Wybierając się na zimę do Izraela, przy planowaniu wędrówek wpadłem na pomysł odwiedzenia sąsiedniej Jordanii. Stacjonując na południu - w Eilacie, po sąsiedzku miałem Akabę w Jordanii i niezmierzony łańcuch gór Edom i Moab, ciągnący się od Arabii Saudyjskiej aż kilkaset kilometrów na północ. Co istotne, o cztery dni drogi od Akaby piętrzy się Jebel Umm ad-Dami - najwyższa góra tego kraju, licząca 1.854 metry. Tym samym w mojej głowie zaświtał pomysł, by dojść do szczytu od krańcowego fragmentu Szlaku Jordańskiego, zlokalizowanego na Południowej Plaży za Akabą.
Z Polski przywiozłem na tę okazję zapas jedzenia - głównie suche dania własnej kompozycji do zalewania wrzątkiem. Takie domowe liofilizaty o których niedawno pisałem. Na trasie bowiem brak możliwości zaopatrzenia się w jedzenie, ale przewidywałem możliwość uzupełnienia zapasów wody.
Niestety, zima w tym roku okazała się surowsza, a dokładając do tego rosnącą z każdym dniem marszu wysokość, przesunąłem zdobycie szczytu na bliżej nieokreśloną przyszłość. Nie chciałem bowiem zabierać cieplejszego wyposażenia kosztem mniejszych zapasów jedzenia i wody, bo i tak już bym balansował na granicy swojego udźwigu.
Żeby jednak całkowicie nie rezygnować z odwiedzenia Jordanii, umówiłem się z Asią która wtedy właśnie przemierzała Szlak Jordański od północy, że spotkamy się na jego końcu gdy tylko tam dojdzie. Termin został ustalony na koniec stycznia, a że temperatury nie sprzyjały wyprawom w góry, to poświęciłem na rekonesans i spotkanie zaledwie trzy dni.
Przejście granicy od Eilatu do Akaby przebiegło bez najmniejszych trudności. Najpierw trzeba było zapłacić opłatę wyjazdową z Izraela - 115 szekli. Następnie pieszo w stronę przejścia granicznego i przez sklep wolnocłowy na teren Jordanii. Tu jeszcze krótkie formalności bez żadnych niespodzianek i już wyszedłem przed terminal graniczny.

Liczyłem, że może da się przejść do Akaby na piechotę, choć wiedziałem, że przy granicy jest pas militarny, po którym nie można poruszać się samodzielnie. Nie było o co toczyć bojów - trzeba było wziąć taksówkę za 15 dinarów jordańskich (JOD). Oczywiście jest możliwość złożenia się w kilka osób na przejazd, ale trzeba dobrze grać rolę grupy bądź rodziny, bo gdy taryfiarz wyczuje że zebrało się pięć przypadkowych osób, będzie od każdego chciał osobną kasę. A że potrafią być natarczywi, to co posażniejsi płacą dla świętego spokoju. Gdy ja przechodziłem, na granicy było pusto, więc nie było sensu czekać - może i kilku godzin. Skoro więc wsiadłem, to by nie pokonywać zaledwie kilometrowego pasa zmilitaryzowanego, pojechałem za te same pieniądze do Akaby.

W Akabie dobrym punktem orientacyjnym jest wysoki maszt z flagą. Patrząc, można by pomyśleć iż jest to flaga Jordanii. Jednak w istocie różni się ona od jordańskiej małym szczegółem - na czerwonym trójkącie brak jest symbolu słońca. A to sprawia, że jest to flaga Rewolucji Arabskiej i właśnie zadaniem wysokiego masztu jest świecenie w oczy tą flagą w kierunku Izraela...
Sama Akaba to miasto dość spore, z mieszaniną nowoczesności, chaosu budowlanego, szczątkowych zabytków i długiej linii brzegowej. Ale nie moim zamiarem było zwiedzanie obszarów zurbanizowanych. Wymieniłem w banku niewielką kwotę na "dzidy" - jak pieszczotliwie nazwałem Jordańskie Dinary, zwane z angielska Dżej-Di. Porozglądałem się jeszcze po sklepach, głównie w poszukiwaniu kartuszy z gazem, by dla potomnych ułatwić ich znalezienie i zakup. Ale z szczupłości czasu, zawinąłem z buta w stronę Plaży Południowej, gdzie przed wieczorem miała na mnie czekać Asia.










Nie było jednak opcji, by z Akaby dojść pieszo do Plaży. Co chwilę taksówkarze trąbili, przystawali i oferowali kurs. Ja zaś pokazywałem banknot o nominale 5 JOD i kręcili odmownie nosem. Jednak po chwili trafił się chętny na piątala, dzięki czemu oszczędził mi kilkunastokilometrowego deptania asfaltu. Oczywiście od razu został moim "najlepszym przyjacielem", a podając wizytówkę, zaoferował transport z każdego w każde miejsce. Tu mała uwaga - cena ustalona na początku po przybyciu na miejsce może często urosnąć, ale wiedząc to, zawsze daję gościowi do zrozumienia, że nie dostanie więcej niż na wstępie ustaliliśmy. Dwa dni później takie podejście weszło w życie - u innego taryfiarza.
Na plażę dotarłem w popołudniowej porze i podszedłem do miejsca zakwaterowania Asi, która już na mnie czekała. W poprzednich latach trochę wędrowaliśmy razem, więc przywitaliśmy się jak starzy dobrzy znajomi, tym bardziej, że na obcym gruncie z dala od domów.
Usiedliśmy w beduińskiej knajpce na plaży na bliskowschodnie opowieści. A tych nazbierało się u Asi, gdy wędrowała Szlakiem Jordańskim. Mnóstwo ciekawostek i trochę "nieciekawostek", głównie związanych z psami, szczęśliwie zawsze kończących się happy endem. Ja też trochę poopowiadałem o pobycie w Izraelu, ale te realia dziewczyna znała dobrze ze swoich odwiedzin. Po pogawędce wyszliśmy jeszcze na plażę, bo tu zamierzałem rozbić się na noc. Przeszliśmy nabrzeżem aż do ogrodzonego kurortu Tala Bay i po drodze - a jakże - dało się słyszeć polską mowę :-)
Zbliżał się zachód słońca. Asia poszła do siebie, a ja rozłożyłem namiot na plaży. Miejsca było bardzo dużo, a oprócz mnie, tylko jeszcze dwa namioty stały obok. Po krótkim zagospodarowaniu, usiadłem jeszcze kontemplować zachód słońca, które celowało gdzieś tak na Afrykę. Morska toń rozświetlona złocącym je blaskiem, dawała nastrój tajemniczo - egzotyczny. Choć brakowało jeszcze rzucających cień palm, to może właśnie ta pustka i bezkres dawały większy efekt.
Jordańczycy, którzy masowo plażowali, zebrali się do domów. Zrobiło się pusto i cicho, ale nadal bardzo jasno, bo plaża była oświetlona kilkoma jupiterami, co może byłoby wygodne we wcześniejszych godzinach, ale już w środku nocy wystarczyłoby co najwyżej przytłumione światło. A tak, czułem się trochę jak w dzień polarny za kołem podbiegunowym...
Nazajutrz dzień wstał ciepły i przyjemny. Lekka bryza od morza dawała poczucie świeżości, chmurki na niebie rozweselały przejrzysty błękit, a brak ludzi pozwalał na nieco prywatności.
Wczoraj umówiłem się z Asią na zwiedzanie Akaby, choć eksploracja miejska nie jest moją specjalnością, to w ramach towarzystwa i poznawania zwyczajów tego kraju, zmieniłem swe zapatrywania.
Po zwinięciu się podszedłem do Asi i dzień rozpoczęliśmy od śniadania. Do samej Akaby był spory dystans, więc wyszliśmy złapać taksówkę. Tak tutaj, jak i w wielu krajach, biały człowiek jest odbierany jako chodzący portfel, co przynajmniej w moim przypadku kompletnie mija się z rzeczywistością.
Taksówkarz bowiem zaśpiewał nam cenę zaporową, a gdy bez udawania odmówiliśmy, szybko zjechał do 4 JOD. Po drodze był bardzo rozmowny, zatem gdybyśmy jechali z nim wystarczająco dłużej, o Jordanii dowiedzielibyśmy się wszystkiego.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od placu flagowego. Sam maszt i dumnie powiewająca flaga Rewolucji Arabskiej, robią wrażenie. Sąsiednie nadbrzeże jest chętnie odwiedzane przez rodziny jordańskie, a turyści i tubylcy chętnie wybierają się na krótkie rejsy po zatoce.
Dla nas zaś jedną z atrakcji miasta, był stary fort udostępniony do zwiedzania. Odrestaurowany, dawał świadectwo kunsztu budowlanego i myśli obronnej. Można było zajrzeć do każdego zakamarka i widać było, że obiekt jest chlubą miasta.
Blisko centrum znaleźliśmy knajpkę, do której wczoraj zawiózł mnie taksówkarz z przejścia granicznego, gdy jako miejsce docelowe podałem mu najlepszego falafela. Wczoraj chciałem jedynie namierzyć lokal, by właśnie dzisiaj z Asią pokosztować lokalnych przysmaków.
Zamówienie zostało przyjęte i mogliśmy obserwować proces przyrządzania. Kulki z ciecierzycy formowane w ekspresowym tempie, z szybkością karabinu lądowały w rozgrzanym oleju. Obok piekła się pita i kompletowały się pozostałe dodatki. Po chwili wszystkie składniki zostały pięknie wyłożone w miseczkach i wylądowały na stoliku. Nie mogłem się powstrzymać od sfotografowania specjałów, głównie z myślą o blogu :-) Fakt, że wyglądało to apetycznie, mogę w pełnej rozciągłości potwierdzić, jak też i wyborny smak, bogaty w dodatki i przyprawy. A do tego bajecznie niska cena, że gdybym miał dłużej zabawić w tym mieście, zapewne nie przyrządzałbym jedzenia we własnym zakresie, a stołował się właśnie w takich knajpkach.
Pokrzepieni świetnym i obfitym jedzeniem, ruszyliśmy porozglądać się po uliczkach, sklepach i okolicy. Większość sklepów miała kramy wystawione na zewnątrz, co znakomicie przyciągało klientelę, mającą towary tuż przed oczami. Asia oczywiście rozglądała się za ciuszkami, których oczywiście nie brakowało tak w regularnych sklepach, jak i całkiem powszechnych second handach. Ja zaś dopytywałem się o kartusze z gazem, bo choć sam nie byłem na kupnie, to dla przylatujących samolotem do Akaby, taka informacja może okazać się przydatna. Po instrukcjach sklep został odnaleziony i sfotografowany z ceną dużego kartusza (mniejszych nie było) i z adresem. Jak później Asia mnie poinformowała, przed wylotem znalazła drugi taki sklep, niedaleko od naszej falafelowej knajpki, podobno z bardziej różnorodnym asortymentem.




Idąc tak przez miasto, natknęliśmy się na piękny meczet. Okazało się, że można do niego wejść, więc skorzystaliśmy. Asia została poinstruowana o obowiązującym stroju, na co była zresztą przygotowana, dla mężczyzn wymogów ubraniowych nie było. Przed wejściem do samego meczetu była fontanna, lecz ni miała ona pełnić roli ozdobnej, a prozaicznie służyła do rytualnych ablucji. Znając zwyczaje panujące w krajach muzułmańskich, zdjąłem buty i to w zasadzie by wystarczyło. Ale postanowiłem zdjąć także skarpety i opłukać stopy przed wstąpieniem do wnętrza. Gdy wchodziłem, jeden z modlących się spojrzał na moje stopy i z uznaniem skinął głową z lekkim uśmiechem. Uszanowanie zwyczajów zostało docenione.
Gdy wyszliśmy na dziedziniec, Asia zdjęła szal z głowy. Ubrany na biało imam zwrócił uwagę, że do wyjścia z bramy powinna zachować kompletność stroju, lecz uczynił to bardzo delikatnie, niemal informacyjnie. Tym samym ani przez chwilę nie czuliśmy się obco, a wręcz dało się odczuć, że zachowując się z taktem, jesteśmy mile widziani. Zresztą na ulicy czasem młodzi ludzie nas pytali o możliwość sfotografowania się z nami i zawsze byli przyjaźnie nastawieni. Także i słowo Polska - Bulanda - było to dobrze odbierane.
Zrobiło się popołudnie. Była to sobota, a w niedzielę chciałem wrócić do Izraela, toteż zamierzałem wieczorem pójść na mszę świętą do kościoła Stella Maris - katolickiej świątyni w Akabie, ulokowanej obok kościoła anglikańskiego i jeszcze innych świątyń niemuzułmańskich. Co by nie powiedzieć o tolerancji religijnej w krajach islamskich, to Jordania ze swą Akabą dają dobry przykład.
Było jeszcze trochę czasu, więc na rogu ulicy zafundowaliśmy herbatę miętową (pycha) i podeszliśmy na skraj miasta popatrzeć na góry. Właśnie te masywy dobrze były widoczne z Eilatu, a dzisiaj mogłem się im przyjrzeć twarzą w stok ;-) Miałem już kilka planów na akcję górską, w tym zdobycie Jebel umm ad-Dami, ale tym razem miałem w poniedziałek zorganizowaną wycieczkę w Izraelu, a wspomniana niższa od spodziewanej temperatura spowodowała, że plan na góry Jordanii został odsunięty w czasie.
Zbliżał się wieczór. Zajrzeliśmy przez drzwi do kościoła anglikańskiego, zamieniliśmy kilka słów bodaj z kapłanem i udaliśmy się do Stella Maris, gdzie o szóstej wieczorem miała być odprawiana msza święta. Kościół został otwarty nieco wcześniej, więc mogliśmy go jeszcze zwiedzić w trybie turystycznym, podziwiając jego piękno, a mi szczególnie przypadły do gustu witraże z rąbanego kolorowego szkła. Robiły wrażenie i z bliska i z daleka.
Tuż przed szóstą zaczęli schodzić się wierni. Pożegnałem się z Asią, a sam zostałem na nabożeństwie, w którym uczestniczyło około 25 osób. Większość wiernych pochodziła z któregoś dalekowschodniego kraju, a obrządek był prowadzony w języku angielskim. Po mszy wszyscy zgromadzili się na dziedzińcu na wspólną kawę i luźne rozmowy. Ja zapytałem o możliwość rozbicia namiotu w pobliżu, na co dostałem zaproszenia do skorzystania z domu pielgrzyma. Zanim udałem się na nocleg, spotkałem kilka dziewczyn które weszły na dziedziniec kościoła w czasie rozmów przy kawie i okazały się być Polkami. Oczywiście pogadaliśmy o Akabie i Izraelu, po czym przyszedł kościelny i wskazał mi pokoik gościnny. Przyniósł nawet pościel, ale pokazałem swój śpiwór i mimo nalegań, stwierdziłem, że to mi w zupełności wystarczy.
Niedziela była już dniem powrotu do Eilatu. Podziękowałem za gościnę i wyruszyłem w stronę granicy. Nie musiałem się spieszyć, toteż szedłem spokojnie, rozglądając się dookoła. Gdy szedłem chodnikiem przez obrzeża miasta, zobaczyłem nadchodzącego z naprzeciwka starszego człowieka, z lekko pooraną zmarszczkami twarzą. Uśmiechnął się do mnie i bez słowa wyciągną rękę z cukierkiem. Podziękowałem po arabsku i popadłem w chwilę zadumy...
Do przejścia granicznego było już niedaleko. Znalazłem jeszcze jokera z jakiejś talii kart i poszedłem łapać taksówkę, bo pasa strefy wojskowej nie można przejść na piechotę. Po chwili dołączyło do mnie trzech - a jakże - Polaków i wspólnie wzięliśmy taksówkę. Kierowca się zgodził na moją propozycję wynegocjowanej zapłaty, ale gdy dojechaliśmy pod granicę, zaczął domagać się dwa razy tyle. Koniec końców odpuścił, bo w sumie kurs na dystansie niewiele ponad kilometra i tak mu się sowicie opłacił. Ale przecież mógł zarobić więcej...

Odprawa po stronie jordańskiej poszła szybko i gładko, zapłaciłem 10 JOD podatku wyjazdowego, którego by nie było, gdybym spędził jedną noc więcej w Jordanii. Po stronie izraelskiej też miła rozmowa zaowocowała niebieską karteczką uprawniającą do pobytu w tym kraju i znowu poczułem się jak u siebie... Bądź co bądź, trochę czasu już tu spędziłem.
Jordania niewątpliwie wywarła na mnie dobre wrażenie. Pomijając natarczywych taksówkarzy, którzy nie tylko tutaj wprowadzają swoją politykę zdzierstwa - wszak z możliwością targowania się, nigdzie nie doświadczyłem przejawów niechęci czy innej dyskryminacji. Jordania uchodzi za najbezpieczniejszy kraj muzułmański, co po krótkim tam pobycie, mogę potwierdzić. Asia miała więcej przygód, ale też w sumie jej wrażenia odebrałem jako bardzo pozytywne. Ludzie są ciekawi, bardzo chcą być pomocni, co bariera językowa nieco utrudnia, ale nie uniemożliwia. Ceny są do przyjęcia, zwłaszcza gdy nabierze się rozeznania, umiejętności targowania i przyjaznego podejścia do ludzi. Pewnie mógłbym napisać więcej po dłuższym pobycie, bo te trzy dni nie dają pełnego wyobrażenia, niemniej na hasło Jordania reaguję pozytywnie. Zdecydowanie trzeba tam jeszcze wrócić :-)
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz