg, to przy malowniczych widokach zwalniam w celach kontemplacyjnych i fotograficznych.
Schodzę z drogi asfaltowej, wkraczam między pola. Pasące się tam krowy soglądają na mnie z pobłażaniem, Ta z lewej mruży oczy - pewnie krótkowidząca. No skoro trawa czy żłób są blisko, to wada się utr(a)wala. Ta z prawej marszczy brwi i podnosi uszy - pewnie widzi we mnie podobieństwo do jakiegoś full wypas byka. Nooo...! Komplement po byku! ;-) Ale muuuszę już iść...
Lasy i pola są takie łagodne i spokojne. Póki co nie widać stromych podejść, dzikie mustangi pasą się swobodnie na rozległej prerii, a pobliskie góry stołują się piętro wyżej ;-)
![]() |
| - To byk...? - Nooo, chudy, ale byk! |
No tak - skończyły się żarty, zaczęły się schody. A w zasadzie strome i dość długie podejście dziwnym kamiennym szlakiem, będącym reliktem pochylni dawnego kamieniołomu. Na górnym krańcu pochylni czeka jeszcze trochę głazów, za którymi obejście sporej skały prowadzi dość wąską półką, ubezpieczoną jedynymi na szlaku łańcuchami.
Wreszcie wychodzę na jedną z równin ukształtowanych w rozległym terenie Gór Stołowych. Sporo formacji skalnych tworzących właśnie płaskie stoły, którym pasmo zawdzięcza swą nazwę, pojawia się co chwilę na krańcowych obrywach wzniesienia. Znaki prowadzą przez kamieniste podłoże, na którym drzewa próbują znaleźć dla siebie trochę skąpej i płytkiej gleby przetykanej niewielkimi ciekami wodnymi. Jednak warstwa gleby pokrywającej skały jest niezbyt gruba, przez co wyrośnięte drzewa nie mogąc zakorzenić się wystarczająco głęboko, padają złożone hulającymi tu wichurami.
Urwiste gołe skały są świetnymi punktami obserwacyjnymi. Dalekie widoki pozbawione drobnych szczegółów zanikających w dali, jawią obrazy godne mistrzów malarstwa krajobrazowego. Dzisiaj jest pełne zachmurzenie, ale moja wyobraźnia oświetla długimi promieniami zachodzącego słońca te łagodnie pofalowane pola, ścieląc długie cienie na złoconych pomarańczowym słońcem łąkach, flankowanych rzędem równo pochylających się drzew nad przecinającą je drogą.
Taaak... Niewątpliwie lokalizacji na niekończące się sesje fotograficzne nazbierałem już całe mnóstwo, choć historie tych lokalizacji mają też i tragiczne finały. I bynajmniej nie mówię tu o Skalnej Czaszce, której blisko szlaku nie obejrzałem.
Lisia Przełęcz i ostatni przeskok do Karłowa. Podejście kamienistą i pełną korzeni ścieżką pod Ptak, skąd można odbić na Fort Karola i dalej spokojne leśne przejście do Karłowa. Z widokiem na masyw Szczelińca wchodzę między zabudowania miejscowości. Mimo że zachód słońca ma się dopiero zacząć, okoliczne masywy nie pozwolą dojrzeć tego zjawiska. Nie ma więc sensu iść do Pasterki, bo na jutro zostanie zaledwie krótki odcinek, a ten będę mógł zrobić na spokojnie i na lekko, jeśli teraz znajdę jakąś miejscówkę, gdzie przed drogą powrotną do domu będę mógł się odświeżyć, a z rana zostawić plecak, skoro właśnie do Karłowa wrócę po dojściu do końca szlaku, a następnie wracał do domu pozbywszy się zapachów nabytych w ostatnich dniach wędrówki. Trzeba się będzie po prostu wykąpać i w miarę możliwości w podstawowym zakresie oprać.
Mieszając się z weekendowymi zdobywcami Szczelińca, trochę obawiałem się, że trafiając tu w sobotni wieczór, nie będzie łatwo znaleźć locum pod dachem. Oczywiście namiot załatwiłby sprawę, ale skromny pokoik na finał byłby lepszy.
Szczęście jednak mi sprzyja. Po odpytaniu pań z kramów z pamiątkami, kierują mnie do agro Domek w Lesie. Nazwa i lokalizacja mi odpowiada i po chwili naciskam dzwonek do drzwi. Dalsze wydarzenia to spełnienie moich najśmielszych życzeń, których nawet wcześniej nie próbowałem sobie sformułować. Mam dach nad głową z wszystkimi wygodami, a w kuchni jest jedzenie pozostawione przez poprzednich gości, udostępnione dla takich freeganistów jak ja! I'm in heaven! :-)
Co więcej, po rozmowie o mojej aktywności i statusie z niezwykle przyjacielskim zarządcą obiektu, moją należność mogę odpracować przy rąbaniu i układaniu drewna kominkowego, co mi oczywiście odpowiada, aczkolwiek gdy zobaczyłem front robót, mina mi nieco zrzedła. Przynajmniej przez jeden dzień nie będę bezrobotny... ;-) Zresztą Michał oceniwszy zakres prac, wydatnie włączył się w te działania, co pozwoliło ujść mi z życiem, zagrożonym przepracowaniem. No dobra, dało się przeżyć, aczkolwiek miałem przerąbane. Wszystkie pniaki! :-) Szkoda, że nie sfotografowałem tego "przed"...
Tak czy inaczej, Michał to gość niesamowity, który potrafi spojrzeć na człowieka nie tylko przez zasobność jego portfela. Z wielką przyjemnością uścisnąłem mu prawicę na pożegnanie. Wielkie dzięki Michale!
![]() |
| Było jeszcze więcej w lodówce... :-) |
![]() |
| Przerąbane...! :-) ... i ułożone! |
Dzień szesnasty, 24.09.2023. - Karłów - Machowski Krzyż. Dystans - 12 km.
Niedziela, piękny dzień na spokojny finał. Do mety szlaku zaledwie pięć kilometrów. No i drugie pięć na powrót, które uwzględniłem jako dystans dnia, bo bądź co bądź, moje nogi ten dystans zaliczyły...
Wczoraj wypatrzyłem przebieg szlaku i teraz wybieram się na ostatni etap. Trochę dziwnie mi się idzie, bo plecak zostawiłem w domku. Ale oczywiście aparat idzie ze mną, choć może niekoniecznie zabrałem i kijki, bo w fotografowaniu wygodniej by było bez nich. Ale nic to, bo ani daleko, ani trudności na szlaku nie ma. Urzekły mnie piękne i rozległe Łąki Pasterskie. Stąd zresztą w pobliżu Pasterka ze swoją nazwą... Mocno wykłębione cumulusy na niebie nie przesłaniając głębokiego błękitu nieba, przepięknie komponują się z zielenią poniżej linii horyzontu. Może przydałoby się trochę więcej słońca, ale tak jest bardziej nostalgicznie. W sumie, to od dzisiaj będę już tęsknić za wędrówką na tym pięknym szlaku...
Pasterka jest niewielką osadą, taką w sam raz na osłodę na tym końcu świata. Mijam pojedyncze domy i niebawem zatapiam się w leśnym kompleksie. Mijają ostatnie kilometry, więc czujnie wypatruję za każdym zakrętem ścieżki, czy nie zauważę z oddali drzewa ze spodziewanymi znakami. Ale droga w pasie granicznym przez to mi się jakoś dziwnie dłuży, choć gdybym tu szedł z plecakiem do oddalonego celu, to te kilometry by mi tylko śmignęły. A teraz prawie się czaję, jakby kropka z niebieskim oczkiem miała łypać na mnie spod powieki jakiegoś przedpotopowego potwora...
Przez chwilę obawiam się nawet, czy nie przeoczyłem i nie przekroczyłem granicy, idąc już czeskim szlakiem! Ale nie! Wreszcie dostrzegam betonowy obelisk, a po lewej tak! - drzewo na brzeżku opatrzone ostatnim paskowanym znakiem niebieskim, przy którym łypie na mnie owo złowróżbne oko mówiące okrutnie - to już koniec!
Jak to?!? Mam tak po prostu zawrócić po zdjęciach pamiątkowych? Ano tak...! Szesnaście dni na szlaku, ponad czterysta kilometrów z tymi wszystkimi dodatkowymi i teraz podwinąć ogon i do domu? Tak jakby wygonić wilka z lasu...
No to robię te foty pamiątkowe, oczywiście się do nich i do Was uśmiecham, znajduję jeszcze drugą kropkę kilka drzew dalej - może czeską...? No to też fotka - pstryk!
Wszystko. Trzeba wracać...
Mijam skrzyżowanie którym doszedłem do Pasterki, by zajrzeć jeszcze do schroniska po ostatnią pieczątkę niby na końcu szlaku. Nawet przez chwilę myślałem, by do Karłowa przejść żółtym szlakiem, lecz niezaprzeczalny urok Łąk Pasterskich przymusił mnie do dobrowolnego powrotu za znakami niebieskimi. W końcu jeszcze przez godzinę będę na szlaku...
Wracam do Karłowa. Wracam też do domu. Tak, mogę wznieść ramiona do góry. Misja wykonana!
Dziękuję Joannie, która zmotywowała mnie do wybrania się wreszcie na ten odkładany szlak - tym razem towarzysząc mi na trasie i za to, że mogliśmy pokonywać ostatnie etapy każdy w swoim tempie.
Dziękuję wszystkim ludziom dobrej woli, dobrodziejom i dobrze czyniącym. Będę o Was wszystkich dobrze mówił, dobrze wspominał i za Was wznoszę swe ramiona ku niebu... Amen!
W osobnym wpisie - PODSUMOWANIE.
.






















































































































































































































































































































































































































































































































































































































































































































































































































































































































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz