Strony

poniedziałek, 28 czerwca 2021

Karpaty Rumuńskie - Apuseni


Rumunia ze swymi rozległymi pasmami Karpat, od lat przewijała się przed moimi oczami - głównie w relacjach innych podróżników. Bajeczna kraina z perspektywy górołaza, obfitowała w góry rozległe i łagodne, by zachwycać też skalistymi szczytami w poszarpanych górskich łańcuchach. Gdy więc zrodził się zamysł wyjazdu na południe Karpat, decyzja była zdecydowanie na "tak".

Trzyosobowa grupa męska, samochód i trzy tygodnie wędrowania z plecakami i spanie pod namiotami. Takie założenie pozwalało planować się optymalnie i elastycznie. Możliwość zabrania zapasu żywności uniezależniała nas od zaopatrzenia na miejscu, choć nie wykluczała. Dojazdy do miejsc startu także pozwalały swobodnie planować trasy piesze.

Aby się rozchodzić, na początek wybrałem góry Apuseni, które były jednocześnie bliżej Polski, co pozwoliło zmniejszyć dystans przejazdu z kraju.

 

Dzień pierwszy - sobota 26 czerwca 2021.

Wyruszyliśmy w sobotę 26 czerwca 2021 roku, przejeżdżając z południa Polski przez Słowację, Węgry i połowę Rumunii. Mimo zapowiadanych obostrzeń covidowych, na żadnej z granic nie poddano nas takiej kontroli. Jedynie Węgrzy zadali zdawkowe pytanie: papierosy, alkohol?, po czym pomknęliśmy dalej.

Plan dojazdu przewidywał cel przy Podina Guest House w okolicy Poiana Horea. Jednak będąc już w pobliżu celu, z serpentyn okrążających jezioro, wyjechaliśmy na wzgórze w poszukiwaniu miejsca na biwak. Z namiotami byliśmy przecież niezależni...

Na przełęczy zatrzymaliśmy się przy krzyżu Crucea Iancului. Na horyzoncie wypatrzyłem mieniącą się w wieczornym słońcu kopułę i już niebawem drogą leśną dojechaliśmy pod monastyr Manastirea Sfintii Martiri Brancoveni. Obiekt był w przebudowie, a w pobliżu nie udało nam się zlokalizować źródła wody, zatem o zachodzie słońca powróciliśmy na przełęcz pod krzyż, za którego ogrodzeniem po chwili stanęły nasze namioty. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że w Rumunii biwakowanie jest możliwe niemal wszędzie, co tylko potwierdziło nasze wcześniejsze rozeznanie. Martwiłem się tylko o obecność, a w zasadzie wszechobecność koni, ale nie zdeptały naszych namiotów postawionych na ich pastwisku. Bo tak jak i miejsca biwakowe, tak i pastwiska są tu ...wszędzie!








Dzień drugi - niedziela 27 czerwca 2021. 



Spało się smacznie, a dzień wstał pogodny. Niebawem słońce wyszło zza wzgórza i pozwoliło wysuszyć nasz dobytek z nocnej wilgoci i porannej rosy. Śniadanie, zwijanie i przejazd do Podiny, to już zaledwie chwila.





Na miejscu od razu miłe zaskoczenie. Gospodarze Podina Guest House powitali nas nienaganną angielszczyzną. Obydwoje w wieku emerytalnym, więc spodziewaliśmy się kłopotów z komunikowaniem się, a tu miła niespodzianka. W toku miłej rozmowy gdy wyjawiliśmy zamiar przejścia szlakiem w formie pętli, otrzymaliśmy mapkę z szczegółowymi objaśnieniami, wskazanie źródła wody i miejsca pod namioty. Wszystko nieodpłatnie i z szerokim i szczerym uśmiechem. Od tego czasu gościnność i serdeczność tubylców miała nam nieprzerwanie towarzyszyć.


Przy pobliskiej chacie zaopatrzyliśmy się w wodę, pogłaskaliśmy sennego kotka. po czym drogą którą prowadził szlak, ruszyliśmy ku karpackiej przygodzie. Początkowa trasa wiodła doliną, by po przekroczeniu potoku wznosić się, momentami nieco stromo.





Mozolnie nabieraliśmy wysokości wspinając się drogą leśną przy widocznych oznaczeniach, choć gdy już doszliśmy na małe wypłaszczenie, drogi się rozchodziły, a znaków - gdy najbardziej były potrzebne - nie widać. Pod górę w lewo - nie ma. Na wprost - nie widać. Poszliśmy jednak na wprost, by wreszcie po dwóch zakrętach wypatrzyć przed nami znaki! No rychło wczas...

Niebawem nawigując według oznaczeń, doszliśmy na wzgórze z obszerną polaną, gdzie poza szlakiem wypatrzyliśmy gospodę. Rozejrzeliśmy się po pięknej okolicy i mijając knajpkę, skierowaliśmy się na wierzchołek wzgórza, kierowani przez niezbyt komunikatywnego kierowcę. Przypadkowo doszliśmy pod miejsce katastrofy lotniczej o której wspominał pan z Podiny, a stamtąd na czuja ku szczytowi Coltăul Vârfului (1653m).  Ze szczytu właściwym skrótem obok karczmy na szlak i dalej według znaków.






Masyw Parang i Parangul Mare pośrodku planu.






Krętą drożyną w pięknych okolicznościach przyrody, to mijając kwietne łąki, to połacie lasu, doszliśmy do niewielkiej ale malowniczej osady. Surowość i prostota były głównym stylem, tak przystającym do równie surowej natury. Przy poidle nabraliśmy wody, przy krzyżu zasiedliśmy na krótki odpoczynek, ale chyba bardziej dla kontemplowania tego pięknego miejsca. Zdecydowanie wybór tej trasy był strzałem w dziesiątkę pod każdym względem. I rozgrzewka na lekko i piękna okolica były tym, czego potrzebowaliśmy. Zejście do Podiny było nie mniejszą przyjemnością niż pokonanie dotychczasowego odcinka.









W Podinie - choć nie byliśmy klientami, nadal czuliśmy się jak goście klasy VIP.  Po rozgoszczeniu się na kawałku płaskiego terenu za potokiem (a płaszczyzn tu jak na lekarstwo), dostaliśmy kompletny instruktaż na następny dzień. Porozmawialiśmy też o życiu w tym uroczym zakątku, a przy okazji dowiedziałem się, że nasz gospodarz jest krótkofalowcem, a dalekie łączności umilają mu czas poza sezonem. Teraz mają komplet gości niemal codziennie, ale z najwyższą przyjemnością mogę polecić ich najprawdziwszą gościnę z wcześniejszą rezerwacją. 

Strona domowa 

Podina na Facebook





 

W znakomitych nastrojach przygotowaliśmy obiadokolację i spokojnie kontemplowaliśmy sielskie choć niemal ascetyczne życie osady. Tak niewiele potrzeba dobrym ludziom do szczęścia. I właśnie - nic tu nie kipi bogactwem czy zbytkiem, natomiast wszystko niemal emanuje spokojem, dobrocią i harmonią.


 

Dzień trzeci - poniedziałek 28 czerwca 2021.

Nazajutrz zwinęliśmy obóz szybko i sprawnie - jak poprzedniego dnia. Po śniadaniu spakowaliśmy wszystko do samochodu i gdy już mieliśmy ruszać, przypomniałem sobie, że nie pożegnaliśmy się z gospodarzami. Pobiegłem więc podziękować za ciepłe przyjęcie i wszelką pomoc i serdeczność jakiej doświadczyliśmy. Z żalem opuściliśmy to ciche, pełne spokoju miejsce, gdzie żyją szczęśliwi ludzie, dzielący się swą dobrocią. Gdzie kwiaty na łące budzą się z rosą, a zwierzęta gospodarskie same wychodzą i same wracają. Gdzie płynie życie, a czas jakby się zatrzymał... My ruszyliśmy dalej.




W miejscowości Vartop zatrzymaliśmy się przy hotelu Cztery Pory Roku (Four Seasons) Z darmowego parkingu wyruszyliśmy ku pobliskiemu wyciągowi narciarskiemu, by już po chwili zobaczyć znaki, które miały nas zaprowadzić na najwyższą górę pasma Apuseni - Curcubata Mare, zwaną też Bihor (1849m).


Podejście ponad granicę lasu pokonaliśmy pełni sił i kondycji zbudowanej częściowo wczoraj. Piękne chmurki z wysoką temperaturą i łagodzącym je nieco wietrzykiem, były niemal idealnymi warunkami na lekką wędrówkę. Znaki prowadziły dość pewnie, choć na dojściu do pierwszej górki, gdzieś się zagubiły. Rozglądając się po okolicy wypatrzyliśmy ścieżkę wspinającą się ku szczytowi, a po chwili znaleźliśmy na niej zagubione znaki. Od tej chwili co rusz podchodziliśmy na wzniesienia i schodziliśmy w płytkie siodła, by systematycznie zbliżać się do szczytu.



Szlak odbija w lewo niedaleko przed osiągnięciem Piatra Grăitoare (1658m) będącego dobrym orientacyjnym punktem pośrednim. Można oczywiście zdobyć i tę górę i przejść w stronę Bihora wydeptanym łącznikiem, niebawem odnajdując główny szlak, jak właśnie i my postąpiliśmy. Wynikało to po części z niezbyt czytelnego oznakowania szlaku. W sezonie letnim trasa jest na tyle dobrze wydeptana, że widząc cel i ścieżkę, w zasadzie trudno się pogubić.







Kulminacja szczytowa była nieco przesłonięta budynkami nadajników od strony naszego wejścia. Ale ścieżka sama zaprowadziła nas pod znaki, krzyż i tablice. Tym samym pierwsze pasmo w jakim wędrowaliśmy w Rumunii, przyjęło nas na swój dach.




W drodze powrotnej natknęliśmy się na stado owiec prowadzone przez pasterza i chronione sforą psów. Te już z daleka nas oszczekały, ale pasterz nie pozwolił im na śmielszą zaczepkę. Tak więc bez strat w nogawkach zeszliśmy do miejsca startu, gdzie w razie czego w pełnej gotowości stacjonował Salvamont, będący odpowiednikiem naszej służby GOPR.



Na biwak znalazło się miejsce na skraju lasu, częściowo już zasiedlone, ale za to z rwącym górskim potokiem, w którym dokonaliśmy wieczornych ablucji. Porozmawiałem jeszcze z kobietą z sąsiedniego namiotu, bo nie ma to jak wymiana doświadczeń i barwne opowieści. Przy tym o mało nie wygotowała mi się cała woda na kolację...




Góry Apuseni były świetnym wyborem. Ale nie tylko góry, ale i ludzie, którzy pomagali nam na każdym kroku, a ich znajomość języka angielskiego sprawiała, że rozumieliśmy się doskonale. Oczywiście nie omieszkaliśmy się poduczyć podstawowych zwrotów w języku rumuńskim, to jednak w kwestii komunikacji problemów nie zanotowaliśmy.

Dwa dni i dwie trasy na lekko, przygotowały nas na kolejne wielodniowe wędrówki. Teraz czekały nas góry Retezat i cięższe plecaki oraz nieco ambitniejsze podejścia. Ale o tym w kolejnym wpisie...


R E T E Z A T



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz