Strony

piątek, 25 sierpnia 2017

Turbacz, Hala Górowa, Pilsko 2017

`
Pomyślicie - znowu Turbacz... Ano - znowu. Ale tym razem i wejście i zejście innymi szlakami. Po prostu systematycznie realizuję plan dokładania do swojego konta niezaliczonych jeszcze szlaków.

23.08.2017.

Z uwagi na konieczność dotarcia w słabiej skomunikowane transportem publicznym miejsce, wybrałem się samochodem. Tak wiec do Koninek dojechałem bez problemu i na parkingu dolnej stacji wyciągu, porzuciłem swojego leciwego grzechotnika :) Cofnąłem się już z buta do punktu w którym swój bieg zaczynał szlak zielony, by właśnie nim ruszyć pod górę.






Początkowo znaki prowadziły wąską asfaltową dróżką między domami, by za ostatnimi zabudowaniami wieść drogą polną i następnie leśną. Zanim jednak zagłębiłem się w leśne ostępy, mogłem podziwiać bardzo malownicze widoki na doliny i coraz liczniej widoczne pasma i szczyty Gorców. Z dala zaś zaznaczały się nieco słabiej masywy Beskidu Wyspowego.
Wchodząc w las, trzeba już zważać na znaki, bo szlak nieco meandruje, współegzystując z torem rowerowym, dość odważnie wykorzystującym rzeźbę terenu. Stąpając po sporych kamieniach, z uwagą pnę się pod górę.






Dość szybko dochodzę do Jaworzyny Porębskiej, skąd na kierunku północnym otwiera się wąska panorama na Luboń Wielki, Szczebel i Lubogoszcz. Chwilę cieszę oko, po czym łagodniejszym podejściem wśród lasu iglastego napieram dalej.





Odcinek przez las jest krótki, toteż szybko osiągam górną stację wyciągu, mieszczącą się na szczycie. Tym samym zdobyłem Tobołów, skąd podziwiam bezmiar Gorców z pięknie prezentującym się Gorcem i Turbaczem, rozciągniętym od szczytu po Czoło Turbacza.
Góry stąd wyglądają na bezludne, ale mam przecież świadomość wielości szlaków je przecinających i łączących. Jednak brak oznak cywilizacji sprawia takie właśnie wrażenie odludzia. Do pewnego zresztą stopnia prawdziwe...






Znowu zagłębiam się w knieje. Tym razem jest to las mieszany, okalający szeroką i wygodną drogę, którą nadal prowadzą zielone znaki. Mijam Suchorę z obserwatorium astronomicznym i dochodzę na skraj polany, gdzie ścieżka przyrodnicza odbija w kierunku Starych Wierchów. Tu spotykam człowieka wędrującego w przeciwnym kierunku, z którym po zdawkowym zagadnięciu, wdaję się w dłuższą rozmowę. Po chwili miłej konwersacji zabieram się za pokonanie schodków kolejnego podejścia.






Skończyły się żarty - zaczęły się schody... :)  Na szczęście tutaj nie było ich za wiele, więc po odpoczynku w trakcie rozmowy, ochoczo zdobywałem wysokość. Nie mogłem się też oprzeć napotkanym borówkom, do których mam słabość. Żerowałem zaś pod samym skrzyżowaniem z czerwonymi znakami, tak więc po leśnej uczcie wkroczyłem na mój ulubiony Główny Szlak Beskidzki.




Wkroczyłem na znany mi szlak. Czerwone znaki jakoś dobrze mi się kojarzą, zasadnicze podejście też mam za sobą, więc idzie się przyjemnie i bezproblemowo, a nawigowanie załatwia się tak jakoś samo... ;-)
Przede mną szlak, po bokach widoki dalekie i bliskie, a co i rusz rozpoznaję "stałe punkty programu". Podchodzę kamienistą drogą z sączącą się strużką wody i powoli nabieram wysokości. Spoglądam na Bukowinę Miejską, a na wprost majaczą zszarzałe, umierające na stojąco drzewa...







Coraz więcej obumierających drzew napotykanych po drodze budzi we mnie uczucie niepokoju. Jak tak dalej pójdzie, to cały masyw Turbacza zamieni się w jedno wielkie pustkowie, niczym z postapokaliptycznego filmu "Droga"... Ołowiane chmury wiszące nad martwymi kikutami dopełniają obrazu.




Zbaczam nieco ze szlaku na jedną z wielu dróżek. Napotkane kwiecie swymi żółtymi i zielonymi barwami od razu rozwiewa dekadenckie myśli. Napełniam oczy kolorami, chcąc mieć do czynienia z przyrodą jednak ożywioną. Jakby w nagrodę, po kilkudziesięciu krokach maszerowania mokrymi koleinami, między drzewami dostrzegam niewielki ruch. Momentalnie przystaję się i wytężam wzrok. Przede mną, w odległości 20 - 30 metrów, pasie się łania. Korzystam z osłony drzew i gdy pochylona mnie nie widzi, podchodzę nieco bliżej. Czujnie rozgląda się co chwilę, ale jeszcze mnie nie widzi, a i ja nie chcę jej spłoszyć. Oj, gdybym zabrał z sobą teleobiektyw... Byłby niejeden piękny portret, bo dobrze zamaskowany w trawach i gałęziach, mógłbym ją fotografować przez kilka długich chwil. Jednak by było cokolwiek widać na zdjęciach, muszę jeszcze trochę podejść, ale nie mam już dobrej osłony. Gdzieś tak z piętnastu metrów łania mnie dostrzega i po krótkim strzyżeniu uszami, na wszelki wypadek szybko ucieka. Bezkrwawo strzelam ją w locie bez pudła trafiając kilkoma migawkami, po czym zwierz znika w ostępach leśnych... A na zachodzie gęste dywany chmur czasem przepuszczają promyk obniżającego się w swej wędrówce, niczym nie spłoszonego słońca...







Na Jaworzynie cicho i pusto. Jedno i drugie bardzo mi odpowiada, więc przez chwilę stapiam się ponownie z otoczeniem. Wyłapują detale z otoczenia i nawlekam je na swą melancholię przez obiektyw. Jestem gęsto otoczony żyjącą przyrodą, w której każdy detal emanuje swym pięknem, niemal niedostrzegalnym, bo powszechnym, a jednak zmuszającym do zatrzymania się, pochylenia i docenienia... Prozaiczna, ale wdzięczna w swej niedotykalności pokrzywa. Kryształowe krople na świerkowych igłach... A na zachodzie pod popołudniowym niebem - Babia Góra i Pilsko... Pilsko? No właśnie! A może by tak na Pilsko...?  Zapatrzony w dal, wargami liczę nieistotną liczbę słodko-kwaskowatych borówek...







Przepiękną kamienistą drożyną kierują się w stronę opuszczonego jakiś czas temu szlaku. Poruszone kamienie znajomo grzechoczą, stukając o siebie i o wyślizgane głazy wystające z ziemi. Gęsty szpaler świerków pozwala się skupić na drodze, skutecznie osłaniając mijaną okolicę.
Dochodzę do czerwonych znaków, gdzie onegdaj pożegnałem się z kolegą. Było to zaledwie tydzień temu, a ja ponownie melduję się na szczycie Turbacza.
Popołudnie przechodzi w wieczór. Na szczycie kilka osób - oni też przyszli podziwiać teatr natury.
Słońce złoci horyzont, a wieczorne mgły ścielą się hen w dolinach. Celując w dal, łapię też w obiektyw uschnięte pnie. Nie brakuje ich i tutaj, a ja sam nie wiem, czy one ujęciom dodają uroku, czy wnoszą przesłanie czegoś, co się kończy i zamiera... Jutro wstanie nowy dzień, jutro urosną nowe drzewa...


 







Dzisiaj nie czekam aż słońce skryje się za horyzont. Idę w stronę schroniska. Mam zamiar spać pod namiotem, ale choć tydzień temu kimałem pod chmurką, to dzisiaj wyraźnie powiało chłodem.
W kuchni turystycznej przygotowuję żarełko i robi się jakoś tak ciepło i przytulnie. Wychodzę na chwilę na zewnątrz i stwierdzam, że chłód robi się już dojmujący. No tak, a ja jestem jeszcze nieco letnio wyekwipowany...




Zapada decyzja - śpię w schronisku na glebie. Będzie w miarę ekonomicznie, ciepło i mniej zwijania się z rana. Myślę, że ta odrobina szaleństwa i komfortu nie rozpieści mnie zanadto. Do glebowania nie ma innych chętnych, więc salkę mam tylko dla siebie :)



Ranek wstał typowo turbaczowy ;-) Tatry przymglone, Pieniny otulone, a Zalew Czorsztyński szczelnie opatulony. Spało się na tyle dobrze, że sam wschód słońca gdzieś się odbył poza moją świadomością, zresztą podnosząc powiekę o świtaniu stwierdziłem, że są chmury i nie ma po co wstawać... :) Zresztą każdy dobrze wie, że spanie od poranka najlepiej smakuje :)


 


Spakowałem się sprawnie, co nie znaczy, że szybko :) Porozmawiałem chwilę z miła panią z obsługi, bo zawsze chłonę każdy kwant wiedzy o okolicy, bo a nuż nie uda mi się tego zapomnieć... ;-)
Zszedłem na dół na poranne ablucje i na śniadanie. Właściwie, to na dużą kawę i bułkę z pasztetem. A że dzień zapowiadał się słonecznie, toteż już dłużej nie zwlekając, pożegnałem gościnną miejscówkę i obrałem założony kierunek marszu :)







Nie nie, - obranym kierunkiem nie była Hala Długa i marsz na wschód. Tym razem prowadził szlak niebieski przez Halę Turbacz, Czoło Turbacza i dalej w dół.





Na Hali Turbacz spotkałem pasterzy wypasających stada owiec. Korzystając ze sposobności, zapytałem, czy można by się w przyszłości przekimać przy Szałasowym Ołtarzu. Miejsce to znajduje się bowiem poza granicami Parku Narodowego, więc taki biwak byłby w pełni legalny za zgodą właściciela. A zgodę taka dostałem, choć nie wiem, czy rozmawiałem z samym właścicielem...
Owieczki wdzięcznie pozowały, więc i stadko i indywidualistów włączyłem do swej galerii :)








Podejście na Czoło Turbacza było jedynym krótkim marszem pod górę na tym etapie. Z wzniesienia warto było jeszcze spojrzeć za siebie, na piękną halę ciągnącą się w perspektywie. By nie rzec - gorczańska połonina... :)




Teraz już zaczęło się zejście. Na początku całkiem widokowe, z Tobołowem po lewej, a w tle doskonale widoczny był masyw Lubonia Małego i Wielkiego. Prawą stronę flankował Szczebel.



Polana Średnie też ma swój urok. Nachylona od południa, ku północy przechodzi w płaską rozległą łąkę. Na niej to, tuż pod lasem ustawiono stolik z ławkami, dzięki czemu w tym spokojnym miejscu można delektować się ciszą i urodą gorczańkich zakątków.



Zrzuciłem na chwilę plecak, by skorzystać z chwili samotności i w tym pięknym miejscu wykonać kilka zdjęć do podsumowania testu tegoż właśnie elementu. Tę podsumowującą recenzję plecaka Osprey Kestrel 38 '2016, można znaleźć w jednym z kolejnych wpisów.



Od tego momentu szlak zagłębia się w gęsty las, że zdawałoby się - tajemniczy... Nie ma tu jednak smoków, trolli, czy nawet bazyliszków. Jednak mimo to warto czasem podejść bliżej do powalonego pnia czy ściętego, zasychającego drzewa. Las bowiem żyje bardzo ciekawie, ale i równie malowniczo obumiera...









Ścieżka dość stromo opada po stoku, schodząc zakosami w dolinę Potoku Turbacz. Kolejne schody wybijają mnie z rytmu i nakazują patrzeć pod nogi. Zresztą nie da się tu iść nieuważnie, bo przeszkód terenowych nie brakuje, ale wszystkie są jak najbardziej do pokonania. Przyglądam się cieniom, omszałym pniakom i wysokim drzewom. Las to nie muzeum - każdego eksponatu można tu dotknąć. Nawet mrok łożyska cichego strumienia wydaje się także dotykalny...









Kończy się zejście północnym stokiem i docieram do doliny. Słychać wartki szum potoku, a szeroka droga łagodnym spadkiem prowadzi obok strumienia. Zacienioną drogą dochodzę niebawem do Polany Oberówka, gdzie można zatrzymać się na grilla czy na biwak, bo miejsce jest dobrze na taką ewentualność przygotowane. Jednak taki ponadstandardowy pobyt jest płatny, co już budzi moje ambiwalentne odczucia...





Dolina potoku zaczyna się robić coraz obszerniejsza. Nieomylny to znak, że dochodzę do Koninek, tuż przy dolnej stacji wyciągu narciarskiego. Tu kończę dzisiejszą przygodę z Gorcami, bo na parkingu czeka mój pełnoletni pojazd. Dzięki niemu wieczorem zacznę realizować drugą część planu zdobywania górskich szlaków.






Wczoraj na Jaworzynie zrodziła się refleksja:

A na zachodzie pod popołudniowym niebem - Babia Góra i Pilsko... Pilsko? No właśnie! A może by tak na Pilsko...?

Wsiadam zatem do "Grzechotnika" i odpalam nawigację. Jakoś po górach zdarza mi się wędrować bez mapy, dla asfaltowe wstęgi nie komponują mi się klarownie. Wyznaczam cel - Korbielów.


W Korbielowie na parkingu melduję się przed piątą po południu. Wcześniej na Turbaczu ustaliłem marszrutę i za cel wędrówki na dzisiaj wyznaczyłem bazę namiotową na Hali Górowej. Tym samym uskuteczniam "łatanie mapy", - kolejne szlaki zostaną przemierzone, kolejne miejsca odwiedzone. Jakie to szczęście, że w pięknych polskich górach jeszcze tyle szlaków zostało mi do przemierzenia...



Mijając parking, startuję niebieskim szlakiem w stronę Przełęczy Przysłopy. Przysłup, Przysłop, Przysłopy... Może pospołu z Kiczorami, Kiczerami i Kiczerkami kiedyś je pozliczam.
A tymczasem dochodzę do rozdroża, gdzie prowadzi szlak niebieski i powrotny - żółty.




Jak to zwykle bywa, najpierw - jakby na rozgrzewkę - jest lekko pod górkę, by za potokiem lekkim podejściem dostać się do przełęczy. Tu napotykam czarne znaki, którymi od teraz będę się kierował.





Czarne znaki nie wskazują na trudność szlaku, ale akurat tutaj wyznaczają jakby taką skalę. Oczywiście nie jest to trudny szlak, jeno podejście nieco się zaostrzyło.
Las jest dość gęsty, ale raz nawet udało się między drzewami zerknąć na widoki w oddali.
Jednak trzeba pilnować znaków, bo choć są i nieźle prowadzą, to na jednym rozdrożu jakby ich chwilowo zabrakło. Jednak czujność nie zawodzi i po chwili butem sprawdzam pewność oznakowania :)





Wychodzę na otwarty teren i z miejsca wyrażam swój niekłamany podziw. Przede mną Hala Malorka i za nią Uszczawne. Kwintesencja pustki, spokoju i bezmiaru... Taki Górski Ocean Spokojny... ;-)





I w jedną i w drugą stronę Malorka prezentuje się bajecznie. Podchodząc śladem kwiatków i traw na Uszczawne, zwracam się za siebie. Ocean nadal spokojny... :)





Samo wzniesienie też prezentuje swój surowy charakter. Wąski szereg wysokich sosen i pojedynczych buków, tworzy swoisty ostrów na wzgórzu. Kolejne nawiązanie do marynistycznych krajobrazów narzuca mi się samo. Zwrócony ku górze grzebień pni, jawi się monumentalnie, niby linia dziwnych obelisków, czy też wysoka zapora zagradzająca drogę olbrzymom. Ja zaś do olbrzymów się zdecydowanie nie zaliczam, toteż pewnym krokiem po wijącej się drożynie mijam owych szumiących koronnych strażników...



Stojąc na ociętym pniu, spoglądam na masyw Pilska, poniżej którego wyglądam schroniska na Hali Miziowej i jeszcze niżej - bazy namiotowej. Schronisko jednak chowa się w niewielkim siodle, za to Hala Górowa zdradza swą i bazy obecność zielonymi namiotami. Cel namierzony, to i pośpiechu nie ma.




Po raz kolejny spoglądam za siebie. Teraz nawet wyraźniej widać ścianę drzew, ogołoconą z towarzyszy na porębie. Wysoka palisada pni od dołu szeroka, zwęża się do pojedynczych drzew na szczycie wzgórza. Tak jakby z jego szczytu odchodziły gdzieś przed siebie...  I to raczej nie na Babią Górę, którą mają po swej prawej gałęzi...



Fascynują mnie tutejsze lasy. Strzeliste drzewa z niskim poszytem, doskonale prowadzą wzrok i między pniami kierują go na sąsiednie zbocza. Szeroka droga prowadzi za znakami czarnymi, które na rozdrożu się kończą, a dalej poprowadzą mnie znaki zielone biegnące od Sopotni.





Jeszcze jedno przejście przez ciemny las, ale droga prowadzi za znakami na Halę Jałowcową. Na niej tabliczka wskazująca kierunek do Bazy, ale ścieżka na kierunku ledwie widoczna. Spoglądam jeszcze na niebo, na którym zwija się obłok przestrzelony liną odrzutowego pasażera. Ale ja - nieco wolniej - zmierzam w przeciwnym kierunku.






Za niewielkim wąwozem dostrzegam pierwsze instalacje należące do Bazy. Wychodzę na brzeg lasu, gdzie otwiera się połać Hali Górowej. Jest chata, są i namioty, jest także słynny prysznic z gorącą wodą, podgrzewaną stojącym opodal solidnym piecem. Normalnie full wypas! :)








Z bazowym najpierw zagaduję zdawkowo, a po chwili już pogrążamy się w ożywionej rozmowie. Jednak góry są wdzięcznym tematem, a wędrowanie po nich i związane z tym doświadczenia, tworzą niewyczerpaną mnogość tematów. Na szczęście w porę robimy przerwę, bo chcę za dnia rozłożyć namiot i resztę ekwipunku. Zajmuje to niedługą chwilę, po której tematy sprzętowe zajmują nam dalszą część dysputy. Wymieniamy doświadczenia, a po zmroku, przy magicznym świetle świec, wraz z innymi gośćmi bazy, konferujemy w biurze bazowego przy kolacji. Na szczęście w porę rozchodzimy się do snu.







Ranek wstał pogodny i słoneczny. Towarzystwo zaczęło się powoli zwijać, toteż i ja dość sprawnie sklarowałem obóz i wciągnąłem lekkie śniadanko. Żal było wychodzić, bo klimat miejscówki tworzony przez jej lokalizację, obiekty (prysznic z naprawdę gorącą wodą!), jak i samego bazowego, aż zachęcał do spokojnej kontemplacji tej oazy spokoju. Ale jednak z pobliskich wyżyn, zew Pilska był nieomal słyszalny ;-)







Są takie miejsca, do których bardzo lubię wracać. I niewątpliwie dołączyła do nich Hala Górowa ze swą bazą :)




Nie miałem beretu by sprawdzić, czy na Halę Miziową wystarczy jeden rzut ;-)  Ale kroków też nie trzeba było wiele.
Przechodząc Głównym Szlakiem Beskidzkim, zawsze patrzyłem na Pilsko z poczuciem winy. Tak zacna góra, a ja ją pomijam. Dzisiaj przyszedł czas na wyrównanie rachunków :)





Pilsko 30 min. Nawet utrzymując tempo na GSB, można zboczyć na szczyt. Dzisiaj jednak przyszedłem uczynić to bez pośpiechu i niejako z dedykacją dla góry. Szybko zostawiłem za sobą okołoschroniskowy gwar, po czym za czarnymi znakami podążałem dość stromo pod szczyt.
Niebawem osiągnąłem polski fragment masywu - Pięć Kopców. Stąd ścieżka zatopiona w wysokiej kosówce doprowadziła mnie do właściwego szczytu, znajdującego się po stronie słowackiej. Wreszcie stanąłem na szczycie Pilska.










Szczyt Pilska jest bardzo interesujący pod kątem biwakowania. Porośnięty nieregularnymi kępami kosówki, jest stosunkowo płaski. Te cechy dają sporo miejsca na rozłożenie namiotu, dodatkowo osłoniętego kosodrzewiną od podmuchów wiatru. Podłoże nawet nie jest kamieniste, więc w odróżnieniu do Babiej Góry - warunki pod namiot idealne. Nie wiem tylko jak Słowacy się na to zapatrują...




Porozglądałem się nieco ze szczytu, bo i przejrzystość powietrza była wystarczająco dobra. Królową Beskidów widać było doskonale, a gdy stanąłem na północnym skraju, to i panorama znacząco się poszerzyła.







Schodziłem dla odmiany żółtym szlakiem, lawirującym stromym zboczem pośród kosówki. Zaledwie w kilku miejscach otwierały się z niego widoki, ale com miał z góry zobaczyć - zobaczyłem. Tak więc nie zwlekając i uważnie stawiając stopy po trudniejszej momentami ścieżce, dość szybko wróciłem pod wyciąg przechodzący nad szeroką łąką. Stąd już o krok do schroniska.




Żółty szlak prowadził mnie nie tylko na Halę Miziową. Przez chwilę współbieżnie z zielonym schodził w stronę Korbielowa, by z szerokiej leśnej drogi odbić w lewo i podążać dalej w dół obok potoku Buczynka. Z uwagi na sprzyjające warunki, na szlakach panował ożywiony ruch pieszy.






Schodząc w dolinę potoku, trzeba było trzymać się znaków, gdyż główna ścieżka opadała niemal do dna doliny, a znaki prowadziły wąską ścieżką nieco powyżej. Niektórym w zamyśleniu szlak umykał, a pewnie umknął by i mi, gdybym nie zobaczył powracających z chwilowego błądzenia.
A panorama na północnym zachodzie jako żywo przypominała mi wczorajszą wędrówkę.



Odgłos potoku był coraz wyraźniejszy, a jego wody coraz szersze. Mogło to znaczyć, że coraz bliżej do końca marszu w terenie. Istotnie, po chwili trafiłem na kładkę wykonaną z dwóch połówek pnia, po której niebawem doszedłem do asfaltu.




Górska wędrówka w zasadzie się tu zakończyła. Zostało tylko dojście do centrum, gdzie na parkingu oczekiwał ospały Grzechotnik. Zamknąłem pętle na rozdrożu, poklepałem szlakowskaz, a do bagażnika powędrował plecak.
Parking powoli pustoszał...








_

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz