Strony

piątek, 13 sierpnia 2021

Melsztyn - Bartkowa, sierpień 2021

 

Są takie szlaki blisko mojego miejsca zamieszkania, które widuję gdy przejeżdżam okolicą, dostrzegam charakterystyczne oznakowanie kolorami na drzewach, ale skoro są blisko, to odkładam zdobywanie ich na jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość. Tak też było dotychczas z trasą składającą się z odcinków kilku szlaków, poskładanych przeze mnie w wyniku przecinania się ich z wcześniej przebytymi szlakami. Tak to bowiem bywa, że wędrując jednym szlakiem, natrafiam na skrzyżowania z innymi i zawsze fascynuje mnie to, że mógłbym przecież porzucić jedne znaki na rzecz innego koloru, prowadzącego gdzieś w nieznane i pójść wtedy bez określania celu. Taka niby włóczęga, ale za różnymi znakami.

Tym samym w głowie mojej nakreślił się plan trasy, zbierającej takie frapujące mnie niegdyś odejścia innych szlaków, by po krótkim odcinku przeskoczyć na kolejny. Chwila nad mapą i powstał:

Melsztyn - Bartkowa - Lipnica Murowana, - Szlak Moich Zakątków ;-)

Gdy odwiedził do mnie kolega - nota bene Przewodnik Beskidzki, poprosiłem go, by w drodze powrotnej do domu podrzucił mnie gdzieś w okolicę Melsztyna. Wysiadłem kilka kilometrów od początku szlaku zaczynającego się poniżej ruin baszty melsztyńskiego zamku i po godzinie, mijając pobliską pustelnię pojedynczego eremity, byłem już w miejscu startu.

W godzinach popołudniowych nie planowałem zrobienia jakiegoś znaczącego dystansu, a moim zamiarem było przespanie się na remontowanej baszcie. Kilka minut od niebieskiej kropki i już byłem na zamkowym dziedzińcu.

 









Planowany nocleg na wzgórzu zamkowym miał dostarczyć malowniczych ujęć z zachodu i wschodu słońca nad wijącym się u stóp leniwym nurtem Dunajca. Liczyłem na poranne mgiełki i pełną paletę barw rozpalanych niskimi promieniami słonecznymi. Jakkolwiek miejscówka była świetna, to niestety, na baszcie trwały prace remontowe i cały obiekt był pokryty grubą warstwą piachu i cementu, stertami materiałów budowlanych, a dziedziniec w pobliżu przypominał małe pobojowisko z czasów średniowiecznych...






Zajrzałem na piętro obłożone rusztowaniami i stwierdziwszy, że nie jest to wymarzone miejsce na nocleg, podjąłem decyzję na wyruszenie za znakami, dopóki zmrok mnie nie zatrzyma.
Nieco obok zamku wypatrzyłem kolejną rozpoczętą budowę, a za nią znaki, które poprowadziły mnie dalej.




Polami, łąkami i wąskim jarem przemierzałem odludne miejsca wśród lasów. Znaki prowadziły przez wzniesienie o nazwie Zamczysko, na którym jednak nie dostrzegłem żadnej pozostałości budowli, którą nazwa miejsca sugerowała.







Niewielka zaś osada była niespodziewaną oazą spokoju, jakby żywcem wyjętą z pamiętnych lat siedemdziesiątych. Stara zagroda z żywym inwentarzem na chwilę przeniosła mnie w czasy dawno minione... Od razu poczułem się młodziej, a wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości odżyły tak w wyobraźni, jak teraz jawiły się przed moimi oczami.



Za osadą czekała mnie zmiana kolorów szlaku. Znaki niebieskie miałem zmienić na czarne, jednak oznakowanie nie było zbyt czytelne, a może w popołudniowej ścianie lasu czernie się zaciemniły, dość, że kilka minut rozglądałem się, zanim wąska ścieżyna poprowadziła mnie dalej. Mijając pojedyncze zabudowania, doszedłem do głównej drogi nad Dunajcem.




Kilkadziesiąt (!) lat temu biwakowałem na brzegu Dunajca wraz z kuzynem i jego dzieciakami. Pamiętam "Zupę Nawinie" z tego co się pod rękę nawinie, którą wtedy przyrządziłem. Jednak wieczorny chłód nie zachęcał mnie tym razem na rozłożenie się nad wodą, bo chłodna sierpniowa noc z pewnością przywitałaby mnie zapowiedzią wilgotnego poranka, czego chciałem uniknąć.


W pobliżu Zakliczyn - miasteczko podobne do mojej Lipnicy Murowanej, oddalone od niej o pół dnia jazdy furmanką znam właśnie dlatego, że lipniczanie często jeździli tu zaprzęgami konnymi na jarmarki, które odbywały się po okolicznych miejscowościach tak, że można było z dnia na dzień handlować w innej lokalizacji.
Ale że tym razem nie przybyłem to w celach biznesowych, postanowiłem poszukać miejsca na biwak za Zakliczynem.


Na obrzeżach miasta ulokował się klasztor Braci Mniejszych Franciszkanów. Tu właśnie zamierzałem zapytać o możliwość rozstawienia namiotu w murach otaczających kościół Matki Bożej Anielskiej.
Na początku wzbudzałem pewną nieufność, ale po chwili rozmowy otrzymałem pozwolenie na rozłożenie się w zacisznym zakątku, a nawet gdy już mój apartament stanął gotowy do przyjęcia swego lokatora, otworzono mi drzwi do pokoju gościnnego, gdzie mogłem skorzystać z dostępu do wody i przyrządzić posiłek. Ale już na sam nocny spoczynek wsunąłem się do zabranego na bezdeszczowe warunki małego jednomiejscowego, jednopowłokowego namiotu kopułkowego. Zabrałem go, by stwierdzić, czy taka tania konstrukcja do czegokolwiek się nadaje... :-)



Spało się jak w klasztorze. No, może... ;-) Namiot mały, ale mnie z plecakiem jakoś pomieścił. W pokoiku gościnnym zaserwowałem sobie skromne - jak na warunki przyklasztorne - śniadanko, podziękowałem braciszkom i ruszyłem w dalszą drogę.









Od bram klasztoru, czarne znaki poprowadziły mnie przez Kończyska asfaltem. Ale nawet mimo dreptania tą twardą zdobyczą cywilizacji, mogłem podziwiać piękną i spokojną okolicę. Było wręcz sielsko - anielsko, a rzadka zabudowa nie zakłócała harmonii z zagajnikami, polami i lasami. Często otwierały się dalsze widoki, ukazując miejsca w których już byłem, gdy natchnęła mnie myśl, by pójść tymi innymi szlakami.










 

Po ostatnim spojrzeniu w dal przy końcu asfaltowej drogi, wszedłem w obszerną połać lasu. Piękna pogoda i gorące słoneczne promienie, zostały nieco osłabione gęstą strzechą gałęzi i liści, na porębach ustępującą tworzącym się tam polanom. Tamże napotkałem na leśną wiatkę, może i dobrą na niepogodę, ale średnio nadającą się na nocleg w uwagi na wąskie ławki. Ale i takie warunki już mnie na noc gościły...








Jeszcze kilka kroków i dochodzę do skrzyżowania z zielonym szlakiem, którym przechodziłem od Rajbrotu do Tarnowa, gdy widząc czarne i żółte znaki, postanowiłem kiedyś za nimi pójść. I to właśnie dzisiaj ten dzień nastał :-)







Jakże dobry był to pomysł i jakże piękna okolica otwierała się za znakami żółtymi prowadzącymi w kierunku południowym. Odcinek przez pola do Jastrzębiej był niczym podróż w nieznane z dawnych lat. Ponownie wiejska spokój wlewała się wartką strugą w moje serce, a nie zmąciło tego uczucia przejście przez słabo oznakowaną zachaszczoną dolinę potoku. Uznałem to jednak za dodatkowe wyzwanie z rangą atrakcji, by niebawem zostać nagrodzony słodkimi jeżynami. Tak szybko je pochłonąłem, że nie zdążyły zapozować przed obiektywem...









Jastrzębią pamiętam z dawnego powrotu rowerowego właśnie z Jamnej, która jest na trasie mojego szlaku. Ale o tej kultowej lokalizacji będzie po wyjściu z lasu. Teraz bowiem przede mną odcinek przez Łazy na Rosulec. A tymczasem drożdżówkę z makiem zajadam ze smakiem :-)





Na Rosulec idzie się widokowymi dróżkami, które prowadzą do kolejnego lasu. Kolejna porcja cienia już nie jest tak potrzebna, ponieważ na niebie pojawiło się kilka chmurek, dodających prócz cienia, nieco plastyczności błękitowi nieba. Samo zaś podejście nie było forsowne bowiem szlak trawersował kopułę szczytową, ale znalazłszy dukt odbijający na właściwym kierunki, po kilku minutach stanąłem na szczycie Rosulca.








Po zejściu ze szczytu dotarłem na skraj przecinki, gdzie do żółtych znaków dołączyły czarne. Obydwa te kolory po niedługiej chwili wędrowania wśród leśnych ostępów i otwartych łąk, doprowadziły mnie na Jamną.
Miejsce to wielokrotnie już odwiedzałem, jako że ma miano kultowego nie tylko w przenośni, ale i dosłownie. Mieści się tu bowiem Respublica Dominicana Jamna Regio Exterritorialis, czyli Dom Rekolekcyjny Dominikanów, tudzież Ośrodek Duszpasterstwa Akademickiego, słynący w bliższej i dalszej okolicy z niepowtarzalnego klimatu, pełnego spokoju i autentycznego poczucia wolności. Dla mnie osobiście miejsce to ma jeszcze jeden atut, ale że osobiście, to tylko na tym poprzestanę. Niemniej jest to miejsce ze wszech miar godne polecenia, także i dlatego, że jest hubem wszystkich kolorów szlaków turystycznych. Tu po prostu trzeba przybyć i ten klimat poczuć wszystkimi swoimi zmysłami.
A póki co, wrzucam obszerny materiał fotograficzny.























Jamna to nie tylko Respublica Dominicana. To także lokalizacja kilku miejsc noclegowych, z których najbardziej jest znana Bacówka Jamna, przechodząca przez lata swe koleje losu. Tu też bywałem, a pewnego razu pod wiatą i spałem. Kolejne miejsce do odwiedzenia na tej malowniczej górze.







Opuszczam platformę widokową i całą górę. Żółty szlak prowadzi mnie stromo w dół, schodząc w dolinę, gdzie przez chwilę podążam wzdłuż drogi, potoku i szlaku niebieskiego. Trzymam się nadal żółtego, który po chwili wyprowadza mnie lasem pod górę.











Na niewielkim pułapie zaliczam Ostryż Południowy, a po trafieniu na kolejną spokojem tchnącą osadę z drewnianymi domami pamiętającymi więcej niż minione stulecie, dochodzę do miejsca, gdzie żółte znaki prowadzą na Ostryż, czego niestety nie zauważam. Dopiero po kilkuset metrach uświadamiam sobie, że znaki gdzieś poszły swoją drogą, a ja trochę nieswoją...





Zmieniłem plan. Zresztą i tak był elastyczny. Skoro nie polazłem na Ostryż i Majdan, to do Bartkowej Posadowej poszedłem asfaltem.



Gdybym poszedł jak należy żółtym przez Ostryż i Majdan, dołączyłbym do niebieskiego. Ten szlak w całości zaliczyłem już kilka lat temu. Tym samym z Bartkowej prozaicznie łapię busa i jadę w kierunku Nowego Sącza. Na skrzyżowaniu w Wielogłowach wysiadam, by z buta dojść przed wieczorem do kolegi w Bilsku. Szlaku co prawda nie ma, ale traktuje to jako łącznik poboczny, bo na szczęście jest nawet dość szerokie pobocze. Tak dochodzę do mostu na Dunajcu w Kurowie, jeszcze tego starego, bo nowy tuż obok się buduje. No i nowym jeszcze nie przejdę, choć nie pytam ekip drogowców, ponieważ zamierzam przejść tem starym. No i tu się pojawia problem. Stary most nie ma ciągu pieszego! Tak jeden jak i drugi pas ruchu nie dość że jest wąski, to krawężnik oddziela od bariery nie więcej niż 20-30 centymetrów. Nie wygląda to nawet na namiastkę chodnika. Jeszcze przy przejeżdżających osobówkach jakoś bym się przemknął, to jadące TIR-y niemal ocierają się o bariery...
Po kwardansie machania na stopa, gość w dostawczaku ratuje mi życie. Sam zresztą widzi brak pobocza i przyznaje, że pieszo tym mostem po prostu nie da się przejść. Ale już niedaleko chata kolegi i mimo że chcę obok jego domu rozstawić namiot, to gościnność kumpla powoduję, że kimam pod dachem.




Nazajutrz trasę którą już niejednokrotnie pokonywałem z buta, kolega skraca mi samochodem do Iwkowej. Od drogi jest droga którą znam bardzo dobrze, bowiem prowadzi ona do Urbanka. A to kolejne moje kultowe miejsce, które odwiedziłem przez wiele lat kilkaset razy.








Od Urbanka do domu to już przysłowiowo z zamkniętymi oczami. Na wypadek wszelki jednak z otwartymi i trafiam na smaczne jeżyny. Po ostatnich wichrach ambona przy Lisiej Łące została przewrócona, to chyba dobrze, że nie byłem tu wtedy się przekimać, Zresztą byla za mała, by nawet po przekątnej się położyć. Ale jeszcze tylko kilkanaście minut i już byłem przy Dworze Ledóchowskich, kilka minut od domu. Tym samym luźna włóczęga szlakami dobiegła końca.






Połaziłem bez konkretnego szlaku i dobrego planu, ze sprzętem którego zwykle nie zabieram na długie dystanse. Było krótko i jakoś tak w sumie po znajomości, bo sporo tych miejsc już znałem, wcześniej odwiedzałem. Po prostu poszedłem i wróciłem. Niemniej jednak taki przerywnik w terenie był mi potrzebny.
Szlak wzywa...

.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz