Po paśmie Apuseni, kolejnym w planie były góry Retezat. Według mapy lokowały się w sam raz na naszej trasie ku wschodowi. Dzięki temu czasy przejazdu nie zabierały większej części dnia.
Góry Retezat w rumuńskich Karpatach oferują połączenie znanych nam Bieszczadów i Tatr. Niższe szczyty są łagodnymi połoninami, wyższe natomiast prezentują styl tatrzański. Ale skoro to Karpaty, to przecież muszą wyglądać właśnie jak Karpaty :-)
Plan był prosty - dwie kilkudniowe wędrówki w formie pętli z dwóch różnych miejsc początkowych. Padło na Poiana Marului i następnie Rausor.
Dzień czwarty - wtorek 29 czerwca 2021.
Poiana Marului to trochę taki górski koniec świata. Prowadzi tam wąska i kręta droga asfaltowa, o nienajlepszej nawierzchni. Ale za to na miejscu namierzyliśmy całkiem spoko pole namiotowe Camping Scorila, - jak dla mnie - wręcz komfortowe. Właściciel czy też administrator pola był typem "no problem". I takie odpowiedzi słyszeliśmy na każde pytanie, choćby jedno z istotniejszych: czy możemy zostawić auto na czas kilkudniowej wędrówki? - No problem! Ile płacimy za parking? - No problem, gratis! A w ramach skromnej opłaty campingowej, do dyspozycji mieliśmy kuchnię, prysznice z gorącą wodą grzaną słońcem, kibelek z sedesem w bardzo podstawowym standardzie, a kilkadziesiąt metrów dalej - woda źródlana. Był też prąd w gniazdkach, więc i doładować można było prądożerne urządzenia.
W lokalnym browarze udało się nabyć kilka piw, przy których porozmawialiśmy z innymi lokatorami, w tym z motocyklistą z Niemiec, któremu do dwóch metrów wzrostu brakowało bodaj centymetra. Nawet taki dryblas ;-) jak ja, wydawał się przy nim całkiem niewysoki :-)
Poszliśmy spać dość późno, noc była ciepła, a kolejne dni zapowiadały się równie pogodnie.
![]() |
| Camping Scorila |
![]() |
| Nasz gospodarz - "Mr. No Problem" :-) |
Dzień piąty - środa 30 czerwca 2021.
Rano nie było ociągania. Przed nami widmo plecaków wyposażonych na trzy dni, trochę podejścia w niezbyt łatwym terenie, więc lekko nie będzie. Szybkie śniadanko i ruszamy w teren.
Udało się odnaleźć znaki na początku szlaku i potwierdzić kierunek marszu. Po drodze wypatrzyliśmy starą Dacię, których wszelkie możliwe odmiany i przeróbki będą ma dzielnie przypominać w jakim kraju jesteśmy. Także i wozy drwali na obrzeżach lasów są częstym widokiem.
![]() |
| Dacia 1300. Klasyka maestra :-) |
Zdaje się, że wchodzimy na tereny obfitujące w dziką zwierzynę. Od razu przypomina mi się podobny obrazek z ukraińskiej Czarnohory, który powitał nas w tamtejszych Łuchach. Także i tutaj zalesione góry są królestwem niedźwiedzia, którego populacja w Rumunii jest najwyższa spośród krajów karpackich.
Droga leśna ciągnie się nieubłaganie pod górę. Znaki co prawda niby są, ale jakby nie takie jakich się spodziewaliśmy. Wspomagamy się nieomylnym "czujem" i nawigacją w smyrfonie i posuwamy się przed siebie i nabieramy wysokości. Jest gorąco, plecaki pod górę ważą jakby więcej, ale to jeszcze nie wszystko, czego moglibyśmy się spodziewać.
Za ostatnim obszarem na którym widać było ingerencję leśników, trafiamy na konkretny obszar wiatrołomów. Przez pagór przeszła niezła wichura, gdyż pnie drzew leżą jeden na drugim, jak przy podejściu na Jajko Iłemskie w Gorganach, czy przy przedzieraniu się w podobnych warunkach w Gorcach parę lat temu. Ale właśnie tamte doświadczenia bardzo mi pomogły i oswoiły z takimi trudnościami. Na szczęście ten trudny odcinek nie był zbyt długi.
Po przygodzie ze zgubionym telefonem kolegi, którego to telefonu nie udało się odnaleźć, w minorowych nastrojach kontynuujemy podejście skrajem lasu. Szczekające w oddali psy niezbicie potwierdzają, iż powinniśmy trafić na domenę pasterza. Ten wkrótce się pojawia i przywołuje psy, pokazując jednocześnie drogę ku wzgórzom. Pierwsze zdjęcie robię spod pachy, by uchwycić naturalną pozę z charakterystycznym podparciem długim kijem. Znakiem czasu jest przyklejona niemal do ucha komórka, przez którą konwersuje z zapamiętaniem. Gdy spostrzega moje porozumiewawcze gesty wskazujące na aparat, zmienia pozę i chowa telefon. Ale uśmiech na zniszczonym obliczu pozostaje.
![]() |
| Pies rasy Sprocket ;-) Pamiętacie Sprocketa z Muppet Show...? |
Na wzgórzu rozległa polana, widać już dalsze góry i pobliskie doliny, kwiaty skwapliwie korzystają ze słońca, a my poszukujemy odrobiny cienia na krótki odpoczynek. Dobrze, że załadowałem trasę do swojego telefonu, bo od teraz mój backup będzie pełnił rolę głównej nawigacji. Po chwili wytchnienia podchodzimy na pobliski szczyt Bloju (2162m), który znajduje się w paśmie przebiegającego tu grzbietu ozdobionego kolejnymi szczytami. Po sąsiedzku piętrzy się Pietrii (2192m).
Przed nami już widoczny cel dnia dzisiejszego - jezioro Netis leżące w kalderze nieco ponad 200 metrów niżej. Otoczone półkolem stromego stoku z licznymi piargami z obszernym otwarciem ku dolinie, miejsce powinno być ciche i spokojne, bo niejako tworzy osłonę od górskich wichrów. Pokonując pas śnieżnego pola, schodzimy do malowniczego kotła.
Na dole jednak wiatry niewiele osłabły. Od doliny idą konkretne przeciągi, a przeciwległe zbocze miesza je niewidzialnymi rotorami. Oj, w takim miejscu nie chciałbym lądować ze spadochronem. Wiedza lotnicza i doświadczenie podpowiada, że można trafić tu na na mocne zawirowania powietrza, co zaraz się potwierdza przy rozstawianiu namiotu, a później przy próbie zagotowania wody. Muszę ustawić osłonę z kamieni i uszczelnić darnią, bo inaczej rozwiany płomień potrzebowałby znacznie więcej czasu na zagotowanie wody.
Nic to jednak przy uroku, jaki wywiera uroda miejsc. Przepiękne jezioro wokół którego nie widać śladów ingerencji człowieka, ze swoją czystą tonią, szemrzącym kaskadami strumieniem odpływowym i wdzięcznie kołyszącymi się na wietrze.
Dzień szósty - czwartek 1 lipca 2021.
Po wczorajszym pogodnym dniu, noc zapowiadała się bez niespodzianek. Owszem, wiał dosyć mocny wiatr, ale w górach to raczej normalne. Jednak to, co działo się po północy, warte jest szerszego opisania.
Ledwie zasnąłem, a gdzieś w środku nocy obudziło mnie bębnienie deszczu w powłokę namiotu, odgłosy nadciągającej burzy i mocne porywy wiatru. W myślach przywołałem staranność rozbijania namiotu i uspokoiłem się wiedząc, że tropik został dobrze naprężony, szpilki powbijane głęboko, a odciągi równo i mocno napięte. Tak zabezpieczony namiot budził moje zaufanie iż przetrzyma każde warunki w górach.
Po niedługim czasie burza nadciągnęła nad naszą okolicę, grzmoty i błyskawice pojawiały się z każdej strony, deszcz wściekle bębnił, a wicher momentami dopychał boczną ścianę namiotu do śpiwora.
O spaniu nie było mowy, bo każdy z tych czynników działał bardziej pobudzająco niż usypiająco. Jednak gdy tylko burzowa nawałnica osłabła, przychodził czujny sen. Nie wiem jak długo byłem w nim pogrążony, gdyż grzmoty i błyski chyba zrobiły okrążenie nad szczytami i pokazywały swą zajadłość nad nami. Namiot dzielnie opierał się atakom wichru, deszcz także go nie zmógł, a pioruny widać miały inne cele. Tak więc to zapadałem w półsen, to znów czujność nie pozwoliła spać spokojnie.
Trzecia fala była jeszcze mocniejsza. Bębnienie o powłokę namiotu było tak mocne i głośne, że mimo zaufania do schronienia, zwyczajnie nie dało się spać. Jakiś zabłąkany piorun przywalił gdzieś niedaleko, a porywy nawałnicy zdawały się nie ustawać. Wreszcie jeszcze dobrze przed świtem burza dała za wygraną i w krótkim czasie gniew nieba wygasł i zrobiło się dziwnie cicho. Nawet wiatr który wieczorem wydawał się całkiem mocny, teraz był zaledwie zefirkiem.
W namiocie sucho, w śpiworze ciepło, więc i sen spokojny wkrótce przyszedł. Gdy obudziłem się o zwykłej porze i stwierdziłem, że czas już wstawać, otwieram namiot, a tu moim oczom ukazują się resztki nocnego gradobicia! Piękne lodowe kulki wyglądające niczym dorodny żabi skrzek, jeszcze nie zdążyły stopnieć w cieple poranka. No, nieźle to musiało wyglądać w czasie nocnego przedstawienia...!
Na szczęście mimo naprawdę wściekłej burzy, nie zanotowaliśmy żadnych strat ani uszkodzeń.
Mogę powiedzieć, że byłem przygotowany na tego typu warunki i w nocy i w czasie dziennej wędrówki. Choć powiem, że nie spodziewałem się aż takiej zaciekłości w prezentowaniu niepogody przez naturę... Zresztą, jak by to było gdyby dopadła mnie jakaś poważna awaria namiotu w trakcie takiego armagedonu...?
Kondensacja w namiocie była widoczna, bo to i konstrukcja jednopowłokowa i w nocy lało opentańczo i bliskość jeziora nasyca wilgocią. Przewietrzyłem więc i wysuszyłem co trzeba, choć śpiwór bardziej dla zasady i od wewnętrznej strony.
Na dzień zaś miałem przygotowane worki wodoszczelne na jedzenie (to też przeciw generowaniu zapachów i wabieniu zwierząt), na zmianę ubrania, na elektronikę i - w razie niepogody - na śpiwór. Tego ostatniego jednak bez potrzeby nie pakowałem do worka wodoszczelnego, by oddychał na ile może. Poncho które miało chronić mnie wraz z plecakiem, jakoś nie weszło do pracy.
Na dzisiaj plan nie był napięty, toteż nie było pośpiechu przy śniadaniu i zwijaniu się. Także i miejscówka mogła się podobać, zatem w tak pięknych okolicznościach przyrody wszystkie czynności wykonywaliśmy w spokojnym rytmie. Dookoła nic nie przypominało o nocnym przedstawieniu "światło i dźwięk", nawet nie było mokro, bo rozbiliśmy się na niewielkim wzgórku. Nie mogliśmy jednak zostać tu zbyt długo i wreszcie zaczęliśmy mozolne, aż krótkie podejście na obrzeże doliny.
Przed nami góry i doliny i bardzo spokojny szlak. Wąska ścieżyna to prowadziła połoniną, to gubiła się w kosodrzewinie, drapieżnie sprawdzającej wytrzymałość plecaków. Dopiero zejście do dość głębokiego siodła przypomniało nam, że skoro wczoraj sporo podchodziliśmy, to zapewne dzisiaj będą też odcinki w dół i pod górę. A na mapie wypatrzyliśmy źródło poniżej przełęczy, toteż trzeba będzie uzupełnić zapasy wody pitnej, którą wczoraj czerpaliśmy z małego górnego jeziorka, nie znalazłszy naturalnego ujęcia.
Przy przełęczy Lepii pojawiły się znaki. Stąd można było dojść do jeziora Gura Apelor i dalej w kierunku Peleagi bądź szczytu Retezat, ale dobrodziejstwo posiadania środka transportu wymuszało zrobienie pętli. A malownicze piękno okolicy i brak śladów cywilizacji dookoła, aż zapraszały do niczym nieskrępowanej wędrówki. Gdybyż tylko móc tu zostać na dłużej...
Tymczasem poszukiwania źródła wody uwieńczone zostały sukcesem. Źródełko co prawda nie było wyposażone w rurkę, ale miało zapas wody we wgłębieniu pod kamieniem. Trzeba było więc uważnie nabierać kubkiem, by nie zmącić piasku i mułu z dna. Udało się :-)
Podchodząc od przełęczy, natknęliśmy się na sześcioosobową grupę motocrossowców. Gdy zatrzymali się przed zjazdem w dół, usłyszałem ...polską mowę! Tak więc chwilę pogadaliśmy, po czym chłopaki zaprawieni w boju pojechali dalej, a my ruszyliśmy w przeciwnym kierunku. Byli to jedyni ludzie których - jako nie miejscowych - spotkaliśmy w ciągu dwóch dni.
Cały czas coś wisiało w powietrzu. Po wczorajszej burzy połoniny mocno parowały, a chmury momentami pełzały po zboczach i pagórach. Trochę brakowało słońca do kolorowych i bardziej plastycznych ujęć, ale mój dwunastoletni aparat i poobijany obiektyw i tak ledwo dawali radę. Niemniej wiszące nad nami chmurzaste memento nie zaowocowało opadem, ale wilgoć czuło się w powietrzu.
Za kolejnym siodłem skręciliśmy odbijając od szlaku prowadzącego w dolinę. Gdzieś niedaleko powinno być jezioro i właśnie nad nim mieliśmy zamiar spędzić kolejną noc. Ale jak to na mapie - wszystko wygląda blisko, gdy w terenie odległości wcale nie są takie niewielkie. Niemniej jednak mijając wzgórza i doliny, znaleźliśmy dogodne miejsca do rozstawienia naszych łopoczących pałacyków.
Tym razem trzeba było się porozglądać by wybrać skrawek płaskiego podłoża. Na szczęście moja jedynka nie potrzebuje zbyt wiele - zupełnie jak ja :-) Ustawiłem ją tak, by z wnętrza mieć dobrą panoramę na okoliczne góry i doliny. A te były wprost urzekające, czasem oświetlone przebijającymi się promieniami słońca, czasem zacienione ruchomymi wzorami. Właściwie, to w tych górach mógłbym spędzić całe tygodnie - jeśli nie miesiące, a i na co dzień byłoby na co spoglądać i gdzie wędrować.
Długi wieczór doskonale nadawał się na spokojne przyrządzenie posiłku, a większa ilość gorącej herbaty dopełniała kontemplacji okolicy z wnętrza namiotu, gdzie udało się osiągnąć minimum komfortu w zapatrzeniu w przecudną dal. Skromne kwiecie kołyszące się na delikatnym wietrzyku było tak zwiewne, jak monumentalne i niewzruszone masywy zamykające horyzont. A przed nimi skalny cypel porośnięty kosodrzewiną i smreczyną. Uważne oko spostrzeże też na połoninie stłoczone stado owiec sposobiące się do noclegu. Lecz niebawem całą tą piękną scenografię spowiła ciemna i tym razem spokojna noc...
Dzień siódmy - piątek 2 lipca 2021.
Jak dobrze się obudzić po spokojnie przespanej nocy :-) Dzień wstawał swoim powolnym rytmem. Choć wokoło było już całkowicie jasno, to tarcza słońca dopiero po dłuższej chwili pojawiła się zza gór. Promienie powoli przesuwały cienie, skracając je i ogrzewając kolejno oświetlane miejsca.
Poranna toaleta z dala od wody bieżącej, odbyła się po napełnieniu pełnego kubala do śniadania. Po nim nastąpiło rutynowe zwijanie namiotu z wcześniejszym suszeniem. A wiało z rana dość mocno, co przy odczuwalnej wilgoci nakazało ubrać się cieplej. Niby lato, a jednak i wysokość i surowe górskie warunki przeciągnęły chłodem.
Pojawiły się "wczorajsze" owieczki. Przeszły pobekując i dzwoniąc dzwonkami przy wtórze psiego poszczekiwania i nawoływania pasterzy. Zniknęły gdzieś w dolinie, by po kilku chwilach pojawić się na przeciwległym stromym zboczu.
Także i my zebraliśmy się do drogi powrotnej, bo tego dnia kończyliśmy pierwszą trzydniową pętlę. Powrót na szlak biegł przy rwącym kaskadami górskim strumieniu, skąd nabraliśmy krystalicznej wody. A ta spływała w dolinę, która tak bardzo mnie fascynowała. Może za sprawą dawnych filmów z Dzikiego Zachodu, a może swym nieodpartym urokiem niczym nieskażonej natury, tak pełnej prostej i surowej kompozycji jak z obrazka. Nawet jak na zawołanie słońce wychyliło się zza chmur, by miękko oświetlić zielone zbocze.
Za przełęczą trzeba było wrócić jeszcze kawałek pod górę ku szczytowi Matani, jednak spoglądając to na nawigację, to na teren przed nami, postanowiliśmy zrobić mały skrót, tym bardziej, że prowadził przez bardziej pofałdowany odcinek terenu, gęsto poprzecinany strumieniami, mokradłami i urozmaicony głazami i kamieniami. Nieodległe wzgórze ozdobione kamienną czapą, było dobrym punktem pośrednim.
Za Bistricioarą nasz szlak ciągnął się prostą linią przed siebie. Dookoła zaś rozpoznawaliśmy przebyte odcinki trasy z poprzednich dni. Przełęcz Lepii która została za nami, teraz prezentowała się jako łagodne siodło, choć wczorajsze jej pokonanie nie potwierdzało łagodności widzianej z dzisiejszej perspektywy.
Przez chwilę drogę przesłaniał nam gęsty i ciemny obłok, by wreszcie odsłonić nasz cel widoczny w oddali - jezioro Marul. Jeszcze kilka łagodnych pagórów i nieco bardziej połogą łąką schodzimy do granicy lasu. Tu pojawiają się znaki na drzewach, a między nimi kolejna grupa motocyklistów crossowych, tym razem z Niemiec. Leśna droga najeżona licznymi trudnościami jest prawdziwym wyzwaniem, ale jeden z mijających nas mistrzów pokazał prawdziwy kunszt pokonywania wymagającego odcinka. Byłem pod wrażeniem.
Gdy już posłyszeliśmy szum górskiego strumienia, był to nieomylny znak że zeszliśmy do doliny. Niebawem dojrzeliśmy zabudowania prześwitujące między drzewami, by po kilku chwilach z drogi leśnej stanąć na asfalcie, który w przeciwnym kierunku pokonywaliśmy nie tak dawno. Zostały nam ostatnie dwa kilometry do pola namiotowego i do samochodu.
Tym samym zakończyliśmy przygodę w jednej części pasma Retezat, by przemieścić się do zimowego kurortu Rausor, skąd mieliśmy ruszyć na szczyt Retezat i dalej.
W Rausor spotkaliśmy grupę Rumunów, którzy ostrzegli nas przed nadciągającą burzą, która miała potrwać dwa dni. Zasięgnęliśmy także języka w lokalnym Salvamoncie, gdzie potwierdzono niekorzystną prognozę. Pomni doświadczeń jeszcze mocno wyrytych w naszej pamięci, postanowiliśmy przeczekać niepogodę gdzieś pod dachem. W pobliskim Hateg namierzyliśmy dobrą ofertę i odświeżyliśmy się, nasze zapasy i akumulatory.
Dzień dziesiąty - poniedziałek 5 lipca 2021.
Wypoczęci i przygotowani na kolejną wędrówkę, żegnamy się z przemiłym gospodarzem. Marco jest pół Rumunem - pół Włochem, ale jego uczynność i chęć niesienia pomocy jest równie legendarna jak wielu napotkanych na naszej drodze tubylców. Mulțumesc Marco!
Jadąc po kilku dniach do Rausor, ponownie widzę ciekawy obrazek. Uwieczniam go przez szybę samochodu, ale chyba da się zauważyć dyszel wystający z połowy odciętej karoserii. A dopiero co widziałem pasące się spokojnie osiołki...
Rausor to kurort zimowy, w lecie trochę senny. W samej osadzie nie ma już asfaltu, a droga bita też w nienajlepszym stanie. Na szczęście to krótki odcinek, więc można jakoś się poruszać na kołach.
Pogoda już się poprawiła, toteż pełni sił ruszyliśmy w stronę góry Retezat, mając świadomość długiego podejścia.
Powyżej granicy lasy było już na czym oko zawiesić, krajobraz zapowiadał piękne surowe widoki, których pierwsza część rozpościerała się już przed naszymi oczami. Szlak nabrał już nieco trudności za sprawą głazów, z których niektóre były ruchome, więc trzeba było kroki stawiać ostrożnie.
Podejście do przełęczy Lolaia było dość strome, a że i dzień gorący, to można było poczuć pierwsze zmęczenie. Od przełęczy zaś trudności nieco wzrosły, ale do kopuły szczytowej szło się jeszcze w miarę wygodnie. Trochę co prawda ciążył plecak z zapasami na najbliższe dni, ale dawał on niezależność i samowystarczalność.
Szczyt przed oczami, ale ostatnie podejście od niewielkiego siodła z pięknym widokiem na jezioro Stevia i okalające je góry, było naprawdę wymagające i momentami wręcz niebezpieczne. Spore nastromienie stoku, ostatnie płaty śniegu ze spływającą spod niego wodą i brak dobrze wyznaczonego przejścia, wymagały wytężenia uwagi i ostrożnego stawiania kroków i czasami wspomagania się rękami, bo jedno poślizgnięcie mogło zakończyć się na tyle nieciekawym zjazdem, by rozłożyć dalsze plany na łopatki. Jednak dla ambitnych górołazów podejście ostatnim odcinkiem nie okazało się problemem. Podszczytowe pole śnieżne miało już łagodniejsze nachylenie, więc dojście do płaskiego wierzchołka było zaledwie formalnością.
Retezat ma płaski wierzchołek, bo według legendy stało się tak na wskutek starcia górskich tytanów, z których jeden ściął wierzchołek rywala, którego nazwa od tamtej pory oznacza właśnie "ścięty". dzięki temu mieści się na nim wielu zdobywców, a każdy może znaleźć dla siebie trochę odosobnienia.
Z góry świetnie było widać bliższą i dalszą okolicę, bo pogoda i widoczność w tym dniu nam sprzyjały. Rozglądając się, dostrzegłem przełęcz Lepii, którą kilka dni temu przechodziliśmy. Na poniższym zdjęciu zaznaczyłem ją strzałką, a zbliżenie jest na kolejnym.
Schodzimy w kierunku jeziora Bucura. Mijam pole śnieżne od strony przełęczy Lolaia i dostrzegam bałwanka ulepionego przez poprzedzającą nas grupę. Przyozdabiam go elementami mojego wyposażenia i portretuję. Ot, taki wesoły górski akcent :-)
Szlak prowadzi do kolejnej przełęczy - Retezatului, skąd wąska ścieżka prowadzi falującym trawersem poniżej szczytów po lewej, a powyżej dolin po prawej. Widoki nadal przecudne, pogoda dopisuje, a nogi same niosą. Na łatwiejszych odcinkach przyspieszamy, te trudniejsze - a niektóre wyposażone w pomocnicze liny - pokonujemy wolniej i ostrożniej. Nie wykręcamy jednak rekordowego tempa, bo dystans mamy rozsądny do zrobienia, a pogoda i widoki sprzyjają kontemplowaniu mijanych okolic.
Za przełęczą Umărul Porții otwiera się przepiękny widok. Przed oczami kilka jezior, bajecznie mieniących się barwami wśród rozległej doliny. Jej otwarcie ukazuje kolejne łańcuchy górskie rozciągające się dalej i dalej. Góry, doliny, jeziora, piękna pogoda, a do tego spokój i cisza gór, czyli wietrzyk świszczący w skałach i spływający gdzieś ku dalekim szczytom... Właściwie, to mógłbym tutaj rozłożyć namiot i wsiąknąć w ten krajobraz, pasąc oczy jego pięknem...
Nasze miejsce docelowe - jezioro Bucura z polem namiotowym po prawej stronie. Centralnie na wprost ponad nim góruje najwyższy szczyt pasma Retezat - Peleaga (2509m). Po lewej zaś ciemnieje zachmurzona Custura Bucurei (2369m).
Nad jeziorem od strony Peleagi usadowił się budynek Salvamontu, w którym regularnie dyżuruje jeden lub dwóch ratowników. Zazdroszczę im miejsca, bo mając w swym domku minimum komfortu, w sezonie letnim - jeśli nic się nie dzieje - są tu jak w raju,
Pole namiotowe było już okupowane przez kilkanaście namiotów. To jedno z kilku miejsc w Parku Narodowym Retezat, gdzie biwakowanie jest dozwolone. I bardzo dobrze, bo moje peany pod adresem lokalizacji pewnie jeszcze się powtórzą :-)
Mały cypelek na podwyższeniu przed wzgórzem, doskonale nadawał się pod namiot. Zapewniał ochronę przed wodami opadowymi i stanowił świetny punkt obserwacyjny. Należało tylko wydobyć dwa spore kamienie z miejsca gdzie miało być wejście do namiotu i można było się lokować. Sąsiedni głaz pełnił rolę suszarni dla śpiwora i stołu do spożywania posiłków.
Popołudniowe słońce plastycznie oświetlało oddalony grzbiet, jaśniejący w słońcu niczym śnieżne zbocze. To jednak wapienne skały tak mieniły się w słońcu, mocno kontrastując z lekko porośniętymi stokami. Zresztą gdzie tylko spojrzeć, piękno gór oczami wlewało się w serce i duszę. Słońce i niskie chmury nie pozwalały na monotonię w obserwacji.
Poszedłem na obchód obozowiska. Tuż obok domku ratowników znalazłem stertę resztek starego pokrycia. Arkusze ocynkowanej blachy podsunęły mi pewien pomysł. Poszedłem do dyżurki, gdzie spotkałem dobrze mówiącego po angielsku ratownika o imieniu Mica. Zapytałem, czy mogę wziąć jeden arkusz i zbudować z niego osłonę do gotowania. Obszar jeziora był bowiem bardzo wietrzny. Mica przychylił się do mojego pomysłu i po kilku chwilach niedaleko mojego namiotu stanęła osłona przeciwwietrzna, a wieczorem doskonale się sprawdziła przy przyrządzaniu obiadokolacji. Mica nawet przyszedł, popatrzył i pokiwał głową - chyba z aprobatą.
Wieczór przyszedł trochę ponury. Od późnego popołudnia nad rejon jeziora nadciągnęły niskie chmury, liżąc góry, wzgórza i schodząc w doliny. Nadało to niesamowitej atmosfery miejsca jeszcze nie uśpionego, gdzie światła czołówek i rozświetlonych namiotów punktowo rozświetlały mrok. Dobry sprzęt fotograficzny ze statywem byłby w stanie lepiej zobrazować mój opis. Ja mogłem tylko korzystać z głazu obok namiotu i innych kamieni, ale i tak efekt jeszcze nie zachwyca.
Dzień jedenasty - wtorek 6 lipca 2021.
Dzień wstał słoneczny, a chmur było tyle, co do zdjęcia. Szybko zrobiło się ciepło i przyjemnie, więc śniadanie w takich warunkach smakowało lepiej niż w wykwintnej restauracji. No zaraz, - ale przecież byłem właśnie w wykwintnej restauracji!
Plan na dzień dzisiejszy był idealny - podejście na lekko na Peleagę i zejście krótszą bądź dłuższą pętlą. Czyli niewielkie podejście - niecałe 500 metrów i znowu niesamowite widoki, a następnie spokojny powrót dowolnie wybraną trasą. Jak ja to lubię :-)
Szlak na szczyt wychodzi obok domku Salvamontu i powoli doliną podchodzi pod zbocza, pnąc się początkowo na prawo od masywu, by stamtąd dojść do łagodnej i rozległej przełęczy, z której już następuje "atak szczytowy". Trochę przewyższenia, nieco niewielkich trudności technicznych i cały czas można podziwiać piękno gór zatrzymując się dla wyrównania oddechu i pociągnięcie łyka wody.
Na samym szczycie kilka tablic w różnym stanie, flaga Rumunii, dmący w dal wiatr i przepiękne widoki, od czasu do czasu skrywane niskimi obłokami liżącymi doliny, zbocza i szczyty. A że trasa krótka, to można podziwiać co tylko widać dookoła. Liczne szczyty, piękne i długie doliny i jeziorka błyskające swą tonią odbijającą to błękit nieba, to szarość obłoków. A samo jezioro Bucura pyszni się u stóp góry w pełnej krasie. I gdzie tylko okiem sięgnąć - wszędzie góry, góry i góry! Przepięknie, przecudnie i zachwycająco. Gdyby mnie ktoś chciał tam ponownie wyciągnąć, absolutnie bym się nie bronił :-)
Szczyt góry, ciasteczka owsiane i łyk wody. To doskonała recepta na górską satysfakcję. Nie zamieniłbym tego na żadne danie zakrapiane najlepszym winem w wykwintnej restauracji. Taka przyjemność dla zmysłów wzroku i smaku oraz także słuchu, nie jest możliwa do doznania w ogłuszającej cywilizacji. Tutaj wystarczy na chwilę przymknąć powieki i wsłuchać się w najczystsze odgłosy przyrody, wciągnąć w nozdrza surowe górskie powietrze, a potem spojrzeć w głęboką toń błękitu i niesamowite barwy górskich masywów pokrytych śniegiem, kwieciem i zielenią...
Schodząc w dół na przeciwległe od wejścia zbocze, spotykam między innymi rodziców z dwójką dzieci w wieku chyba jeszcze przedszkolnym. Chłopiec i dziewczynka śmigają po skałach jak kolorowe pająki, nie wykazując przy tym żadnych obaw. Widać, że dla nich to nie pierwszyzna i cała czwórka po chwili już lawiruje wyżej ponad głazami. Ten odcinek jest chyba trudniejszy od szlaku którym podchodziłem.
Dochodzę do niewielkiego siodła. Według nawigacji powinien ty być szlak bądź ścieżka, ale niczego takiego nie jestem w stanie wypatrzyć. Zejście w dolinę powinno się udać bez niespodzianek, więc wybieram trasę przez głazy i powoli przemieszczam się w dół. Gdy stromizna się wypłaszcza, pojawiają się wartkie górskie strumienie, toczące bystrym nurtem swe wody. Gdy spoglądam na częściowo zanurzony w krystaliczną toń upstrzony porostami mały głaz, nie mogę określić która część jest pod wodą a która nad jej powierzchnią. Dopiero refleksy świetlne demaskują lustro wody tak czystej, że samej w sobie niewidocznej i idealnie przezroczystej.
Do mijanego kopczyka dokładam swój kamyk. Niech innym pokazuje, że ktoś tędy przechodził. Obficie nawadniane i nasłonecznione dno doliny jest świetnym miejscem dla górskich roślin, mających niewiele czasu by się rozwinąć i dodać uroku surowemu otoczeniu. Akurat tutaj ich nie brakuje, więc przechodząc, ostrożnie je omijam i podziwiam. Pośpiechu nie ma, więc się nie spieszę.
Wróciłem do znaku żółtego krzyża, którym niedawno podchodziłem. Zamknąłem piękną pętlę, a dnia jeszcze sporo zostało. Na pobliskim głazie spostrzegłem dorodną żabkę przyglądającą mi się z uwagą. Nie, nie pocałuję jej licząc na przeistoczenie się plaza w śliczną księżniczkę. Bo księżniczki są kapryśne, a ja tu i teraz mam wszystko czego potrzebuję. Choć może to była zaklęta górska księżniczka...? Nie zaryzykowałem :-)
Pole namiotowe tętni życiem. Niedawno przybyła grupa młodzieży i rozłożyła się opodal. Widać, że nie są znudzeni, a raczej zainteresowani tą formą wypoczynku. Całkiem sprawnie choć powoli rozstawiają namioty i organizują obozowe życie. Zapewne wiele z nich połknie górskiego bakcyla, jeśli tylko nie zmarzną i nie przemokną. A pogoda sprzyja.
Dzień dwunasty - środa 7 lipca 2021.
Dzisiaj mieliśmy pójść nad jezioro Zanoaga. Trasa krótka i spokojna, taki górski spacer. Spokojne śniadanie, niespieszne zwijanie obozu i osiągnięcie gotowości do wymarszu. Kamienne obłożenie namiotu zostawiłem puste i obok osłony do gotowania było to jedyne świadectwo mojej tu bytności. Trochę żal było opuszczać to urocze miejsce, ale przecież korzeni tu nie zapuścimy. Kto wie, - może jeszcze uda się tu kiedyś wrócić...? wtedy nawet nie zdawałem sobie sprawy jak szybko to nastąpi.
Dobrze się szło, bo z góry po dobrze oznaczonej ścieżce. Zresztą innej drogi w dół nie było, to nie zaglądaliśmy do nawigacji. Piękny masywny grzbiet osłaniał nas za doliną potoku od prawej, po lewej zaś gęste drzewa broniły przebić się spojrzeniom gdzieś dalej. Szło się więc niemal monotonnie, powoli wytracając wysokość. Tak schodząc, doszliśmy do niewielkiej polany, na skraju której stała kolejna stanica Salvamontu. I wtedy wyszło...
Po zerknięciu w nawigację, mapa pokazała naszą lokalizację całkiem gdzie indziej niż planowaliśmy! No tak, - wystartowaliśmy na złym kierunku i konsekwencją było znaczne odchylenie od zamierzonej trasy! Próba znalezienia łącznika spełzła na niczym, bo gęste poziomice i ogląd sytuacji jakby dolały oliwy do ognia. Ani skrótem, ani obejściem. Jedyna opcja - powrót!
Z rzadkimi minami ruszyliśmy w górę stoku z którego dopiero co lekko nam się schodziło. Ja poświęciłem się obserwacji doliny rwącego potoku i w zasadzie pogodziłem się z faktem pomyłki i konieczności powrotu. Wszakże jezioro Bucura bardzo mi się podobało, a i nazajutrz będziemy mieć krótszą trasę w kierunku powrotnym...
Na widok znajomego jeziora uśmiechnąłem się. W sumie nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło! Moja miejscówka nie została zajęta, więc rozłożyłem się na swojej działce. Postanowiliśmy bowiem wspólnie, że dzisiaj już nie idziemy na Zanoagę, choć czasowo dalibyśmy radę. Widać los tak zrządził, a gdy nasz przyjaciel - ratownik Mica się o tym dowiedział, skwitował, że to dlatego, że się z nim nie pożegnaliśmy... I tu trzeba się było uderzyć w pierś...
Jezioro Bucura jest dobrze dostępne dla turystów zmotoryzowanych. Nieco poniżej Poiany Peleagi do której tak niefartownie zeszliśmy, jest dość spory parking do którego można dojechać samochodem osobowym, choć prowadzi do niego utwardzona droga leśna, nieraz zawalona głazami i drzewami. Tak właśnie dotarła grupa zakonnic, które popołudniem zbierały się do odwrotu. Również grupa młodzieży nocująca obok, także zwinęła swój majdan i po wykonaniu zdjęcia grupowego, żwawo ruszyła w stronę swych pojazdów.
Wieczorem zrobiło się cicho i kojąco. Pozostali biwakowicze nie tworzyli głośnego tła dźwiękowego, wtapiając się w zapadający zmrok. Z przyjemnością oddawałem się wpatrywaniu i wsłuchiwaniu w otoczenie, którego stałem się częścią, a i ono stało się częścią mnie samego. Magia gór mnie zauroczyła, a po zaszyciu się w namiocie i ciepłym śpiworze, objęła nocnym odpoczynkiem...
Dzień trzynasty - czwartek 8 lipca 2021.
Poranna rutyna - myciu, jeściu, piciu czyli toaleta i śniadanie odbyły się w pełnym słońcu ciepłego, pogodnego budzącego się dnia. Gdy już się pozbieraliśmy - z niewzruszoną pewnością, że tym razem na dobre i w dobrym kierunku, poszliśmy się pożegnać z Micą. Ten zawsze uśmiechnięty mężczyzna równie bezustannie chętny był do rady i pomocy, choć nie odbywało się to li tylko przy dramatycznych akcjach ratowniczych. Pamiętam jak tłumaczył nam trasę nad jezioro Zanoaga, ale jak to się stało że wczoraj obraliśmy całkiem inny kierunek, tego nie potrafię sobie wytłumaczyć. Dzisiaj także wskazał nam drogę, ale wcześniej sami nad tym popracowaliśmy. Dziękujemy Mica! Twoje rady i uśmiech utrwaliły nasze jak najlepsze zdanie o dobrym duchu Karpat - duchu z krwi i kości. Mulțumesc Mica!
![]() |
Ruszyliśmy. Szlak do przełęczy był dobrze widoczny, a oznakowania czytelne. Tym razem nie dało się zmylić drogi. Z przełęczy jeszcze raz ogarnąłem wzrokiem to piękne i przyjazne jezioro z całym otoczeniem. Pewnie nie dzisiaj, ale nie wykluczam, że jeszcze tu powrócę.
Za przełęczą otworzyła się szeroka i długa dolina. Z początkowo stromym zejściem, przy jeziorze Pietrele już łagodniejszym nachyleniem schodziliśmy ku dzisiejszemu celowi - Cabana Pietrele. Oczywiście zachwycała mnie dolina, tak pięknie flankowana wysokimi, stromymi i długimi grzbietami, ze wspomnianym strumieniem niknącym gdzieś w odległej otchłani. Towarzysząc strumieniowi, lawirowaliśmy pośród gęstniejących zarośli, mijając połacie kosodrzewiny przechodzącej w regularny las iglasty, na skraju którego ulokowało się schronisko Gentiana.
Do Gentiany towarzyszył nam młody Rumun, który pracując w branży IT, zdążył już zagrzać miejsce w kilku firmach za granicą. Teraz też łapiąc zasięg podzielił się z nami sukcesem, bowiem dostał wizę pracowniczą do Zjednoczonego Królestwa, gdzie będzie zdobywał kolejne doświadczenie w sektorze telekomunikacji. Miło nam się podczas zejścia rozmawiało, jednak za schroniskiem nasze drogi się rozchodziły - my na kolejne pole namiotowe, - on do miasteczka. Good Luck!
Kolejne schronisko było już blisko :-) Trochę senne, a przy nim kilka domków z czasów pamiętających zapewne panowanie dyktatora Ceausescu. Nieco dalej mieściła się stanica Salvamontu, za którą w zaroślach wolno było rozbić namioty. Nazwanie bowiem tej lokalizacji "polem namiotowym" słusznie zasługuje na cudzysłów.
Nie bardzo było co robić, a i kontemplować też niewiele. Między drzewami ledwie prześwitywał pobliski szczyt Pietrele, a jedynym plusem był węzeł sanitarny z przyzwoitym kibelkiem i umywalką. Może to żaden luksus, choć w tych warunkach do takiego standardu można było go zaliczyć.
Poza dwom mało komunikatywnymi ratownikami dyżurnymi, nie spotkaliśmy nikogo. Do schroniska nie miałem po co wchodzić, bo zapasy jedzenia miałem z sobą. Nabrałem jedynie wody źródlanej i przygotowałem kolację i dużą herbatę. Z braku szerszych horyzontów obserwacyjnych, podwiesiłem worek z żywnością poza zasięgiem gryzoni, pozwiedzałem okoliczne obiekty i ułożyłem się do snu. Przynajmniej drzewa szumiały kojąco...
Dzień czternasty - piątek 9 lipca 2021.
To już ostatni dzień w górach Retezat. Dzisiaj dochodzimy do Rausor i przemieszczamy się Trasą Transfogaraską w okolicę jeziora Balea Lac. Wciągamy więc coś na śniadanie, pakujemy ekwipunek i zbieramy się do wymarszu. Idziemy pod schronisko, a tam spotykamy grupę przewodników biwakujących wcześniej nad jeziorem Bucura obok nas. Wdajemy się w ostatnią miłą rozmowę, po czym żegnamy i cóż... - zostawiamy ludzi i miejsca i powoli kierujemy się do punktu z którego kilka dni temu zaczęliśmy zamykaną właśnie pętlę.
Żeby zejść, trzeba się jeszcze wspiąć na pobliski szczyt Ciurila, skąd przez przełęcz o tej samej nazwie, zakosami osiągamy kurort gdzie czeka nasz środek transportu. Wcześniej jednak z ostatniego szczytu spoglądamy na "nasze" góry spowite kłębiącymi się obłokami i piętrzący się płaski wierzchołek Retezatu, skąpany w słońcu i w błękicie.
W Rausor wsiadamy do samochodu, by jeszcze dzisiaj zameldować się pod szczytami Fogaraszy. Ale o tym w kolejnym wpisie.
































































































































































































































































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz