W ubiegłym roku (2023) przeszedłem Niebieski Szlak Sudecki. Trasa ta utwierdziła mnie w przekonaniu, że w Sudety wracam chętnie, co stało się faktem po pokonaniu Głównego Szlaku Sudeckiego. Gdy zatem w tym roku autokar kolonijny jechał z dziećmi z mojej miejscowości w kierunku Gór Stołowych, zaplanowałem kolejną trasę - żólty szlak wiodący z Mokrzyc do Przełęczy Puchacza.
Szlak ten ciągnący w połowie nizinami, w połowie wspinający się coraz wyżej, liczył 220 kilometrów i ten dystans uznałem za wystarczający na tygodniową wędrówkę do czasu powrotu autokaru kolonijnego.
Dzień pierwszy. Mokrzyce - Krzywina. Dystans: 20km.
(Plus 3,5km dojścia do szlaku.)
Z autokaru wysiadłem w Jagielnicy i już przy żółtych znakach cofnąłem się ponad 3 km do początkowej kropki, skąd wyruszyłem o godzinie czwartej po południu.
Płaski teren prowadzący lasami i polami, sprzyjał wypracowaniu dobrego tempa. Było to o tyle istotne, że należało zdążyć z pokonaniem szlaku i powrotem do kolonistów przed ich odjazdem do domu. Tym samym beztroska wędrówka nie wchodziła w rachubę.
Pogoda trochę straszyła chmurami, lecz tylko przed Przewornem na dwie minuty lekko pokropiło, a ciemne skłębione obłoki nadawały ciekawą plastykę zdjęciom. Na ten szlak nie zabrałem lustrzanki, by maksymalnie obniżyć wagę sprzętu niesionego na nieco dłuższe dzienne dystanse.
Od godziny czwartej po południu, nie liczyłem na imponujący dystans, jednak udało się dzień zakończyć na dwudziestym kilometrze. Szlak okazał się bardzo dobrze oznakowany, więc nie było rozterek i błądzenia. Także i płaski teren sprzyjał napieraniu :-)
Za noclegiem zacząłem rozglądać się przed wejściem w kompleks leśny pod Gromnikiem, na który miałem apetyt, ale przed nocą nie było możliwości tam dojść. Przy Rozwidleniu nad Krzywiną zaszedłem do miejscowości, bowiem potrzebowałem wody na wieczór i ranek. Dostałem butelką Muszynianki i pełny bukłak, a także wskazanie miejsca noclegowego na skraju lasu. Jednak swoim zwyczajem postanowiłem jeszcze popytać w mijanych gospodarstwach o miejsce pod namiot, co wkrótce się udało i miałem do dyspozycji piękny skoszony trawnik, a także stół i ławki. Rewelacja!
Rozłożenie namiotu i kolacja przebiegły sprawnie, a jak tylko wpełzłem do śpiwora, to jakoś niespodziewanie szybko zasnąłem.
Dzień drugi. Krzywina - Niemcza. Dystans: 41km.
Wstałem wcześnie jak na swoje zwyczaje, bo już o ósmej byłem po śniadaniu i zwinięciu obozu. Podziękowałem za gościnę i ruszyłem w dalszą trasę. Pogoda dopisywała i taka miała być jeszcze przez następne dwa dni. Niebawem trafiłem na jedno z polecanych miejsc - kamienny stół przy wiacie na skraju lasu.
Niestety, za tak obiecującym miejscem trafiłem na pierwsze chaszcze i jak się później okazywało, wcale nie jedyne na szlaku. Szczęściem odcinek ten nie był długi, lecz postępujące zarastanie ścieżki sporadycznie przedeptywanej, nie wróżyło zbyt dobrze na przyszłość. Obok biegła regularna droga leśna, więc jest alternatywa. Zaś za chaszczami kolejny kamienny stół z ławkami.
Droga leśna prowadziła teraz pod górkę. Na tych terenach podejścia są łagodne i krótkie, jak na szlak wiodący w góry. Wzgórza Niemczańsko-Strzelińskie są łagodne i nie generują męczących podejść, a jedynie urozmaicają płaską rzeźbę terenu.
Wkrótce doszedłem na szczyt Gromnika, gdzie przy starym grodzisku wzniesiono wieżę widokową o historycznej architekturze. Przez chwilę zapoznałem się z ciekawostkami i ruszyłem dalej, licząc na dobry dystans tym razem już pełnego dnia.
Zejście ze wzgórza było szybkie i łatwe w nawigowaniu, lecz po uśmiechu na skraju lasu i łąki, mina zrzedła mi na kolejne chaszczowisko. Na szczęście zarośnięte było głównie krzakami bez pokrzyw, więc jakoś szczególnie nie narzekałem, nawet uznałem je za urozmaicenie trasy ;-)
Spora połać Sudetów kryje w sobie pokłady kamieni półszlachetnych i rzadkich minerałów. Tym samym czy to bliżej czy dalej, nie sposób nie dostrzec czy usłyszeć kopalni odkrywkowych bądź kamieniołomów. Jeden z nich właśnie przyszło mi okrążyć, a kilka stawków w okolicy zapewne były pochodnymi wyrobisk kopalnianych.
W miejscowości Biały Kościół znajdują się dwa sklepy przy szlaku w centrum osady. To o tyle cenna informacja, że od czasu kiedy rozpowszechniły się sklepy wielkopowierzchniowe, lokalny drobny handel zaczął upadać, przez co niejedna mała wieś nie była w stanie utrzymać swoich punktów sprzedaży. Tu jednak do Biedronki czy Dino było na tyle daleko, że "aż" dwa sklepy się ostały.
Wśród leniwych polnych krajobrazów znaczonych uprawami zbóż i kukurydzy, dotarłem do kolejnej miejscowości. I tym razem w Nieszkowicach trafiłem na niewielki sklep spożywczy, w którym z racji prażącego słońca zafundowałem sobie oranżadę z Okocimia, która była w cenie piwa. A może to był Radler 0%, na szczęście orzeźwiający dzięki mięcie i limonce. Jako sąsiad Okocimia, dokonałem jedynego słusznego wyboru... :-) A przy okazji w sklepie podładowałem telefon.
Z okazji oczekiwania przy bezprocentowym piwie na procenty w telefonie, wdałem się w zdawkową rozmowę z lokalnym seniorem degustującym pozycje wysokoprocentowe. Dziwił się on mojej wędrówce, opatrując każdą odpowiedź soczystym "ja pier....". Jakoś nie mieściło mu się w zaprocentowanym umyśle, że można tak dniami i setkami kilometrów iść i spać pod namiotem... Miał już ponad siedemdziesiątkę, więc zapewne nie stałem się dla niego inspiracją na wypady dalsze, niż po kieliszek chleba... :-)
Z procentami w akumulatorze telefonu i dźwięczącymi w uszach wyrazami niedowierzania, ruszyłem przez spiekotę dnia dalej na szlak. Na rozkładzie był odcinek chaszczowania, teraz już lekko przerośniętego pokrzywami, jakby dla wzmocnienia doznań. A potem kolejne bezkresy pól i łanów kukurydzy oddzielone kolejnymi osadami, gdzie w jednej z nich - Kowalskie - pod wiatą przy placu zabaw wciągnąłem wafelek obficie popijając.
Wysokie temperatury podchodzące pod 30°C wymagały obfitego nawodnienia, co przy tempie koniecznym do wyrobienia konkretnego dystansu, było nie do pominięcia. Starałem się więc nieść tyle wody, by mieć co pić, ale by się też zbytnio nie obciążać. Wodę wzbogacałem zaś Litorsalem i Magnezem, zgodnie z potrzebami organizmu.
Podchodząc pod wzniesienie drogą leśną, usłyszałem dobiegający z pobliża czysty dźwięk dzwonu. Po kilkudziesięciu metrach ukazał się moim oczom piękny kościół Podwyższenia Krzyża Świętego w Żelowicach. Zatopiony w leśnej gęstwinie, wyglądał niczym zamek na wzgórzu, przez co nie mogłem znaleźć dobrego miejsca by go objąć w całości,
Na tym jednak kończą się atrakcje okolicy. Dalsze odcinki szlaku to kolejny odcinek dla miłośników chaszczowania, ogrodzony i zamknięty kompleks myśliwski, oraz pordzewiała i rozpadająca się wieża widokowa. A za tym wszystkim zamykający tę całość piękny odcinek z gęstymi chaszczami i wyrośniętymi pokrzywami. Czyli gdzie nie chcielibyście przejść, gdzie nie możecie wejść i na co nie możecie się wspiąć i znowu gdzie nie chcielibyście przejść... Dalej szlakowi malkontenci już chyba nie docierają. Ale dla mnie przygoda dnia się jeszcze nie skończyła...
Niemcza. Zapamiętajcie tę nazwę. Miejscowość spora, w zasadzie dość spore miasto, jak na miarę mijanych wsi. Jako że wieczór się zbliżał, a i dystans czułem w nogach, postanowiłem rozejrzeć się za miejscówką pod namiot z dostępem do wody i możliwością podładowania telefonu. W mijanym sklepie na rynku trafiłem na promocję pączków za jedyne 1.39 zł od sztuki i kilka z nich weszło do mojego zasobu żywieniowego.
Mijając kościół ze strzelistą wieżycą, zapytałem przechodnia o księdza i plebanię. Niestety, na pytanie o miejsce pod namiot na przyległym do plebanii trawniku, usłyszałem odpowiedź: "Nie, bo na noc wypuszczam psa". Podkuliłem więc ogon i poszedłem szukać innego miejsca na swą budę...
Tak też odwiedziłem kilka miejsc, gdzie pytałem o miejsce pod namiot. Repertuar wymówek sięgał nieba - "Nie, bo...". Każdy chciał mi uchylić tego nieba... A już całkiem fajnie było w zajeździe za obwodnicą, gdzie mogłem rozbić namiot na tyłach, płacąc jedyne kilkadziesiąt złotych za zaparkowanie przyczepy. Odholowałem więc moją przyczepę pod krzyż stojący u zbiegu ulic, gdzie pomiędzy krzewami było miejsce na mój namiot. A może spod krzyża mnie nie pogonią...?
Rozstawiłem zielony pałacyk, zjadłem dwa smakowite pączki, popiłem magnezowymi elektrolitami i wsunąłem się do śpiwora. Zanim zasnąłem, usłyszałem jeszcze rozmowę dwóch starszych pań, dywagujących, co to wyglądającego jak namiot się tu ulokowało.
Dzień trzeci. Niemcza - Kamieniczki. Dystans: 32km.
Nocleg pod krzyżem przypominał noc polarną, z racji palących się latarni. Nikt jednak nie interesował się poważniej moim biwakiem. Jednak budząc się rankiem, zauważyłem sporą kondensację wilgoci wewnątrz i na zewnątrz namiotu. Miejsce nie sprzyjało rozwieszaniu czegokolwiek do suszenia, a znając prognozowany upał na dzień, postanowiłem wszystko zwinąć po doraźnym przetarciu i wysuszyć w połowie dnia podczas odpoczynku.
Dwieście metrów dalej przy obwodnicy zajrzałem na stację BP. Zaszalałem kupując hot-doga, bo tak jak z kolacją, tak i ze śniadaniem, nie chciałem się rozkładać pod krzyżem...
Przy okazji doładowałem telefon i opracowałem plan na dzień.
Za obwodnicą pożegnałem zajazd przy którym mogłem udawać przyczepę i podreptałem nawijać kilometry.
Tatarski Okop okazał się ciekawym uroczyskiem na zboczach wzniesienia schodzącego do potoku. Mimo porannej rosy, dało się przejść niemal suchą stopą, bo na szczęście w ostatnich dniach nie było deszczu i mokradła przy strudze nie zamieniły się w bagno. Na wyjściu trochę brakowało czytelnych oznaczeń, ale nawigacja (mapy.cz) załatwiły precyzyjnie sprawę.
Gilów mijałem drogami polnymi, wzdłuż niekończących się upraw z królującą niepodzielnie kukurydzą. Urozmaiceniem był niezbyt wyniosły pagór porośnięty lasem z meandrami szlaku, jakby na obudzenie. Z lesistego przezioru można było nawet zobaczyć odleglejszą okolicę.
Marianówek to w zasadzie jedno większe gospodarstwo. Zapewne pozostałość po niemieckim folwarku, jakich kilka dało się dostrzec na tych terenach. A za nim - spory staw z wyspą bezludną, na którą prowadził nieczynny pomost. Ale i tak nie wybrałbym na nocleg tej wyspy, przewidując wilgoć obfitszą od tej porannej pod krzyżem.
Upał już się ukształtował w okolicach trzydziestu stopni, a przebyta trasa sugerowała możliwość odpoczynku. Do tego mokry namiot też by chętnie złapał trochę osuszających promieni słonecznych.
Mijając staw, za skrzyżowaniem w oddali wypatrzyłem wzgórek okolony kręgiem drzew, a pośrodku jakby stoły i ławki, których jeszcze z tej odległości zbyt dokładnie nie potwierdziłem.
Na miejscu okazało się to super lokalizacją na suszenie bambetli plus drugie śniadanie. Brakowało tylko cienia, ale i tak było lepiej niż na pustyni.
Po godzinie wszystko było już wysuszone, a trzewia z umiarem napełnione. Przez ten czas przejechało może z pięć samochodów i jeden skuter, więc odpoczynek był nad wyraz spokojny.
Piława Dolna była kolejnym miasteczkiem na szlaku. Trafiłem tu na dwa stoły granitowe - zapewne z pobliskiego kamieniołomu. Były też sklepy i kilka wiatek przy jeziorku miejskim. Po wcześniejszym odpoczynku nie miałem potrzeby się zatrzymywać.
Do Owiesna droga prowadziła przez małe wzniesienie, a z niego widać było rozległe pola dookoła. Trzeba było zatem pomyśleć o uzupełnieniu zapasów wody, bo przy tym upale, po butelkę sięgałem często. Gdy mijałem większy kompleks budynków, postanowiłem poprosić o wodę. Od miłej pani dowiedziałem się, że na drugim końcu podwórka, po lewej, znajdę rurkę z wodą źródlaną, po którą ludzie przyjeżdżają tu z dużymi butlami. Napełniłem więc dużą i małą butelkę, a po skosztowaniu, woda okazała się zimna i pozbawiona obcego posmaku, jak to woda źródlana. Podziękowawszy, pomaszerowałem dalej.
Za cel dzisiejszego dnia biorę sobie Bielawę. A konkretnie jezioro Bielawskie i jego okolice. A tymczasem trasa po staremu - pola, uprawy, niewielki Myśliszów z wiatą w której jest gniazdko i prąd, więc chwila na mój odpoczynek i pracę ładowarki.
Dalej podejście pod Wronę i trochę lasem na Górę Parkową. Jakoś - o dziwo - nie zaprojektowano odcinka z chaszczami...
Na Górze Parkowej jest metalowa wieża, z której ogarniam częściowo górzysty horyzont. No, wreszcie jutro wejdę w góry, omijając widoczną w oddali Wielką Sowę, odwiedzoną na szlaku czerwonym i niebieskim. Łapię jeszcze nieco górskiego powiewu i schodzę to lasem, to schludnie wykoszoną łąką do Bielawy.
Miasto mijam bez zawijania do sklepów, mając zapas jedzenia i źródlaną wodę z Owiesna. Przy torach kolejowych oznakowanie szlaku jest lekko mylące, więc nawigacja zaprzęgnięta do pracy. Jeszcze trochę odcinków podmiejskich i dochodzę do korony zbiornika wodnego. Tu szlak kieruje do zamkniętej bramy, więc idę do głównej i z ciekawości postanawiam zapytać w recepcji o cenę. W niewielkim biurze rozparci jak na rzymskiej uczcie młodzi mężczyzna i kobieta taksują mnie wzrokiem. Gdy pytam ile kosztuje jeden namiot z jednym człowiekiem na jedną noc, pada odpowiedź - 50 złotych. Przez chwilę poczułem się jak w jakimś drogim kraju, po czym z uśmiechem podziękowałem i wykonałem przepisowy zwrot przez sztag, odpływając za żółtymi znakami...
Wyszedłem z Bielawy pod górę do Kamieniczek. Przy jednej z posesji doszły mnie odgłosy trwającej imprezy, więc wszedłem na teren. Trochę bez przekonania zapytałem o możliwość rozłożenia namiotu na noc, po czym z niedowierzaniem usłyszałem, że nie ma problemu i mogę sobie wybrać miejsce gdzie zechcę. Z uwagi na głośną imprezę, ulokowałem się za małym budynkiem, i po chwili rozłożyłem namiot. Wzbudziło to zainteresowanie dzieciaków, które z rodzicami przybyły na tę imprezę. Zostałem zalany lawiną pytań, zresztą nie tylko o wędrowanie. Opowiadałem więc o zwierzętach - wężach, ptakach, drapieżnikach i sam byłem zdziwiony, że tyle się nazbierało sytuacji i wspomnień. Były też tematy o koniach ich wyczynach i interakcji z człowiekiem.
W trakcie tego seminarium o przyrodzie, właściciel obiektu poczęstował mnie jak zaproszonego gościa, a po przerwie moi młodzi słuchacze przyszli z kolejnymi pytaniami i spełniałem się jako gawędziarz.
Gdy zaczął zapadać zmrok, towarzystwo powoli się rozjeżdżało, w tym i moje audytorium. Przez chwilę porozmawiałem jeszcze ze starszymi, po czym impreza zaczęła dobiegać końca, a ja namiotu. To był dobry dzień, a po nim zapadła dobra noc :-)
Dzień czwarty. Kamieniczki - Tłumaczów. Dystans: 30km.
Rankiem zbudziłem się gdy słońce zaczęło przeświecać przez powłokę namiotu. W środku sucho, ani śladu najmniejszej kondensacji. Sprawnie zwinąłem majdan, uprzednio przewietrzywszy śpiwór, który luzem spakowałem w luźno dociągniętym plecaku. To chroni puch przed nadmiernym zgniataniem i przyspiesza nabieranie loftu wieczorem. Czynię tak gdy jest sporo wolnego miejsca w plecaku, prognozy na dzień mówią o pogodzie bezdeszczowej i nie przewiduję w ciągu dnia grzebania w bagażu.
Przed wyruszeniem szukałem jeszcze kogokolwiek z obsługi, by podziękować za gościnę, ale skoro nie znalazłem nikogo, czynię to teraz i w ten sposób. Dziękuję bardzo za przyjacielskie przyjęcie!
Kamieniczki to także granica między nizinami a górami. I to wcale nie taka symboliczna, bo rzeźba terenu zmienia się diametralnie. Idąc lekko pod górę, dochodzę do skrzyżowania szlaków Trzy Buki. Rok temu schodziliśmy tu z Asią niebieskim do okolic Leśnego Dworku, śpiąc opodal u bardzo sympatycznego gospodarza. Dzisiaj trawersując zbocze nad jego domem, zawołałem gdzieś tam w dół przez gęstwę lasu z pozdrowieniami. A pod wiatą na Trzech Bukach zapodałem sobie skromne śniadanie, jak zwykle przed forsownym marszem. Lekki żołądek to lekkość w marszu :-)
Najpierw było podejście na Trzy Buki, teraz nie lżej. Leśną, momentami kamienistą drogą wspinałem się do Zimnej Polanki. To także odcinek Głównego Szlaku Sudeckiego pokonywanego przed laty, którym dzisiaj przejdę kawałek za Kalenicę. A na Polance stoi wiata noclegowa, obszerna, wyposażona w podesty do spania. Budzący zaufanie dach pozwala wierzyć w jego osłonę na czas deszczu. Dobrze jest znać takie lokalizacje przed wyruszeniem na szlak.
Jeszcze niewielkie podejście i trafiam na znajomy widok. Kalenicę odwiedziłem dziesięć lat temu, ale odniosłem nieodparte wrażenie, jakbym przechodził tędy zaledwie przed rokiem. I wiata i wieża wbiły mi się mocno w pamięć, a szczegóły zaczęły przychodzić do świadomości po analizie wędrówek z ich datami...
Na wieży spotkałem zdobywców gór, z którymi miło porozmawiałem. Chwilę schodziliśmy razem, jednak oni odbili na Żmiję, by dołączyć ją do listy zdobytych. Za zaś kontynuowałem za żółtymi znakami w dół i z biegiem górskiego strumienia doszedłem do jeziorka, oznakowanego jednak zakazem kąpieli...
Zejście drogą leśną doprowadziło do granicy z Nową Rudą. Tu znaki załamywały kierunek w prawo do Zdrojowiska. Oczyma wyobraźni już widziałem te obfite zdroje, rozlewające się na wszystkie strony i dające ochłodę zdrożonemu wędrowcy. Ochoczo ruszyłem pod górę wąską leśną percią nad torami kolejowymi. Gdy jednak szlak zawijał asfaltem w dół, nie dostrzegłem choćby jednego zdroju, a jedynie przystanek kolejowy. Czyżby to była atrakcja do której prowadziło owo wyciągnięcie szlaku?
Więcej niż rozczarowany powróciłem za znakami do głównej drogi z której kilkaset metrów wcześniej odbijałem,
Jeśli zatem ktokolwiek z Was wie jak wygląda przystanek kolejowy i nie jest ortodoksem szlakowym podążającym wiernie za każdym znakiem, może sobie odpuścić tę wątpliwą atrakcję i nie zbaczać z głównej drogi...
Nową Rudę minąłem z marszu, a przynajmniej tak mi się wydawało... Na przedmieściach znaki wpakowały mnie pod górkę do lasu, no i może nie byłoby w tym nic niestosownego, gdyby nie co? Tak, zgadliście - chaszczowisko! Na dodatek jeszcze słabo czytelne oznakowanie na wejściu, więc nawet nie sięgnąłem po możliwość uwiecznienia tej atrakcji na zdjęciu, w myśl maksymy - chaszcz jaki jest - każdy szydzi... ...znaczy... każdy widzi! ;-)
Za miastem trafiłem na niezłe podejście. Kaplice Dżumowe przy schodach terenowych, za którymi nie przepadam. Upał i żar lał się z nieba, ze mnie pot, więc pod górę św. Anny nie było lekko. Ale na szczęście góra nie była zbyt wysoka i wreszcie dotarłem pod szczyt, gdzie znajdował się kościół, restauracja i wiata. Zasiadłem w tej ostatniej i w ramach obniżenia wagi noszonego jadła, przyrządziłem sobie puree ziemniaczane z cebulką i czosnkiem. Ledwie to w siebie wpakowałem...
W dolinie po długim i łagodnym zejściu osiągnąłem Sarny. Niewątpliwą atrakcją miejscowości był okazały zamek, którego jednak nie nawiedziłem, dbając o nawinięcie maksymalnego dystansu w ciągu dnia. Tym bardziej, że prognozy na dzień następny zapowiadały deszcze, a to mogło ograniczyć moje dzienne przebiegi. Należało zatem dzisiaj dojść jak najdalej, by w razie niepogody nazajutrz, mieć choć trochę nadrobione.
Ścieżką rowerowo - pieszą spokojnie doszedłem do Tłumaczowa. Zajrzałem na obejście kościoła by chwilę odpocząć, bo gorąc nie odpuszczał. Po chwili wróciłem do znaków i spojrzałem na górę, na którą prowadziły drogą asfaltową. W tymże momencie zostałem zagadnięty przez mężczyznę wychodzącego z obejścia kościoła a zarazem i cmentarza i tak od słowa do słowa gdy dowiedział się o charakterze mojej wędrówki, zaproponował, że znajdzie dla mnie miejsce pod namiot w następnej miejscowości. Kiedy jednak ten plan nie zaowocował, otrzymałem propozycję rozstawienia namiotu przy domu. Mimo że nie było jeszcze późno i mógłbym jeszcze przejść kilka kilometrów, przystałem na takie zaproszenie. Gdy zaś zobaczyłem sporą altanę, dostałem zgodę na nocleg pod tymże dachem.
Gościnny gospodarz po kilku chwilach pojawił się z przepyszną zupą-krem i dodatkami, że aż byłem zażenowany taką gościnnością. Kulminacją zaskoczenia był fakt, kiedy przez gospodarza i jego żonę zostałem zaproszony do domku gościnnego! Dach, woda i prąd, czyli to, czego mimo posiadania namiotu poszukuję na czas niepogody. Gdy wkrótce zaczął padać rzęsisty deszcz, zrozumiałem, że Opatrzność czuwa nade mną. Za tak wielkie dobro serdecznie dziękuję, niechaj ono pomnożone wraca do moich dobrodziejów!
Dzień piąty. Tłumaczów - Duszniki-Zdrój. Dystans: 41km.
Poranek wstał ustającym deszczem. Skorzystałem tym samym z podwózki przez zięcia gospodarza do pobliskiego Radkowa, do którego szlak wiódł asfaltem. Jakoś nie uśmiechało mi się uprawiać na początek dnia mokrego asfaltingu.
W Radkowie deszcz ostatecznie ustał i można było przyjąć kierunek na Góry Stołowe. Choć kilka kilometrów trzeba było przejść asfaltem, to cieszyłem się w duchu, że odcinki z chaszczami i mokrą trawą mam za sobą, choć pewnie na niejedną niespodziankę jeszcze trafię. Ostatnie dwa dni wzmocniły moją wiarę w Opatrzność.
Asfalt kończył się przy punkcie widokowym na Guzowatej. Z tarasu rozciągała się niezwykle malownicza panorama na Góry Stołowe z kulminacją Szczelińca. Parujące lasy i zmierzwione chmury dodawały plastyczności i uroku cudownym widokom, obiecującym, a zarazem grożącym wymagającymi podejściami. Jeśli nie będzie chaszczowania, to ja w to wchodzę :-)
Na dole zwykle kończy się zejście, a zaczyna podejście. Znaki były mało czytelne, ale konfrontowałem je z mapą w nawigacji, więc nie było problemów z podążaniem właściwą trasą. Samo zaś podejście nie wyciskało siódmych potów, bowiem po deszczach, kilkudniowy żar został tylko wspomnieniem, choć wilgoć zawarta w powietrzu była wyraźnie odczuwalna.
Niewątpliwie w trakcie podejścia nie można było narzekać na brak elementów przykuwających uwagę. Strumienie górskie z kaskadami, kamienne konstrukcje i piękny las, nawet na stromym stoku powyżej Wodospadu "Pośny", choćby ruinami dawnych budowli, wynagradzały trud zdobywania wysokości.
Gdy już znaki wskazały kierunek do Pasterki, piękna wąska ścieżka niemal płasko prowadziła przez las niby drzewiastym tunelem. Odcinek wyglądał cokolwiek tajemniczo, a przy tym dawał wytchnienie po niedawnej stromiźnie.
Pasterka nie darmo nosi swą nazwę. Za skrajem lasu otwierały się rozległe łąki, które podziwiałem rok wcześniej od strony znaków niebieskich, które niedaleko stąd kończyły moją ubiegłoroczną wędrówkę. I właśnie wtedy wracając od krańcowej niebieskiej kropki, z zaciekawieniem spoglądałem na żółte znaki. Dzisiaj będą wskazywać mi dalszą drogę.
Jeśli Pasterka, to i jej symbol - Serce pozostawione w Pasterce. A za nim schronisko, przy którym zasiadam na drugie śniadanie. Niewiele tego, ale kromka chleba i dwa ogórki świetnie wpisują się w moje potrzeby - bardziej dla ducha niźli dla ciała.
Teraz zajrzę na ścieżki zaoczone rok temu. A czeka tu kolejne konkretne podejście na Szczeliniec. Nazywam je wymagającym wypoczynkiem :-)
Sam Szczeliniec i ulokowane na nim schronisko pamiętam z przejścia GSS, gdzie odbiliśmy z Małgorzatą, by poza szlakiem - jak i teraz na uboczu żółtych znaków - zajrzeć do tej szczególnej lokalizacji. Czas pozwala tylko na wstąpienie do schroniska na plasterek cytryny i kilka zdjęć, by z marszu wrócić do żółtych znaków i zejść do Karłowa.
Karłów jest miejscem szczególnym. Wędrówkowo, bo przechodzą tu i Główny Szlak Sudecki i Niebieski Szlak Sudecki i ten który aktualnie pokonuję, a znakowany kolorem żółtym.
W ubiegłym roku (2023) spałem tu w Domku w Lesie i tym razem też go odwiedziłem i z braku Michała, pozostawiłem pozdrowienia w domku dla karłów ;-)
No i nade wszystko, jest tu bodaj główne wejście na Szczeliniec, przyciągające masę turystów, co widać po nastawionej na turystów ceprostradzie. Nawet sklep spożywczy straszy cenami wyższymi niż w spokojnych miejscowościach.
Karłów zabiera mi tylko czas potrzebny na odwiedzenie opisanych lokalizacji i nic więcej. Żółtym szlakiem idę w kierunku przeciwnym, niż niebieskim rok temu. Ale już od drogi asfaltowej zagłębiam się w nieznany teren, choć niewiele różniący się od już przebytego. Co i rusz rozmaite formacje skalne, torfowisko, dwa schrony z niezagospodarowanym do noclegów poddaszem i powalone na szlak obumarłe drzewa, prowadzą pod niebem przecinanym świstem szybowca do granicy Parku Narodowego Gór Stołowych.
Dzisiaj kieruję się na kierunek Duszniki-Zdrój, choć jutro przyjmę namiar na Polanicę-Zdrój, do której zachęcają znaki niebieskie, obiecując z rozdroża taki sam czas dojścia. Wierny żółtej barwie przechodzę przez Batorów i podchodzę na kolejną już górę św. Anny z zabytkowym, nieco zaniedbanym kościółkiem, za którym czeka mnie dalsze podejście na sam szczyt Góry św. Anny.
Przede mną Złotna i powalone na szlak drzewa, zarastający opuszczony dom i posiadłość z amerykańską flagą i polskim ostrzeżeniem o złym psie. Do Stars & Stripes bardziej by pasowało ostrzeżenie w stylu Beware of Mad Dog, ale że tabliczka jest po "polskiej" stronie, to napis też po polsku :-)
Za Złym Amerykańskim Psem wchodzę w ciemny las wzdłuż potoku. Mijam kolejne głazy i asfaltem docieram do stacji kolejowej w Dusznikach-Zdroju. Zaczynam się rozglądać za miejscem pod namiot, lecz uzdrowiskowa zabudowa temu nie sprzyja. Zresztą na noc i następny dzień w prognozach była przewidziana ulewa o sporym natężeniu, toteż uwzględniam locum pod dachem. Nie wiem czy przy porannym deszczu uda się wyjść na szlak. Widmo zlewy jakoś nie napawa mnie optymizmem.
Odbicie się od kościoła zaprocentowało radą, by pójść do Franciszkanów i ich domu gościnnego. I ten trop okazał się trafny. Choć brak było miejsc w komfortowych pokojach, dostałem skromny, bez łazienki, no i ze swoim śpiworem, a więc i bez pościeli. Trzeba było minimalizować koszty, co przy pozostawaniu bez pracy nie pozwalało na szaleństwa finansowe. Opłatę miałem poznać nazajutrz.
Osobna łazienka była bez zarzutu, a kuchnia turystyczna miała czajnik elektryczny, czyli więcej niż potrzebowałem. Odświeżony gorącym prysznicem i posilony daniem Lubelli odzyskałem nadwątlone siły i dołożyłem do tego potrójną herbatę w ramach odzyskania prawidłowego nawodnienia. Niby skromne warunki były dla mnie prawdziwą strefą komfortu, szczególnie w obliczu jutrzejszego deszczu z gradem i burzą, co wysłuchałem z niepokojem w wiadomościach radiowych.
Niech się dzieje wola nieba.
Dzień szósty. Duszniki-Zdrój - Pławnica. Dystans: 37km.
Za oknem deszcz, ale nie ulewa. Po śniadaniu na które zaserwowałem sobie ekstremalnie przesoloną szakszukę i prawdziwą kawę z szafki Free Food, zauważyłem, że deszcz ustaje. Trzeba się zatem zbierać i zabezpieczyć zawartość plecaka na wypadek dalszych opadów. Poszło szybko i o zwyklej porze byłem gotowy do wymarszu. Poszedłem jeszcze w sprawie należności za nocleg i tu spotkałem się z niesamowitą przychylnością. Moja wdzięczność dla Franciszkanów z ich prawdziwie wyznawaną maksymą Pokój i Dobro jest aktem wiary w dobrego człowieka. I jak tu nie wierzyć w Opatrzność...
Schronisko pod Muflonem zastałem jeszcze śpiące. Wczoraj do nich dzwoniłem, ale okazało się że nie udzielają gleby, więc dla mnie nie mieli oferty. Ale przecież znalazłem lepszą.
Suche leśne drogi, mokre polne ścieżki, nisko wiszące chmury, ale nadal bez deszczu. Czasem coś pokropi, ale zaraz przechodzi. Przechodzę i ja przez spokojne okolice, w trawach wysoko podnosząc stopy i utrzymując buty względnie suche. Odcinki asfaltowe, choć odbijają stopy w butach z wyrobioną amortyzacją (Merrell Moab bez membrany), to jednak pozwalają przejść względnie suchą stopą.
Do miejscowości Szczytno dochodzę wśród ciekawej zabudowy, obserwowany przez koty. W mieście szlak nie zahacza o żaden sklep, ale zbaczać na zakupy i tak nie potrzebuję. Za to za mostem z Nepomucenem spoglądam na wzgórze i widząc tam zarysy zamku, już wiem co mnie czeka.
Podejście pod Szczytnik prowadzi niezłą stromizną. Lubię góry i podejścia, ale nie w formie straceńczego zdobywania warowni niemal pionowym szturmem! Jeszcze na dodatek objuczony plecakiem z zapasem jedzenia i wody.
Gdy z przeraźliwym skrzypieniem otwierałem furtkę na aleję zamkową, turyści idący od pobliskiego parkingu, patrzyli na mnie jak na zjawę która tu pewnie straszy nocami ;-)
Punkt widokowy co prawda zakuty łańcuchami z zamkowego lochu, ale przecież nie po to jest się górołazem, by odpuścić temat. Po głazach docieram na skraj przepaści i strzelam fotę na okolicę. Teraz już mogę zdobywać nieodległy Kamiennik, maszerując łagodnym lasem.
Mijając niewidoczną i bodaj nieistniejącą poza nazwą Piekielną Górę, dochodzę do nie wiedzieć czemu tak nazwanej Piekielnej Przełęczy. Spokojnym zejściem dochodzę do granicy lasu, za którą pojawiają się zabudowania Polanicy-Zdroju. Miasto najeżone różnej maści lepami na turystów i kuracjuszy, pokonuję z marszu. Jedynie przed opuszczeniem obszaru zabudowanego wstępuję do delikatesów po trzy bułki poznańskie. Były takie dobre, że dwie od razu poszły na ząb. Mogłem wziąć z pięć, ale przecież nie jestem tu by się objadać...
Z uzdrowiska miałem niemal dwustumetrowe podejście na Przełęcz Sokołowską. Tu zresztą nie kończyło się zdobywanie wysokości, bowiem już po chwili szlak ponownie prowadził pod górę. Gdy doszedłem do Ostrego Zakrętu, napotkałem parę znakarzy M i S, którzy odnawiali oznakowanie szlaku. Gdy na wysokości pobliskiej wiaty dopadł nas rzęsisty deszcz, weszliśmy pod daszek i na dobre pół godziny zatrzymaliśmy się w swych działaniach przy miłej rozmowie. Przy okazji dostałem w prezencie okulary przeciwsłoneczne, w miejsce moich z ułamanym zausznikiem. Dzielnie służyły mi do końca szlaku, - dzięki!
Deszcz przeszedł, więc trzeba było udać się do swoich działań. Może jeszcze kiedyś spotkamy się na szlaku.
Szeroka leśna Droga Stanisława prowadziła lekkim nachyleniem pod górę. Nawet nie czułem podejścia, bo i po półgodzinnym odpoczynku przy konwersacji, moje siły się zregenerowały. Złapałem dobry rytm i szybkie tempo, jako że zamierzałem dojść do Bystrzycy Kłodzkiej, zakładając sprzyjające warunki pogodowe. Za Łomnicką Równią, jeszcze przed czerwoną kapliczką rozpoczęło się zejście, by po kilku chwilach minąć pojedyncze zabudowania Huty, za którą znowu nadszedł deszcz.
Na otwartym terenie początkowo były widoki na masyw Śnieżnika, jednak po chwili chmury spowiły horyzont, a lekki deszczyk nakazał założyć poncho. Na dodatek przy kępie młodych brzózek nie było oznakowania szlaku, a drogi się rozchodziły. Dopiero niezawodne mapy.cz wskazały prawidłowy przebieg szlaku. Drodzy znakarze - uzupełnijcie znaki!
Przez Zalesie przeszedłem w deszczu. I choć początkowo szedłem drogą polną, to niebawem wyszedłem na asfalt i ustrzegłem się od mokrej trawy, będącej pogromcą suchych butów. Oczywiście deszczyk i tak zrobił swoje, ale w ciżemkach przynajmniej nie chlupało :-)
Starą Bystrzycę i tę Kłodzką wziąłem z marszu. Rozglądałem się głównie za wiatą, która dałaby ochronę od deszczu i pozwoliła podsuszyć mokre rzeczy. Za miastem przeszedłem przez obwodnicę, widząc na mapie długą Plawnicę, a nie widząc niemal gór, przytłoczonych zwałami ciemnych chmur, niezbyt dobrze wróżących na wieczór i na noc.
W Pławnicy dowiedziałem się, że nieco dalej przy remizie OSP jest spora wiata. Faktycznie, po kilkunastu minutach wypatrzyłem wozy strażackie przygotowywane przez strażaków, a obok obszerną wiatę krytą blachą. Przeuczynny sołtys o imieniu Paweł nie tylko pozwolił mi się przespać pod wiatą, ale także podciągnął przedłużacz z remizy bym miał prąd i oświetlenie we wiacie i pomagał zorganizować miejsce do spania. Gotów był też przywieźć zaopatrzenie ze sklepu, ale zapasów miałem aż nadto, bo właśnie przygotowałem sobie smakowity kuskus z pomidorami. No i sporo herbaty w ramach odbudowy nawodnienia.
Z sołtysem Pawłem jeszcze chwilę pogadaliśmy w czasie kolejnej fali deszczu, po czym zapewniłem go o braku innych potrzeb i podziękowałem za gościnę i wszelkie wsparcie. Kolejny dobry człowiek na szlaku, zasługujący na uznanie i wdzięczność. Dziękuję!
Dzień siódmy. Pławnica - Przełęcz Puchacza. Dystans: 19km.
(Plus 9km powrót do Międzygórza.)
W nocy jeszcze trochę polało, ale poza tym było nad wyraz spokojnie. Wyspałem się znakomicie i po pobudce sprawnie się zwinąłem, odkładając śniadanie na późniejszy czas. Do końca szlaku zostało mi co prawda tylko 19 kilometrów, ale z Przełęczy Puchacza trzeba było jeszcze wrócić do Międzygórza i dalej w kierunku kolonijnego autokaru. Nie planowałem noclegu na- czy też pod Śnieżnikiem, znając deszczowe prognozy na kolejny dzień.
Na ile mogłem, ogarnąłem po sobie miejsce noclegowe i punktualnie o ósmej wyruszyłem na szlak.
Dzisiaj miało być słonecznie i tak też dzień się rozpoczął. Na horyzoncie pojawiły się góry, a zachmurzenie informowało o podnoszących się porannych mgłach.
Gdy tak mijałem pierwszy kilometr, zauważyłem specyficzną tabliczkę kierunkową. Znając niewielki już dystans do celu, moją uwagę zwróciła liczba 3426, wskazująca ilość kilometrów do Santiago de Compostela, Drogą św. Jakuba. Taki dystans to już prawdziwe wyzwanie, które od wielu lat mnie fascynowało. Jakiś miesiąc temu na Turbaczu rozmawiałem o Camino ze spotkanym tam Maćkiem. Jednak moim wyborem byłoby Camino Primitivo, jeśli tylko warunki finansowe i zdrowotne pozwolą. Zdrowie na razie pozwala :-)
Niedaleko za wspomnianym znakiem, żółte znaki prowadziły na polną drogę. Jednak patrząc na mokre trawy i czując nadal wilgoć skarpet i butów, zdecydowałem dojść do Marianówki asfaltem. Dystans podobny, widoki również, a przynajmniej droga ujdzie mi na sucho :-)
Z Marianówki pod Igliczną widać było wyłaniający się pod chmurami zarys wież Sanktuarium Marii Śnieżnej. Zanim rozpocząłem podejście, zajrzałem jeszcze do mijanego ośrodka wczasowego. Akurat po śniadaniu grupy młodzieży zostałem poczęstowany pysznym biszkoptem kakaowym i kawą. Passa spotykania dobrych ludzi nie mija :-)
Maria Śnieżna, to już moja trzecia wizyta w tym sanktuarium, a drugie podejście żółtym szlakiem, które potrafi wycisnąć sporo sił z człowieka. Za pierwszym razem nie udało się wejść na ogrodzony teren, drugim razem na mszy miałem przyjemność trafić na śpiew Józefa Skrzeka, a teraz tylko kilka zdjęć po krótkiej modlitwie i dalej w drogę.
Od Ogrodu Bajek do Międzygórza już niedaleko. Ta osada z zabudową w stylu alpejskim jest sama w sobie urokliwa, a dodatkowo jej położenie u stóp Śnieżnika, przyciąga wczasowiczów i turystów. Dla mnie zaś stanowi ostatni etap pokonywania żółtego szlaku. Stąd do Przełęczy Puchacza mam tylko osiem kilometrów.
Na początku podejścia, przy domu bije źródło doskonałej wody. W drodze powrotnej nabiorę jej zapas. Nieco dalej kilka domów i zabudowa się kończy przed kapliczką przydrożną.
Jest i wiata Górska Kozica. Tu zaplanowałem drugie śniadanie przed dojściem do celu. Równe dziesięć minut i wznawiam marsz pod górę. Podejścia nie są męczące, podzielone wypłaszczeniami, doskonale pozwalają dozować energię na dotarcie do celu, Przy niebieskim szlaku z ubiegłego roku osiągam najwyższy punkt wędrówki, po czym schodzę do odbicia żółtego w lewo, by niemal odzyskać pułap. To już ostatnie metry i widzę przełęcz z jej infrastrukturą. Zauważam też samochód osobowy!
Doszedłem do celu! Słupek z żółtą kropką jest zarośnięty chaszczami, których jednak nie muszę już pokonywać. Odgarniam je tylko nieco i strzelam pamiątkowe fotki. Szlak pokonany i przebyty, zadanie wykonane.
Na Przełęczy Puchacza spędzam zaledwie kilka minut. Pytam kierowcę samochodu czy będzie zjeżdżał w dół, ale czeka on na kompanów i chyba będzie mieć komplet. Teraz mógłbym już skorzystać z transportu do najbliższej stacji kolejowej, ale równie dobrze mogę wrócić do Międzygórza na nogach. Tak też czynię i w ekspresowym tempie wśród malowniczych widoków powracam do doliny. Tu nabieram wody źródlanej, zaglądam do kościoła z podzięką i myślę, jak tu się dostać do kolonistów w Lewinie Kłodzkim.
Gdy dochodzę do przystanku, właśnie nadjeżdża bus do Bystrzycy Kłodzkiej. Jakby na zamówienie. Po drodze gwarzymy z kierowcą i wysiadam przy stacji kolejowej. Tu kobieta z młodzieńcem objaśnia co i jak dalej i konwersujemy w oczekiwaniu na pociąg.
Koleją jadę do Kłodzka, a gdy wysiadam, dostaję wiadomość, że w sprawie powrotu do domu dostanę informację nazajutrz wieczorem. No i jak tu pojechać do kolonistów, kiedy nie znam ich lokalizacji, nie wiem czy pozwolą mi się wykąpać i oprać, czy znajdę w pobliżu miejsce pod namiot, czy nie będzie zawirowań z powrotem... Trochę za wiele niewiadomych.
W tej sytuacji postanawiam pojechać do Wrocławia i dalej w swoje strony. Trochę szkoda, że nie dostałem wiadomości choć kwadrans wcześniej, bo nie wysiadałbym w Kłodzku z pociągu do Wrocławia i wcześniej dojechał do Krakowa. Ale nie jest całkiem źle, w Krakowie jestem o północy, zapowiedziawszy się u rodziny. Nazajutrz przez Bochnię wracam do domu i tym samym misja Żółty Szlak Sudecki zostaje zakończona. Pozostaje tylko przygotować zdjęcia i relację, co właśnie ma miejsce.
A na koniec - lista sprzętowa.
Masz wielką łatwość pisania, Jacku. Niby traska taka sobie (nie mam na myśli odległości 😉), niby żadnych zjawiskowych widoków czy nieoczekiwanych zdarzeń itp. a łyknąłem to jednym tchem. Kolejna świetna przygoda w Twoim portfolio!
OdpowiedzUsuńGdy tak wytrawny łowca przygód jak Grendel (wiem co mówię) pisze takie słowa, to nie pozostaje mi nic innego jak tylko podziękować i pochylić skromnie głowę. Zatem dziękuję.
UsuńA co do szlaku, to miał dla mnie tę wielką zaletę, że był nowy, jeszcze niepoznany przeze mnie i miał skromne odcinki wspólne z Głównym Szlakiem Sudeckim i Niebieskim Szlakiem Sudeckim. To pozwoliło mi być jego odkrywcą, a owo odkrycie mogłem przedstawić zainteresowanym czytelnikom bloga.
Pozdrawiam Cię i do spotkania na szlaku :-)