Przeczytałem tytuł tego wpisu i się zastanowiłem... Kto to będzie czytał? Serial jakiś czy co? Mniejsza z tym. Zachody słońca z wieży na Szpilówce są tego warte, a jeśli dołożyć wschód słońca następnego dnia, to odpowiedź na pytanie: "czy warto", jest odpowiedzią retoryczną na takież pytanie.
Wszystko przez wspomnienia z młodości, kiedy wychodziłem na dawno już nieistniejącą wieżę triangulacyjną stojącą niegdyś w tym samym miejscu. Gdy się rozpadła, tamte widoki mnie nie opuszczały, zacierając szczegóły w wyobraźni. Dzisiaj mogę tak przychodzić kiedy zechcę i jakoś nie mam dość. To już moje 256 odwiedziny na wieży na Szpilówce...
Z Lipnickiego rynku wyszedłem po południu, z dużym zapasem czasu do zachodu słońca. Miałem iść powoli, ale jakoś tak tempo spacerowe mi nie wychodzi. Oczywiście po drodze seria zdjęć. Zabrałem stareńkiego Nikona D3000, który okazał się już technologicznym zabytkiem, patrząc na jego możliwości w porównaniu do współczesnych sprzętów...
U celu zawitałem na półtorej godziny przed końcem dnia. Zastałem tam kilka osób, w tym dwie sympatyczne panie z Czchowa, które niniejszym pozdrawiam. Przewinęło się jeszcze kilka innych osób, tak przed, jak i tuż po zachodzie słońca. Gdy wieczorny spektakl się zakończył, czas było przygotować schronienie na noc.
Rozstawianie namiotu po raz N-ty, to zautomatyzowana rutyna. Co prawda wiało konkretnie, ale zakotwiczenie po nawietrznej załatwia niezawodnie sprawę. Zadbałem też o chronologię zdjęć, zagospodarowując nadmiar wczesnonocnego czasu, łapiąc coraz ciemniejsze ujęcia.
Gdy już zrobiło się całkiem ciemno, czas ekspozycji wydłużył się na tyle, że walka z porywami wichru niweczyła większość ujęć, bo i bujało wieżą i szarpało aparatem, który stałem się ofiarnie własną piersią osłaniać. Sformułowałem wtedy refleksyjną sentencję:
Mocny wicher wieżą buja,
Ostre zdjęcia? - Nie ma mowy!
...wszak to temat nie jest nowy... ;-)
Niektóre są po prostu nieco mniej poruszone... :-)
Do namiotu wpakowałem się przed dziesiątą, w sam raz, by do piątej przespać te kilka godzin do brzasku. Zasnąć nie było łatwo, bo wietrzysko świstało i szumiało jak w przysłowiowym sąsiednim województwie ;-) Gdy już wreszcie dałem w kimę, o pierwszej po północy obudził mnie hałas wieżowej kamery, która nie wiem po co, próbowała się uruchomić na ledwo zipiącym akumulatorze, rzegotając przy tym jak nie mogący zaskoczyć przekaźnik rozrusznika w samochodzie. I tak przez godzinę co jakieś 7 - 8 minut... Na szczęście w nocy akumulator się nie doładowywał z paneli słonecznych i wyczerpany akumulator odmówił współpracy z grzechoczącym siłownikiem kamery. Przy okazji ustał opentańczy wicher, dzięki czemu do pobudki nie miałem zakłóceń akustycznych.
* * *
Na takie okazje jak dzisiaj, budzik ustawiam na pół godziny przed wschodem słońca. Zresztą o świcie ptasie koncerty są tak intensywne, że zastępują koguta od sąsiada. A zaczynają się jeszcze przed pierwszymi oznakami brzasku, toteż jeśli obudzę się przed budzikiem, mam darmowy koncert przed zerwaniem się na nogi.
Wyjrzałem z namiotu wyjściem jak zwykle skierowanym ku wschodowi. Niebo się już zaróżowiło, zatem wysuwam się ze śpiwora, zakładam buty i łapię aparat. Poranna sesja zaczyna się przy lekkim wiaterku :-)
Kiedy nieśmiałe różowawe barwy przeszły w pomarańcze, a na niebie w oddali przesuwał się bezgłośnie ledwie widoczny samolot, przyszedł czas na pojawienie się naszej dziennej gwiazdy.
Jednak poranne mgiełki snuły się nie tylko w dolinach, ale i stworzyły dość gęstą zasłonę nad wschodnim nieboskłonem. Jedynie niewielka szczelina pozwoliła dojrzeć wychodzące słońce, które nieco wcześniej nie mogło się przebić przez gęste obłoczne zasłony.
Nie było spektakularnego pokazu, a jedynie zabawa w chowanego. Ale i to wyglądało interesująco, na tle zamglonych i uśpionych dolin. Zresztą, czy ja kiedyś narzekałem na podobne poranki? Nawet jeśli tak, to nie pamiętam :-)
Prognozy na dzisiaj są niemal apokaliptyczne. Już wczoraj nieopatrznie wysłuchałem prognozy na dzień dzisiejszy, a było w nich o wichrach, ulewnych deszczach, gradobiciu i burzach po pieronie ;-)
Nawet w nocy zastanowiłem się, czy po porannej sesji iść na śniadanie do Urbanka, skoro taki armagedon ma się rozpętać. Smyrfonowe prognozy były jednak znacznie bardziej optymistyczne, co potwierdził ogląd nieba, poprzestałem zatem na powolnym zwijaniu majdanu na zmianę z uwiecznianiem sytuacji rozgrywającej się dookoła.
Kiedy już znad chmur wyskoczyło wesołe słoneczko i zaczął się jakże pogodny dzień, pozbierałem się sprawnie, zapakowałem plecak i z poczuciem dobrze rozpoczętego dnia, pełen optymizmu ruszyłem w kierunku Urbanka.
Borowiny zawiązały już zaczątki owoców. Widać, że czarna jagoda jest póki co czerwona, bo jest jeszcze zielona ;-) Jeśli nie przyjdzie jakiś późnowiosenny zdradziecki przymrozek, lasy będą pełne moich ulubionych przysmaków.
Kapliczka Kociołków stoi niewzruszona, z piękną miniaturką palemki z niedawnego święta. Lubię ją, jak i innych podobnych świadków dawnych czasów, przypominających mi lata dzieciństwa i młodości.
Mijam parking zawalony gruzem i spoglądam na mglistą nadal Iwkową w dolinie przede mną.
U Urbanka wszystko po staremu. Kapliczka, stół z ławkami i niezrównana krystaliczna doskonała woda. Miejsce ciche, a jednocześnie tętniące szmerem wody spływającej do sąsiedniej paryji, śpiewem ptaków i szumem drzew. Niby tyle odgłosów, a jednak spokój wlewa się tu prosto do duszy...
Gorąca herbata, pajda chleba z pasztetem i wafelek "Góralki" na finał :-) Rogaliki zostają w odwodzie — będą na następny raz. No i zapas wybornej wody do domu.
Las tak znajomy, jak mój dom. Bo w zasadzie to po części właśnie mój dom. Jest w nim kuchnia i jest pełen pokoju, czy może pokoi... I te leśne korytarze, widokowe balkony, a czasem i schody. Są też i ślady gości, choć do końca nie jestem pewien, czy był nim pies, czy może wilk...? Do tego drugiego trop odciśnięty w miękkim podłożu całkiem pasuje. Ate i innych śladów naszych leśnych braci nie brakuje. To przecież także i ich dom... Ich i roślin, które bujnie rozwijają się ciepłą wiosną, ciesząc oczy swą różnorodnością.
Wąwozem średniowiecznego Traktu Węgierskiego dochodzę do kapliczki za dworem. Jeszcze kilka minut i mijając kwitnące jabłonie, melduję się na prastarym lipnickim rynku. Teraz mógłby przyjść deszcz, tak potrzebny suchej ziemi. I przyszedł po południu...
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz