Strony

czwartek, 17 kwietnia 2025

Operacja "Dwie Wieże", 16-17 kwietnia 2025

Z początkiem wiosny, Józek, kompan górsko-leśnych wędrówek rzucił hasło przejścia od wieży do wieży. Jak dla mnie, to raczej nie chodziło o wieże zamkowe, a oczywiście o widokowe. Trochę ich ostatnio powstało, a te najbliższe to na górze Szpilówka i górze Kamionna.

Zerknąłem na mapę i dystans wyliczył się poniżej dwudziestu kilometrów. W sumie niewiele, ale wyzwanie, a raczej skromna propozycja została przeze mnie szybko wdrożona do realizacji.

Środa zapowiadała się jako niemal letni dzień, ze słoneczną pogodą i temperaturą powyżej 20°C. Podobnie miał wyglądać i czwartek, więc plan skrystalizował się na dotarciu na Kamienną pierwszego dnia, tam nocleg i przejście na Szpilówkę z przyległościami dnia następnego, włącznie z powrotem do domu.

Z lipnickiego rynku wyruszyłem busem do Rajbrotu. Ten odcinek przedeptałem już wielokrotnie, a że nie był częścią planu, to można było go zaliczyć na kołach. Pożegnały mnie lipnickie wielkanocne palmy, dumnie i majestatycznie górujące nad dachami domów w rynku i otaczające pomnik naszego świętego rodaka - Szymona. 




Po dziesięciu minutach wysiadłem w centrum Rajbrotu. Tym samym wszedłem na szlak niebieski, który obok Orlika wyprowadza na masyw Łopuszy. Przed wejściem w kompleks leśny ogarnąłem wzrokiem piękny horyzont, po czym wniknąłem w gęstą knieję.




Szlaki w powiecie nie są zbyt dobrze oznakowane. Gdybym nie znał trasy, pewnie musiałbym posiłkować się mapą bądź nawigacją. Mianowicie po kilku minutach od wejścia w las, dochodzi się do niewielkiej polany, na której drogi się rozchodzą. Niestety, ani przed polaną ani w jej obrębie żaden znak nie kieruje na żadną z dróg. Wydawać by się mogło, że skoro nie ma znaku, to należy podążać na wprost. A to okazałoby się pomyłką, gdyż szlak skręca tu na prawo. Dopiero przed końcem polany można na brzegu lasu wypatrzyć znak. Przy dobrej pogodzie to jeszcze jakoś ratuje sytuację, ale w deszczu czy śniegu już tak dobrze by nie było. I taki stan rzeczy trwa już przynajmniej -naście lat, czyli odkąd pamiętam. Dalsze rozstaje też skłaniają do zastanowienia i wypatrywania oznaczeń...



Kolejne kilkanaście minut i docieram do małego siodła na grzbiecie pomiędzy Łopuszami a masywem Kobyły. Lata temu moim odkryciem była trasa do Kobyły, podówczas jeszcze nieoznakowana. Dzisiaj tam i jeszcze dalej prowadzi żółty szlak. Ja zaś trzymam się niebieskiego, który prowadzić mnie będzie do samej wieży na Kamionnej.



Punkt widokowy na Łopusze Wschodnim tuż przy wiatraku, pozwala przy dobrej widoczności dostrzec szeroki łańcuch tatrzańskich szczytów. Dzisiaj pogoda jest wyśmienita, jednak w powietrzu wisi mgiełka przesłaniająca dalsze widoki. Jednak i te bliższe sprzyjają kontemplacji i podziwianiu. Bywałem tu na tyle regularnie, że mam je niemal pod powiekami :-)




Lekko z górki wąskim asfaltem i melduję się na Łopusze Środkowym. za kapliczką i jedną ze stacji Drogi Krzyżowej jest kolejny punkt widokowy i nowy dom, stojący w świetnej widokowo lokalizacji. Gdy ZUS uczyni milionerem ;-), zapewne pobuduję się w takiej lokalizacji ;-) :-)



Nie wszystkie mijane miejsca napawają optymizmem. Miejsce katastrofy lotniczej, gdzie w rozbitym małym samolocie śmierć poniosły dwie młode osoby, jest swoistym memento mori. Idąc w zadumie, ale i podziwie do pięknego lasu, mijam trawersem Łopusze Zachodnie i dochodzę do skrzyżowania szlaków, skąd po pojedynczych minutach schodzę do granicy lasu i podziwiam niemal te same widoki co kilkanaście minut wcześniej, aczkolwiek z innej odległości i perspektywy. Widzę też fragment szlaku niczym cięciwę łączącą dwa fragmenty drogi prowadzącej od Żegociny w stronę Limanowej. Gdy zejdę w dół, zaraz zacznę się piąć w górę. Ale przecież ja to lubię :-)






A oto jest i wspomniana droga, a za nią domy i stodoła i zejście do strumienia. Teraz się zacznie podejście na Kamionną, bo u podstawy tejże góry się właśnie znajduję. Pnę się i ja, pnie się i dekarz na mijanej kolejnej stodole. Wypatruję też psów, bo wcześniej nieraz mnie tu oszczekiwały i nie inaczej jest dzisiaj. Dwa na uwięzi, a jeden Owczarek Poniemiecki biega luzem, ale chyba po obiedzie, bo nie jest zainteresowany moimi łydkami.





W Rozdzielu na przełęczy Widoma mam wytchnienie na kilkudziesięciu metrach po płaskim. Ale niebawem boczna droga zakrętami prowadzi mnie w górę, wpobok Bacówki na Zadzielu, pamiętającej kilku wcześniejszych gospodarzy i noszącej kolejną już nazwę. Nieco wyżej przycupnęły mniejsze i większe domki na brzegu stoku. Każden uzbrojony w taras, który ma tu oczywistą rację bytu.




No i my tu tak gadu gadu i jakoś tak na ośmiuset metrach trzeba było wyhamować! Co prawda ostatni odcinek przez las uświadomił mi, że odpoczywać należy po wysiłku, ale to była raczej przyjemność, to i odpoczywać jakoś szczególnie nie trzeba. Punkt końcowy dzisiejszego dojścia i początkowy operacji "Dwie Wieże" jest właśnie przede mną. Machnąłem go w równe trzy godziny od startu w Rajbrocie.




Wspomniałem już o słabej przejrzystości powietrza. Wieża na Kamionnej oferuje bogatą panoramę, ale nie w dzisiejszych warunkach... Doliny jakieś blade, Tatry ledwie majaczą, Sądecki bawi się w chowanego i nawet bliskie szczyty Beskidu wyspowego coś takie jakby senne. Gdzieś tam w oddali za Lubogoszczą niczym miraż przebija się znajomy kształt Babiej Góry, który przed zmrokiem roztopi się w mglistej wacie... Że Kraków tonie w gęstym oddechu wawelskiego smoga, napisze już tylko dla formalności.







Przed zachodem słońca ostrzyłem sobie siekacze na nocne ujęcia, licząc, że mocny wiatr osłabnie do nocy. O ile jeszcze za dnia z parametrami ekspozycji mogłem żąglować, o tyle ciemność wymusza dłuższe czasy migawki, a wicher bujający wieżą i szarpiący aparatem mocno utrudnia uzyskanie nieporuszonych zdjęć. 







Słońce po dość barwnym widowisku zajęło się oświetlaniem trzech Ameryk, a ja walcząc z niesłabnącymi porywami wichru, strzelałem po kilka ujęć jednego planu, by choć jedna fota udawała stabilnie naświetloną. Średnio się to udawał, ale skoro nie są to zdjęcia na konkurs, to słowa krytyki przyjmę po męsku na klatę. Zachodni nieboskłon przygasał powoli, gdy na południowych i wschodnich kierunkach niebo ledwie prześwietlał zachmurzony niewidoczny księżyc.






Po zachodzie wieża opustoszała, więc rozłożyłem mój zielony pałacyk. Bardzo uważałem by nie odfrunął w siną dal, ale lata pracy w terenie zaowocowały i po kilku chwilach walki z wiatrakami, zakotwiczyłem się na redzie, licząc, że w nocy jakoś to bedzie :-)



Liczyłem, że tej nocy nikt już na wieżę nie zawita. A tu niebawem coraz to nowe światełka na dole zapowiadały kolejnych amatorów nocnych wrażeń. Wnet dowiedziałem się, że przewidywane jest pojawienie się zorzy (polarnej?) i jak później oszacowałem, na tę okazję przewinęło się przez wieżę około trzydzieści osób. Co jakiś czas wykonywałem kontrolne ujęcie na długim czasie naświetlania, bo jeśli zorza wychodzi, to właśnie tak ją najlepiej złowić. Jednak tej nocy zorzy nie dostarczono i po północy zostałem sam z wieżą, wichrem i namiotem.







Przed capstrzykiem strzeliłem fotę, na której poły namiotu są wyraźnie rozmyte, właśnie za sprawą szarpiącego wichru. Jednak w środku po zamknięciu wejścia i siatki, zrobiło się całkiem przytulnie, a szum wiatru już mniej dokuczliwy, szybko i skutecznie ukołysał całą wieżę i mnie samego do snu...



* * *


Budzik w lokalizacji widokowej zwykle nastawiam na pół godziny przed wschodem słońca. To właśnie wtedy najpiękniej śpiewają ptaki i pojawiają się poranne zorze. Obudziłem się już pół godziny przed alarmem, więc mogłem jeszcze smacznie polegiwać, słuchając porannych ptasich koncertów. Towarzyszący im świst wiatru i szum drzew, tworzyły najpiękniejszą symfonię natury, codziennie z nowej partytury :-)

Kiedy niebo różowiło się do porannych pomarańczów, w dolinach trwał jeszcze senny spokój. Wczorajsze zamglenia nie uległy dujawie i zasnuwały dalsze horyzonty. Gdy wreszcie u wschodu wychynął rąbek pomarańczowej tarczy, tylko nabyta czujność rewolucyjna pozwoliła mi go wyłowić, zidentyfikować i ostrzelać ;-) W naiwności swojej liczyłem na kryształowy wschód słońca, ale i te mgiełki przyjąłem jak Jagiełło dwa nagie miecze. Nie było nawet tak blado jak w pierwszej minucie pojawienia się tarczy słonecznej. Horyzont nieco się wyklarował i cieszyłem się tym porannym spektaklem jak za każdym razem gdy mogłem go smakować z tak wyjątkowej loży VIP-owskiej :-)











Poranne mgiełki królowały nie tylko w dolinach. Unosząc się na fali ciepłego powietrza, zawisły pod nieboskłonem, skutecznie przysłaniając słońce i kończąc urok poranka. Spojrzałem jeszcze w stronę Lipnicy, gdzie nadal królowała senna szarość. Wiedząc jednak że czeka mnie piękny dzień z planem do wykonania, przystąpiłem do zwijania majdanu.







Słońce przebiło się i zapowiada dzień jak z bajki. Strzelam ostatnie odgórne ;-) foty, aczkolwiek przejrzystość jest z rana słabsza niż wczoraj wieczorem. Skoro jednak przybyłem tu z innym priorytetem, to nie narzekam. To znaczy ponarzekałem z umiarkowaniem dla zasady :-)







Foty strzelone, schronienie sklarowane, porządek jak po przecięciu wstęgi :-)
Schodzę na dół i dobieram się do sprezentowanych przez siostrę rogalików, popijając rozpuszczonym w Urbankowej wodzie magnezem. Będę przechodził przez Żegocinę, to i uzupełnię zapasy. 
O pełnej godzinie wychodzę spod jednej wieży i kieruję się ku tej drugiej.






Przyszedłem na Kamionną niebieskim, to teraz wybiorę żółty szlak. Szedłem nim tak dawno, że już go nie pamiętam. Tym bardziej, że chcę trochę naciągnąć dystans i uzupełnić zapasy, bo śniadanie było trochę jakby "zastępcze", a i na późniejszą porę coś się przyda.



Początkowo szlak pieszy idzie razem z narciarskim, by na niedługim odcinku się rozłączyć i znowu spotkać na leśnej krzyżówce. Skrzyżowanie daje też opcję dojścia do źródła Zuber, ale oznaczeń brak i przydaje się mapa. Przejście żółtego też mogłoby być lepiej oznakowane, bo dopiero nawigacja podała mi kierunek na ledwo widoczną drogę schodzącą w dół. Jeden znak na drzewie za krzyżówką załatwiłby sprawę. Po wyjściu z lasu niebawem trafiłem na nitkę asfaltu, ale kierunek znowu wskazała nawigacja... Po krótkim powitaniu przez przyjaznego pieska, wreszcie dobrnąłem do Żegociny.






W markecie zaprowiantowałem się pięcioma kajzerkami, po czym w ramach zmiany koloru szlaku, żółte znaki zastąpiłem zielonymi. Ten odcinek już pamiętałem sprzed lat i chętnie odświeżyłem sobie panoramę spod granicy lasu. A drogę zakładową polubiłem i rowerowo i pieszo tak, że dalsze odcinki były mi coraz lepiej znane.







Przed dojściem do wczoraj przemierzanego fragmentu niebieskiego szlaku pod Łopuszem Zachodnim, usłyszałem głosy ludzkie i nieludzkie. Te drugie należały do dwóch psów, które wczoraj obskoczyły mnie nieopodal zejścia przy domach poniżej lasu. Chyba mnie poznały, bo zawiedzione poszczekały i zapodały tyły. Kompletnie przy tym nie reagowały na polecenia dochodzące z głębi lasu.
Jakoś ani wczoraj ani dzisiaj nie słyszałem jakże lubianego anonsu typu "one nie gryzą"...



Kolejne Łopusza pokonywane w odwrotnej kolejności niż wczoraj, to już jak moje podwórko. Przez chwilę bowiem wróciłem na niebieski, ale nie na długo. W ramach dywersyfikacji trasy i dorzucenia dodatkowych kilometrów, wybrałem żółte znaki, prowadzące przez kolejne widokowe otwarcia ku górze Kobyła. Nota bene, lata temu przejeżdżałem tu konno na klaczy, czyli na kobyle i zwierzę z ciekawością lustrowało panoramę, która należy do wielu z moich ulubionych. 











Sam zaś szczyt Kobyły od niedawna został oznaczony tabliczką, przy czym podano na niej dawniej przyjętą wysokość 611 m.n.p.m., chociaż aktualne dane poprzestają na 605 metrach. Choćby na poziomicach współczesnych map nie widać linii oznaczającej 610-y metr. Ale nie mam zamiaru kopać się z koniem, a raczej z Kobyłą ;-)




Sąsiednia polana Mulowiec to historia i pierwszowojenna, drugowojenna i z czasów mojego tu biwakowania, gdy przed świtem wysłuchałem przepięknego koncertu Kosa siedzącego na drzewie przy namiocie. Nawet gdzieś w archiwach mam to kilkuminutowe nagranie.




Schodzę przez Kucek na Mośki w Rajbrocie. Widoki, kapliczki i inne przydrożne wdzięczne obiekty do sfotografowania nie pozostawiają mnie obojętnym na ich urok. Z gospodarzami zamieniam kilka słów o reliktach przeszłości i przeglądam się w lustrze :-)









Od początkowych nurtów Uszwicy, wspinam się na masyw Rogozowej. W południe zasiadam na skraju polnej drogi na jedną kanapkę, bo symboliczne śniadanie pozwoli na wzmocnienie się na dalsze kilometry. W Bacówce Bialy Jeleń uzupełniam zapas wody wzbogaconej o tabletkę NeoMag Forte i ruszam ku masywowi Szpilówki.






Przy brzezinie nie idę na wprost jak zwykle, bo dzisiaj jest dzień dokładania dystansu. Ale to niewielka różnica, bardziej by odwiedzić mniej uczęszczane ścieżki. Po dojściu do grzbietu, niebawem dochodzę do Krzyża Powstańców Styczniowych, skąd już nieco ponad kwadrans do Szpilówki.






Wczesnym popołudniem wykonałem z powodzeniem Operację "Dwie Wieże". W sumie to żaden wyczyn, bo i dystans niezbyt imponujący. Oczywiście wchodzę na górę, by ogarnąć widoki znane mi od jakichś czterdziestu paru lat.




Na południowym stoku Paprotnej Wschodniej, nieco poniżej Kamieni Brodzińskiego, dostrzegam spore zadymienie wydobywające się z rozległej polaci lasu. Po szybkim telefonie dowiaduję się, że już od godziny trwa tam akcja gaśnicza, w której uczestniczy kilkanaście zastępów i ponad setka strażaków. Około cztery hektary lasu trawione są ogniem, a porywisty wiatr przenosi iskry, rozsiewając pożogę. Pół godziny obserwuję te i inne okolice, po czym swoimi ścieżkami i leśnymi bezdrożami, podążam do mojej kultowej lokalizacji - kapliczki, pustelni Urbanka i do źródła znakomitej wody.







Znakomita woda po chwili zamienia się w znakomitą herbatę do któlewskiego posiłku. Pora niby obiadowa, ale pasza jakby śniadaniowa. Kajzerka to - jak sama nazwa w tłumaczeniu wskazuje - bułka cesarska, a do tego ser królewski, herbata z Ziemi Świętej zaparzona na cudownej wodzie... Czegóż chcieć więcej!
Ledwie wzmocniłem się tymi specyjałami, a dowiedzialem się, że wciąż tlące się zarzewia ognia na wspomnianym pogorzelisku, będą dogaszane z powietrza przy użyciu gaśniczego Dromadera. 
Bez zbędnej zwłoki udałem się na powrót na wieżę.




Na godzinę przed zachodem słońca nadleciał samolot gaśniczy. Jednak z odległego dystansu nie udało mi się uchwycić tej niecodziennej akcji, z jaką na naszym terenie nie mieliśmy jeszcze do czynienia. Szczęśliwie, płomienie zostały już ugaszone, lecz pod ściółką zarzewia jeszcze mogły się wznowić, toteż do następnego dnia trwala akcja dogaszania pojawiających się zapłonów, monitorowanych z ziemi i przy użyciu drona z kamerą termowizyjną. 
Gdy już w zapadającym zmroku wracałem do domu, co chwilę słychać było syreny samochodów gaśniczych uzupełniających wodę ze zbiornika przeciwpożarowego obok stacji paliw w Lipnicy Dolnej.


To był ciekawy dzień, choć z nieciekawym pożarowym epizodem. Dla mnie dwudniówka na luzie, dla strażaków dwudniówka w napięciu. Ale szczęśliwie się wszystko skończyło dla ludzi, a nieco mniej szczęśliwie dla lasu. Ściółka i podszyt zamienily się w popiół, ale drzewa mają jeszcze szansę się odrodzić. Dwa tygodnie temu przemierzałem tamte okolice nocą na trasie Terenowej Drogi Krzyżowej.

"Dwie Wieże", to pierwszego dnia 12 kilometrów. Nazajutrz miało być zaledwie 17 kilometrów między wieżami, ale po naciągnięciu dystansu dłuższą trasą i doliczeniu Urbanka i powrotu do domu, dystans zamknął się w granicach 29 kilosów, z czego 20 od wieży do wieży. Czasem trzeba wymyślać, żeby nie chodzić wokół komina...
...ale może wokół wieży...? :-)

.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz