Strony

poniedziałek, 23 sierpnia 2021

Myślenice - Gorce - Pieniny, sierpień 2021

 

Gdy w czerwcu 2019 roku przemierzałem szlak zielony z Gruszowca na Lubomir, schodząc do Jodłownika ujrzałem na horyzoncie górę Grodzisko, którą już rok wcześniej miałem na celowniku. Po covidowym zamieszaniu w 2020 roku, wreszcie przyszła pora na zrealizowanie odkładanego planu.

A plan przewidywał rozpoczęcie szlaku od Zarabia w Myślenicach, gdzie kolega ma dom właśnie blisko szlaku niebieskiego, prowadzącego w kierunku Grodziska. Gdybym mógł się u niego przekimać, nazajutrz rano wcześnie byłbym na szlaku. Jednak zamieszanie w rozkładzie jazdy busów zmodyfikowało ten plan.



Dzień pierwszy - środa, 18 sierpnia 2021.
Trasa: Myślenice-Zarabie - Trupielec - Ostrysz - Glichowiec - Grodzisko.
Na trasie także: Trzemeśnia, Czasław-Wżary, Poznachowice Górne.
Dystans: 22 km.


Miałem dojechać wczoraj, ale busy mają swoje niezbadane rozkłady. Przyjechałem dzisiaj. U kolegi zamierzałem posiedzieć z godzinkę - wyszło ponad trzy... Gdy zorientowałem się w czasie, niemal w panice zarzuciłem plecak. Pierwsza po południu...


Skrótami przez pola szybko doszedłem leśną drogą do szlaku niebieskiego. Jest dobrze. Oznakowanie też w porządku, pogoda w sam raz, bo upały skończyły się w ubiegłym tygodniu, do tego lekki plecak i dobre nastawienie, więc łatwym terenem przyjemnie się wędrowało.




Przysiółek Bulina to relikt przeszłości. Stare domy i stodoły z powodzeniem mogłyby być planem filmu z połowy ubiegłego wieku. Oczywiście nieco dalej były i nowe, ale najpierw asfaltowa a dalej leśna droga zaprowadziła mnie na kolejne wzgórze. Z wzgórza zaś przebijałem się - na szczęście krótko - przez chaszcze i pokrzywy, by po chwili zobaczyć piękną ocienioną dróżkę leśną. Ta doprowadziła mnie na skraj łąki, skąd widać już było zabudowania Trzemeśni.





Tu oznakowanie się urwało, bo nawet nie było na czym wypatrzyć znaków. Poszedłem prosto ku drodze, choć mapa pokazywała trasę lekko w prawo przy domach. Tak czy inaczej dochodziło się do drogi asfaltowej. Przy głównym skrzyżowaniu sklep, ale nie korzystałem. Nieco dalej odbiłem w stronę wzgórza, gdzie znowu zrobiło się swojsko, czyli terenowo. Trochę lasu, trochę łąki i do tego kolorowe kwiecie - gdzie tak pięknie jest na świecie...? ;-)






Wyjście z lasu i nowe osiedle przy drodze prowadzącej do lasu. Cichy i piękny zakątek z kilkoma zaledwie domami. Miejscówka może się podobać. Spokojnie, widokowo i tuż przy lesie i wzgórzu. Gdyby tylko nie nazwa tego ostatniego...


Krótkie podejście pod niewielką górę i osiągam kulminację. Patrzę na tabliczkę drewnianą, odczytuję napis i ciarki biegną mi po grzbiecie - Trupielec! No, na nocny spacer to trochę niesamowity cel, który w opisach zdradza swą ponurą historię. Ale napotkanym grzybiarzom to chyba nie przeszkadza.
Dalszy odcinek leśny jest dobrze oznaczony, wygodna drożyna bez trudności technicznych, to i maszeruję dziarsko, aż na zejściu osiągam granicę lasu.






Jestem jeszcze dość wysoko nad doliną, a przede mną piękna panorama w kierunku południowo-wschodnim. Od razu rozpoznaję czapę Grodziska, od której ciągnie się ku południowi pofałdowany grzbiet z kulminacją Cietnia (Ciecień). Zatem mam cel mojego planu i dzisiejszego odcinka, bo zamierzam nocować na szczycie Grodziska bądź na przełęczy - siodle w dalszej części grzbietu. Dłuższą chwilę kontempluję panoramę oferującą też dalsze szczyty, które staram się identyfikować z nowej perspektywy. Muszę sobie w głowie ustawić mapę i przesunąć do punktu obserwacji, z którego nieco inaczej rozpoznaję kolejne wzniesienia, doznając swoistego górskiego uniesienia ;-) Ale ileż tak można - schodzę do doliny, a po drodze zbieram śliwki i gruszki, co zresztą wychodzi mi na dobre, bo nie znajduję sklepu schowanego za pobliską stacją LPG. A miałem uzupełnić zapas pieczywa...



Znaki nadal prowadzą bezbłędnie. Ale i tablice informacyjne objaśniają atrakcje okolicy, więc skwapliwie korzystam bo co wiem - przypomnieć, a czego nie wiem - przeczytać i niebawem zapomnieć... Taką mam już pamięć-niepamięć...




Od szosy wbijam na ostre podejście leśną drogą ku szczytowi Grodziska. Jest ostro pod górkę, która na szczęście do wysokich nie należy, ale to co widziałem z dala, teraz się potwierdza - krótko, ale ostro. Znaków zaś taka ilość, że przy świeczce w nocy można nawigować bez pudła.





Lubie podejścia które szybko kończą się szczytem. Grodzisko zdobyte, plan wykonany! Oczywiście ta góra to nie cały plan, bo moje nogi gdy się już rozpędzą, to w kilka dni nie da się ich tak łatwo zatrzymać. Oczywiście na górze zatrzymuję się na chwilę, ale nie będę tu nocować, bo nie nabrałem wody po drodze. Rozglądam się jednak bez pośpiechu, bo Grodzisko to góra z dużym potencjałem historycznym i poznawczym. Chętnie spędziłbym tu cały dzień, ale to nie dzisiaj. Robi się późne popołudnie i warunki do fotografowania z ręki są niezbyt korzystne. W każdym razie na rekonesans wystarczy. Zostawiam niezbadane tajemnice i schodzę tajemnie badać okolicę pod kątem noclegu :-)






Czyżby uśmiechnięty Ent...? ;-)



Przełęcz pod Grodziskiem nie oferuje ciekawego miejsca na biwak. Od wschodu zasłonięta lasem, od zachodu pagórkiem. Schodzę więc w dół ku zachodowi w poszukiwaniu wody i skrawka łąki pod namiot. Po drodze nie omieszkam ogarnąć horyzontu, by po chwili omieszkać wysoką łąkę, gdzie mili gospodarze po napełnieniu mojego bukłaka wodą, pozwalają mi przenocować. No i mam wszystko czego mi trzeba, może poza kawałkiem powszedniego chleba ;-) Choć przemiła kobieta z pobliskiego domu oferuje mi dwie bułki, to dzisiaj na kolację mam jeszcze dwie skromne kanapki z śniadania i te wystarczą, bo wędrówka i piękne widoki zaspokoiły mój dzisiejszy apetyt.





Przy zachodzącym słońcu rozstawiam namiot, bacząc, by uchwycić jeszcze pomarańczową kulę chowającą się za pasmo Lubomira i Kamienników. Nawet mi się to udaje, a ostatnie foty wspomagam lampą. Dzisiaj też zaczynam zamykać roczny okres testowania śpiwora Nordkapp od Fjorda Nansena, a warunki są w sam raz dla takiej puchowej trzysetki. Po skromnej kolacji obiecuję sobie komfortowy sen. Na tę okazję chyba ze trzy razy przesuwałem namiot, by znaleźć ten niewielki kawałek płaskiego fragmentu łąki. Udało się, a nadrzewna umywalka zmyła zmęczenie, pozostawiając dobre wrażenia z dzisiejszego dnia :-)







Dzień drugi - czwartek, 19 sierpnia 2021.
Trasa: Grodzisko - Cubla Góra - Księża Góra - Ciecień - Śnieżnica - Ćwilin.
Na trasie także: Kasina Wielka, Gruszowiec.
Dystans: 23 km.



Ależ się spało! Co prawda po wczesnym zaśnięciu obudziłem się - niemal jak zawsze - przed połową nocy, ale gdy później zasnąłem, kimałem smacznie i ciepło do rana. Śpiwór Nordkapp jest na tyle obszerny, że swobodnie mogę się w nim wiercić i obracać, co w nocy uskuteczniam nader często.

 

Z rana rosy prawie nie było, ale rutynowe suszenie trzeba było przeprowadzić w czasie śniadania. Zostałem też wypatrzony z sąsiedniego domu i podjęty drożdżówką z czekoladą (pycha) i trzema jabłkami. Akurat na pierwszy odpoczynek nieco dalej. Wielkie dzięki! Chwilę jeszcze pogwarzyliśmy z miłymi sąsiadami, którzy w tej nader spokojnej okolicy wypoczywali w czasie wakacji i właśnie wypatrzyli piechura w mojej osobie. Zwinąłem się sprawnie i pożegnałem z sąsiadami oraz gospodarzami użyczającymi łąki na biwak. Dobrych ludzi na świecie - jak widać - nie brakuje :-)



Z uwagą na dzieci ;-) opuszczam okolice Grodziska. Po raz kolejny ogarniam widnokrąg rozpoznając pasma i szczyty, które w znakomitej większości przebyłem. Widzę jednak pojedyncze grzbiety dotychczas przeze mnie pomijane, ale te pewnie zaliczę kiedyś zbaczając z głównej trasy. W każdym razie trafiają na listę "do przejścia".



Naciskam na buty po wejściu do lasu, bo zasięg obserwacji skraca się do kilkudziesięciu metrów na leśnej drożynie. A ta biegnie grzbietem prowadząc pewnie przed siebie, mijając niewielkie wzniesienia, odejścia szlaków, kapliczki i kolejne dobrze widoczne oznakowania szlaku.





Na Księżą Górę trzeba wspiąć się poza szlakiem jakieś dwieście metrów w bok i kilkadziesiąt pod górę, ale za to dochodzę do małej polanki na której pobudowano skromny ołtarz polowy. Wyszło słońce, więc zbieram kilkanaście procent energii do telefonu tuż obok niedawno wysypanego ziarna dla ptaków, które śpiewając i ćwierkając, rozpraszają się w pobliskich zaroślach. Czas w sam raz na pyszną drożdżówkę i jabłko. Dwie panie zbierają tu grzyby, ale nie jestem dla nich konkurencją. Śpiew ptaków, szum drzew kołyszących się na wietrze i ciepło słonecznych promieni jest tym co zbieram, ale nie zabieram...




Droga pnie się nieco ku górze, a to nieomylny znak, że Ciecień już tuż tuż. Po nieco dłużącym się podejściu trafiam na znajome skrzyżowanie z obfitością szlakowskazów, za którymi jeszcze "atak szczytowy" i wreszcie kilkanaście metrów za właściwym szczytem - tabliczki z nazwą góry i kolejne rozejście szlaków, które pamiętam z poprzedniego przejścia szlakiem zielonym.




Krótki odpoczynek zaplanowałem na polanie paralotniarzy. Miała to być też zapasowa miejscówka na nocleg, gdybym wczoraj wyruszył z Myślenic o czasie, a nie po południu... Widoki - jakkolwiek bardzo podobne do tych spod Grodziska - to jednak szerzej otwarte ku zachodowi, a zatem kontemplacja spektaklu zachodzącego słońca byłaby tu zapewne pełna, wręcz kompletna, gdyby tylko nie w pojedynkę... A może taka samotna jest bardziej wyciszona i melancholijna... No to mam już cel na jesienny zachód słońca :-)



Opuszczam masyw Cietnia i drogą dziarsko maszeruję do przełęczy Wielkie Drogi. Drożdżówkę wsunąłem na Księżej Górze i trzeba by zaopatrzyć się w świeże pieczywo. Odpuszczam zatem Szklarnię i Dzielec odwiedzone w trakcie pokonywania Małego Szlaku Beskidzkiego, a kieruję się asfaltem ku Kasinie Wielkiej. Idąc bowiem za znakami niebieskimi i czerwonymi, ominąłbym sklepy i aż do Mszany nie miałbym okazji na uzupełnienie zaopatrzenia.
W Kasinie trzy niewielkie sklepiki, ale jest chleb, więc mam zapas na dzisiaj i jutro i na pojutrze też będzie. Drałuję więc pod wyciąg ku stacji kolejowej Spielberga (?1?) i tam zonk!





Planując się wcześniej na mapa-turystyczna.pl zauważyłem, że szlak niebieski na odcinku pokrywającym się z wyciągiem i nartostradą jakby zniknął... No i zniknął! Tablica jednoznacznie ten fakt unaocznia, ale nie widzę alternatywy. Owszem, jest biała tabliczka z nazwami szczytów na moim kierunku, ale na tym koniec!




Idę pod wyciąg. Znaków nadal brak, więc zasięgam języka w sklepiku sportowym. Szlak zamknięty, a lokalny oddział peteteku nie kwapi się do oznakowania obejścia zaproponowanego przez właściciela terenu. Wyciągiem nie pociągnę, bo za dwadzieścia pięć złotych mogę przeżyć kolejne kilka dni a nie zażywać piętnastominutowego komfortu wywożenia mojej wędrownej energii na stok...! Odbijam więc na prawo poza obszerną płytę parkingową i daję z buta skrajną ścieżką rowerową do góry. Zaliczam zelówkowy uphill, schodząc z trasy rozpędzonym rycerzom na dwukołowych ogumionych rumakach. Pół godziny spokojnego podejścia wystarcza, by zameldować się przy górnym kołowrocie kolejki.







Przecież tam w dole niedawno byłem! No tak, - się idzie... Już kilkanaście kilometrów za mną, a przede mną kolejne kilka. Zasiadam na małe co-nieco i powoli przenoszę wzrok z jednej góry przez przełęcze i doliny na kolejne. Tu byłem, tam byłem, tędy przechodziłem... To niewidoczna pajęczyna moich tras przesuwa mi się właśnie przed oczyma wyobraźni...

Teraz spokojny marsz z górki za zielonymi znakami, bo na szczycie Śnieżnicy już nie raz bywałem, więc za Ośrodkiem Rekolekcyjnym powrócę do niebieskich oznaczeń. I tak spokojnym krokiem dochodzę do Przełęczy Gruszowiec, skąd wiele razy wychodziłem na szlak w jedną bądź drugą stronę.






Na Ćwilin mógłbym iść niemal z zamkniętymi oczami. Bo nocą przy czołówce już podchodziłem, ale stromizna, chaszcze i czasem trochę błota wymuszają poruszanie się z szeroko otwartymi oczami. Stromizna oczywiście wita niemal od progu, takoż i chaszcze na początkowym odcinku - a jakże...! Jedynie po upałach nie notuję występowania błotnych odcinków.
Po drodze napotykam i innych wędrowców i nawet w ramach złapania tchu wdaję się w miłą - jak zawsze - pogawędkę. Jedni schodzą, inni podchodzą, z czego jasno widać, że Ćwilin popularną i lubianą górą jest!





Pod szczytem mijam miejsce biwakowe i ołtarz papieski i spoglądając na Mogielicę z polanami Wyśnikówka po lewej i skrawek Stumorgowej po prawej, kieruję się do źródła po wodę. I właśnie za to także lubię Ćwilin - nie muszę tu wnosić litrów wody, bo jest na stoku, inaczej niż na suchej Mogielicy.





Idę na sam szczyt. Tam zwykle sypiam z panoramą Gorców i Tatr przed oczami, choć na zachód muszę spoglądać zza podszczytowego pagórka. Zerkam więc na Babią Górę przesłoniętą niżej piętrzącym się Luboniem Wielkim i podziwiam rozpoczynający się zachód słońca. Wieczorne barwy wzmacniane smugami słonecznych promieni rozwachlarzającymi się zza pułapu skłębionych chmur, kierują się na masyw Lubonia przymglając swym snopem Małą Babią i osłaniając świetlaną strzechą pasmo Policy ciągnące się nad Małym Luboniem.



A na szczycie wszystko po staremu. Widoki jak dawniej - jak lubię. Zachód słońca - jak zwykle magiczny. Miejsce pod namiot - jak dla mnie :-) Co chwila to organizuję obóz, to spoglądam ku zachodowi. Przygotowuję kolację, - dzisiaj będzie to prawdziwa uczta i do tego w jakiej scenerii! Bardzo lubię zachody słońca. "Pewnego dnia oglądałem zachód słońca czterdzieści trzy razy".







Dzień trzeci - piątek, 20 sierpnia 2021.
Trasa: Ćwilin - Czarny Dział - Adamczykowa - Potaczkowa - Polana Oberówka.
Na trasie także: Mszana Dolna, Podobin, Poręba Wielka, Koninki.
Dystans: 28 km.



Ciepło i sucho. Tak zawsze jest na Ćwilinie jeśli oczywiście nie ma deszczowej pogody. Na niebie jeszcze snują się chmury, ale raczej zapowiadają dobrą pogodę. Sprawnie wykonuję poranne czynności: suszenie wyposażenia - głównie śpiwora i namiotu, przygotowanie śniadania i podziwianie okolicy z niesłabnącym zachwytem. Wszystko odbywa się powoli, by nie rzec - z pełnym ceremoniałem. Góry chyba sprzyjają takiej celebracji, zwłaszcza gdy kromka chleba ma mniejsze znaczenie dla ciała niż pajda gór rozsmarowana po horyzoncie - dla ducha. 

Pakuję się powoli jakbym nie chciał opuszczać tego miejsca. Bo faktycznie, Ćwilin ma dla mnie jakieś niezrozumiałe znaczenie. Czy to z racji wcześniejszych bytności, czy przez widoki, a może nie trzeba tego tłumaczyć... Po prostu bywać - nie nazbyt często, by się nie przejadło. Choć dobry chleb zawsze smakuje, a już ten posmarowany panoramą górskich szczytów...


 








Ruszam dalej. Rodzina kimająca nieco dalej, dzielnie opiera się porannym chłodom. W ruch poszła cieplejsza odzież, a obok namiotu dostrzegam arkusz folii NRC. Chyba komuś w nocy dokuczał chłód. Macham ręką w pozdrowieniu i przyjmuję kierunek za żółtymi znakami. Tuż za jarzębiną i zaschniętymi kikutami drzew, czeka mnie otwarcie na stronę północną. Szczególnie ciepło spoglądam na Lubogoszcz, goszczący mnie kilka lat temu z nadzieją na zobaczenie skąpanych w chmurach wysp Beskidu, których to nazwa narodziła się właśnie na Ćwilinie. Ale ani wtedy ani dzisiaj chmury nie zeszły w doliny. Schodzę za to ja.








Czarny Dział wita słońcem. To dobry moment by złapać trochę energii w akumulatory i odpiąć długie nogawki. Opalenizna z poprzednich wędrówek trzyma się dobrze, a skarpety antykomarowe i antykleszczowe po trzech latach straciły niedawno swą moc. Moja moc na szlaku za to nie mija, więc kontynuuję masz w kierunku Mszany.







Droga zachęca do wejścia na Wsołową, ale żółty szlak schodzi tu brzegiem lasu w prawo i w dół. Na pobliskich drzewach znaki są niemal niewidoczne, ale raz tu już błądziłem, toteż lekcję zapamiętałem i tym razem idę za szlakiem, bo Wsołową i tak już kiedyś nawiedziłem. Tak więc pewnym krokiem schodzę w dolinę rzeki Mszanki.






Zgodnie ze znakami powinienem dojść do mostu i wejść na czarny szlak prowadzący po drugiej stronie rzeki. Ale miasto mi do niczego niepotrzebne, więc wypatruję przejścia przez dość leniwy nurt. I to bynajmniej nie brodem czy wpław, a po progu krenelażowym. Pierwszy był nieco zniszczony i woda się przez niego przelewała, ale już następny nadawał się do przejścia.



Za rzeką w sam raz ulokował się spory sklep. Niby "nie muszem, ale chcem" ;-) Radler i drożdżówka to dobrzy przyjaciele na szlaku, - takie obfitsze nawodnienie i nieco słodyczy. No to wciągnąłem.



Nie chce mi się odbijać do czarnego szlaku. Mapa w smyrfonie jasno pokazuje, że mogę pójść drogą, skręcić pod górę i polną dróżką dojdę do szlaku i na Adamczykówkę. Zasięgam jeszcze języka u miejscowych. Starszy ode mnie mężczyzna twierdzi że "wszystko jest zarośnięte", ale na pagórku dwóch młodzieńców wskazuje mi drogę - tę z mapy - i dokładnie instruują.  Zaiste, po chwili trafiam na nieoznakowaną i trochę zarośniętą ścieżynę, którą nawigacja oznacza jako szlak czarny. Niebawem pojawia się daszek z tabliczką, ale sam szczyt jest dwieście metrów dalej, poza szlakiem. Oczywiście go zdobywam.
Ze szczytu rozglądam się dookoła i wypatruję krzyż na sąsiednim grzbiecie. To zapewne Potaczkowa, która też należy do moich pośrednich celów.









Wracam na szlak niezbyt czytelnie oznakowany, choć i bez tego mógłbym nawigować korzystając z telefonu i Locusa z wgraną trasą, czy nawet bez niej. To doskonała nawigacja, która na wielu trasach wyłącza u mnie konieczność posiadania mapy papierowej.
Lekkim krokiem dochodzę do witającego starymi chatami Podobina i z obowiązku rozglądam się za sklepem, ale w zasięgu wzroku nic takiego nie rejestruję. Nie prowadzę poszukiwań, bo nie mam takiej potrzeby, choć dobrze by było wiedzieć.




Na dole oznakowanie jest wzorowe. Po znakach prowadzi droga osiedlowa, przechodząca w polną. Niestety, tu wysiłki znakarza zawodzą, bo główna droga skręca w las i zachęca do podążania za nią, a w lewo odchodzi ścieżka na Potaczkową, zupełnie bez znaku. Niezawodna nawigacja terenowa i tym razem wygrywa. Kieruję się ku krzyżowi, by zameldować się pod nim za kilka minut.





Przy krzyżu mała infrastruktura, a na samej kratownicy oznakowanie szlaku. Ale skąd i dokąd - tego w pobliżu nie da się dostrzec. Spotykam tu dwoje miłych wędrowców i nawiązujemy równie miłą pogawędkę. Okazuje się, że mamy też wspólną znajomą z mojej miejscowości :-)
Po chwili rozmowy wyruszamy dalej. Znowu trzeba posiłkować się Locusem, bo znaków jakby brak. Trochę rozpędem mijamy rozejście szlaków, no ale skoro nadal brak oznaczeń, to nie patrząc na ekran nawigacji, trudno nawigować w pozbawionym znaków terenie. Wracamy tak ze sto metrów i według mapy namierzamy kierunki i rozstajemy się. Zapatrzony w mały ekranik dochodzę do brzegu zadrzewienia i jest! Zielony szlak oznakowany. No, to telefon ląduje w kieszeni.







Obok siedziby Gorczańskiego Parku Narodowego do której z Potaczkowej się błądzi, zasiadam nad planowaniem ostatniego odcinka. Pokonuję krótki fragment bez szlaku od znaków zielonych do niebieskich i monotonnie krocząc wzdłuż asfaltu, łykając kolejne kilometry, dochodzę do Koninek obok wyciągu. W pobliżu kojarzę pole biwakowe, ale nigdzie nie ma źródła wody pitnej. Tę dostaję od młodego człowieka przygotowującego grillowe przysmaki dla rodziny, więc jestem już zaopatrzony na kolację i śniadanie. Dzięki! Dzwonię jeszcze do kolegów, - przyjadą po zmroku. Podobnie koleżanka z mężem może dojadą dzisiaj, może nad ranem. Idę więc na pole biwakowe i przygotowuję się do noclegu. Nie mam tu zasięgu, więc gdyby przybywający chcieli potwierdzić koordynaty, muszą trzymać się wcześniej podanych wskazówek. Gdy się już dobrze ściemniło - przybyli. No to pogaduchy, pogaduchy, po czym głowa do poduchy :-)








Dzień czwarty - sobota, 21 sierpnia 2021.
Trasa: (po przejeździe) Krościenko nad Dunajcem - Trzy Korony - Zamek Pieniński - Krościenko nad Dunajcem.
Dystans: 10 km.


Rankiem odwiedziła nas koleżanka, nocująca z mężem na parkingu. Przyjechała by mnie odwiedzić, wobec czego zaproponowałem wspólną wędrówkę po Gorcach, jak to wczoraj w nocy zaplanowaliśmy z przyjaciółmi. Jednak mąż koleżanki miał plan na Pieniny i stanąłem w rozterce. Dwaj koledzy i jedna koleżanka z nocnego biwaku wykazali się zrozumieniem i tym samym po śniadaniu pożegnałem ich z żalem nad poświęceniem gorczańskiej włóczęgi i poszedłem ku koleżance i jej mężowi. Tu przyjęliśmy plan - dzisiaj Trzy Korony, a jutro się zobaczy. Wsiedliśmy zatem do auta i kierunek - Krościenko nad Dunajcem.



 

W Krościenku bez pośpiechu - bo i trasa niewysilona - pozbieraliśmy się na szlak. Samochód rozleniwia, ale choć za tym nie przepadam, trzeba było się dostosować. Spokojnie więc poszliśmy na trasę, którą po raz pierwszy pokonałem jakieś niespełna czterdzieści lat temu. Kilka zaś lat temu przechodziłem tędzy pokonując w dwóch etapach szlak niebieski Wielki Rogacz - Tarnów.








Na sam punkt widokowy na Trzech Koronach nie wchodziłem, będąc tu nie tak dawno. Za to chętnie przyjąłem kierunek na Zamek Pieniński, który z roztargnienia pominąłem idąc poprzednio. Tym razem z tymi ciekawymi ruinami z dawnej epoki wyrównałem piesze rachunki.

















Wróciliśmy do samochodu i postanowiliśmy poszukać miejsca na nocleg gdzieś w pustym terenie. Wyjechaliśmy w okolicę góry Wdżar i po chwili rozglądania się, znaleźliśmy spokojną miejscówkę przy pastwiskach owiec. Rozkładanie namiotu odbywało się już po zachodzie słońca, a kolacja przy czołówce. Jeszcze krótkie gadu gadu i nocny chłodek zagonił nas do schronienia i do snu.





Dzień piąty - niedziela, 22 sierpnia 2021.
Trasa: (po przejeździe) Szlachtowa - Wysoki Wierch - Wysoka - Szlachtowa.
Dystans: 13 km.



Obudził mnie lekki deszczyk nad ranem, rzęsiście zraszający ziemię przez ponad godzinę. Ledwie zasnąłem, a już zaczął brzęczeć dron przybyłych turystów, a po nim pojawiły się owieczki i psy pasterskie przechodzące tuż obok. A miało być tak cicho i spokojnie... ;-) Na zewnątrz jeszcze mokro po deszczyku, ale trzeba było przypilnować, by psy nie obsiusiały mi namiotu. Chyba miały taki zamiar, bo znakowały niemal wszystkie stałe obiekty w pobliżu, ale mój zielony pałacyk tylko obeszły oglądając z słusznego dystansu.




Okolica jeszcze spowita w mgły, zwłaszcza dolina Dunajca. Zamek w Niedzicy wyłania się z oparów, ten czorsztyński też tonie w zwiewnej bieli. Korzystam i łapię tę poranną wilgoć przez obiektyw, nie zapominając o rozwieszeniu śpiwora do przeschnięcia. Czynię to z przyzwyczajenia, bo tak naprawdę ani z zewnątrz ani wewnątrz nie czuje się w nim wilgoci, ale wietrzenie mu z pewnością nie zaszkodzi. Z jednej strony fotografuję go na tle Gorców, z drugiej flankują Pieniny i Tatry.










Przy śniadaniu wychodzi słońce, więc podsuszam mokry namiot i po raz ostatni doładowuję telefon z panelu fotowoltaicznego. Korzystam z dobrodziejstw natury, co zresztą staje się proste gdy przez dłuższy czas obcuję z przyrodą. Teraz wcześniejsza wiedza i nawyki się przydają, a wszystko staje sie takie łatwe i naturalne.
Pakujemy się, a ja jeszcze ostatni raz spoglądam na Wdżar i na wieżę na Lubaniu, która chyba zyskała jakiś element konstrukcyjny, trochę słabo widoczny z tej odległości. Jeszcze pochylenie się nad mapą, ustalenie dzisiejszej trasy w Małych Pieninach i jedziemy do Szlachtowej.







Z Szlachtowej atakujemy żółty szlak. Niezbyt długie podejście doprowadza do głównego grzbietu, który jeszcze w kierunku bacówki pod Wysokim Wierchem wspina się dość łagodnie.






Wspinamy się stromym skrótem na Wysoki Wierch. Ta niepozorna górka urzekła mnie gdy pokonywałem opisywany wcześniej niebieski szlak, by pięć tygodni później przybyć tu z namiotem na przepiękny i barwny zachód i wschód słońca. To znakomite miejsce widokowe na całe Pieniny, Tatry, Beskid Sądecki i nieco dalsze Gorce czy pobliskie okolice rozlokowane po dolinach. Gdy byłem tu lata temu, rzadko kto przechodził. Dzisiaj - całe masy ludzi, no ale to niedziela... Niemniej i dzisiaj góra świetnie się nadaje do obserwowania zachodu słońca nad najbardziej znanymi miejscami Pienin.





Wczesna pora, to spokojnie zmierzamy w kierunku Wysokiej. A schodząc z Wysokiego Wierchu, napotykam piękne osty, którym nie mogę się oprzeć i strzelam foty jedna po drugiej. Nawet czatujący w centrum sieci pająk czy łagodne słowackie krajobrazy nie są w stanie oderwać mnie od tych kłujących roślin.










Mijamy dziadka i wnuczkę z zachwytem zbierającą grzyby. Mała Zosia z ożywieniem konwersuje z "dziadziusiem" i dzielnie wędruje pod górę, gdzie czeka reszta rodziny. Słyszę za sobą rżenie, a gdy się odwracam, dostrzegam idący stępa zastęp konny, który wkrótce przechodzi do zebranego galopu. No no... Galopem po pienińskiej murawie... :-)




Małe Pieniny sprzyjają wędrówkom, a nawet spacerom. Spod Durbaszki sporo spacerowiczów przechadza się i odpoczywa na ławkach. A pogoda dopisuje, więc niedziela w górach jest udana.




Siodło pod Wysoką zagina niebieski szlak w dół, zaś na szczyt góry prowadzi ścieżka. Odcinek jest krótki, ale stromizm nie brakuje. Tu już trzeba wykazać się i kondycją i motywacją. Ja zaś sprawdzam na ile mogę się jeszcze forsować, ale wychodzi, że nie jest ze mną źle :-) Na resztkach tchu pokonuję ostatnie metalowe schodki i udaję, że wcale się nie zasapałem ;-)



Wysoka rzeczywiście jest wysoka, choć może nie dlatego że ledwie sięga ponad tysiąc metrów i jest najwyższym szczytem Pienin, co przez swą stromą kopułę szczytową. A może przez jedno i drugie :-)
Widoki przepiękne, malownicze, rozległe i jakieś takie znajome. Dzisiaj mocno przeszkadza rój latających mrówek, obsiadających i lekko kąsających. Na zachodnim krańcu okupują każdą powierzchnię, spychając ludzi na wschodnią krawędź punktu widokowego. Ale widoczność jest dobra z niewielkim zamgleniem, więc podziwiamy, fotografujemy i ewakuujemy się od roju hurtnic.







Piękne są Pieniny, ale i pięknie położone. Góry dookoła dodają uroku i atmosfery, a szlaki całkiem łagodne. Można tak siedzieć i podziwiać. My zaś powoli wracamy. Mijamy góry, ludzi, zwierzęta, rośliny. Wszystko to tworzy niepowtarzalny klimat, urok i zapada w pamięć. Aż chce się wracać... :-)










 

Pięć dni w górach. Wreszcie trochę i swobody i spotkania znajomych po latach. Może wreszcie wróci normalność. Ale przecież w górach ona jest od zawsze... :-)

 

2 komentarze:

  1. Bardzo przyjemna wędrówka :) Ćwilin to super miejsce na biwak. Pamiętam jak przy pierwszej wizycie tam aż zatrzymałem się na dłużej, bo stwierdziłem, że jest to idealne miejsce na obiad z widokiem. Drugim razem byłem z zamiarem wschodu słońca - niestety przyszły chmury i przysypało mnie śniegiem, jednak i tak miejscówkę uznaję za fajną.

    Szczyt Trupielec mega mi się podoba z nazwy, zwłaszcza ta tabliczka. Mocno mnie zaciekawił, by go odwiedzić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie od dwóch lat planowałem zdobyć Grodzisko, a że mam kolegę z domkiem w Myślenicach, to miejsce startu niejako samo wyszło. Nawet od niego było blisko do szlaku. A potem - "się szło" :-)
      Całkiem fajne pagóry, nic do szczycenia się, ale jednak zawsze coś nowego. Oczywiście Ćwilin musiał być na liście, bo to moje żelazne miejsce noclegowe w okolicy, nawet patrzyłem na polanę Wyśnikówka pod Mogielicą, ale po pierwsze - tam nie ma wody, a po drugie - w tym roku na Ćwilinie jeszcze nie spałem.
      A skoro koledzy mieli dojechać na Oberówkę, to marszruta była prosta z dwoma pagórami po drodze, których pewnie inaczej nie wziąłbym na celownik.
      Mam takie założenie, że gdy robię jakiś fragment trasy ponownie, to musi być przy tym coś nowego. I tym sposobem odwiedzam lubiane miejsca i dorabiam inne szlaki. Nawet dzisiaj miałem jednodniówkę w swojej okolicy i wracałem dawno temu przedeptaną drogą.

      A co do Trupielca, to nazwa zaiste robi wrażenie, ale gdy poczytałem o historii miejsca, to ma uzasadnienie.
      Pozdrawiam.

      Usuń