Strony

sobota, 17 lipca 2021

Karpaty Rumuńskie - Fogarasze

A owieczki są wszędzie... 

Najwyższe i najpopularniejsze góry Rumunii, to oczywiście Fogarasze. Z najwyższym szczytem Moldoveanu (2544m), Trasą Transfogaraską i tysiącami owiec w licznych stadach, wbijają się do pamięci odwiedzających to piękne pasmo Karpat.

Na aktualnym wyjeździe odwiedziliśmy już dwa pasma - Apuseni i Retezat. I to właśnie dzisiaj zeszliśmy z tego ostatniego, by jeszcze przed wieczorem przemieścić się w rejon Balea Lac, a stąd tuż za granią rozłożyć się na noc przy jeziorze Capra.

 

 

Dzień czternasty - piątek 9 lipca 2021 (ciąg dalszy po górach Retezat)

 

Przejazd trasą Transfogaraską może przyprawić o zawrót głowy. Tuż za Cartisoarą zaczyna się jazda serpentynami i tak jest przez kolejne 30 kilometrów. Nam na szczęście dopisała pogoda, nawierzchnia - choć na odcinkach trochę nierówna - była sucha, a ruch stosunkowo niewielki. Niemniej wspomniany dystans pokonaliśmy w godzinę, bo o rozpędzaniu się tu nie ma mowy.

Balea Lac to miejsce gdzie nad jeziorem przy którym znajduje się północny koniec tunelu pod głównym grzbietem Fogaraszy. Miejsce malownicze i widokowe, przyciąga rzesze turystów zmotoryzowanych i tych nastawionych na krótsze lub dłuższe piesze wędrówki. Tuż przy drodze przed wjazdem do tunelu można znaleźć kilkanaście kramów z przysmakami i lokalnymi pamiątkami, a także gospodę na świeżym powietrzu. 

Wjeżdżając w boczną uliczkę można natomiast dojechać do jednego z trzech schronisk, będących de facto restauracjami z pokojami gościnnymi, a ceny są raczej hotelowe niż schroniskowe. Funkcjonuje tu również pole namiotowe o bardzo podstawowym standardzie, a jest ono płatne. Cała okolica jeziora bywa traktowana jako rezerwat, ale chyba tylko by nie można się było rozłożyć za darmo... Oczywiście innych typowych dla rezerwatów ograniczeń nie widać...

 




Zaparkowaliśmy w pobliżu głównego obiektu Cabana Balea Lac, tuż obok budki parkingowego (?). Parkować można tu za darmo bez ograniczeń, choć przy ceprostradzie są dwa parkingi płatne... ;-)

Budka - niewykończona - posłużyła mi jako wygodne miejsce do przepakowania się. Po Retezacie część rzeczy trafiła do bagażnika, a inne do plecaka - włącznie z zapasem paszy na najbliższe dni. Po osiągnięciu gotowości przez całą grupę, podjęliśmy wspinaczkę z podejściem niemal 300 metrów do przełęczy Caprei. W miarę podchodzenia podziwiałem jezioro Balea z jego okolicą.





Ostatni rzut oka na miejsce startu i przekraczamy próg przełęczy. Stąd można ruszyć za czerwonym paskiem w stronę wschodnią przez główną grań, - między innymi na Negoiu. Po drugiej stronie dumnie piętrzy się Vânătoarea lui Buteanu z dziewiątą wysokością w Rumunii - 2507m.


 

Za przełęczą kilka kroków i widać już nasze miejsce biwakowe - jezioro Capra. Zresztą nie tylko my wybraliśmy tę lokalizację. Na płaskich skrawkach brzegu widać dość sporo namiotów. Po kilku chwilach gdy stajemy nad brzegiem, dołączamy do stale powiększającej się wioski namiotowej. Jest popołudnie i do późnego wieczora będzie przybywać jeszcze kilka namiotów. My rozbiliśmy się na największym polu, ale gdzie tylko można znaleźć kawałek płaskiej i w miarę równej gleby, tam można dostrzec i inne materiałowe domki.





Pogoda sprzyja, lecz cały czas pokazuje, że w górach bywa zmienna. Na szczęście owa zmienność nie jest krańcowa. Czasem tylko obłoki pełzają po okolicy, przesłaniając i znowu odsłaniając góry i doliny. Przynajmniej coś się dzieje, a prześwitujące promienie słońca wędrują po okolicy.

Nadchodzi wieczór, - czas pomyśleć o posiłku. Wieczorny wiatr dmie dość mocno, więc robię trochę miejsca wewnątrz namiotu i gotuję wodę na zalewajkę i dużą herbatę. Jutro zaczynamy kolejną akcję górską, to i siły będą potrzebne. A tymczasem robi się chłodno, bo i wysokość i wiatr i trochę wilgoci, toteż wyjątkowo pod wiatrówkę zakładam polar. Trochę jeszcze spaceruję pomiędzy namiotami, oglądam znane i mniej popularne konstrukcje, ale wilgotny chłód zagania mnie do namiotu. Tu czeka wygodny materac i ciepły, przytulny puchowy śpiwór, w którym wkrótce się zanurzam i rozgrzewam nieco zmarznięte stopy. 

Zasypiam dość szybko, ale dość szybko budzi mnie zaciekłe ujadanie psa pasterskiego, który wcześniej zadomowił się w pobliżu, licząc na coś dobrego do jedzenia. Szczekał tak całkiem długą chwilę, nawet bardzo długo. Przypuszczam, że wyczuł jakieś zwierzę w okolicy, a wnioskując z zajadłości, nie wykluczam próby odwiedzin przez niedźwiedzia, który być może wyczuł z dala wabiące go zapachy. Po dobrej godzinie pies wreszcie ucichł, a ja - i pewnie nie tylko ja - mogłem wreszcie zasnąć.




Dzień piętnasty - sobota 10 lipca 2021.


Wstajemy! Powoli budzi się cały obóz, - każdy ma jakiś plan na dzień dzisiejszy. Nasz plan - napieranie w stronę Moldoveanu. Czy dojdziemy tam dzisiaj czy jutro to nie jest istotne, bo czasu mamy sporo. W zasadzie to plan przewiduje biwak przed zdobyciem najwyższego szczytu, a gdzie, to wyjdzie w marszu.

Wciągamy śniadanie i pakujemy się do wyjścia. Niby słonecznie, ale chmurki ciągle zaglądają w doliny, kręcą się w kotłach i przesłaniają szczyty. Ale mimo to jest dobrze, bo nie tak gorąco jak w dolinach, a wiaterek też w sam raz.

Weszliśmy na szlak i powoli oddalamy się od obozowiska. Nasze jeziorko z odległości bardzo malowniczo prezentuje się pomiędzy szczytami. Piękna miejscówka. A za załomem zbocza otwiera się widok na południową część Trasy Transfogaraskiej. Góry, doliny i serpentyny :-)


Wychodząc na szlak, mijaliśmy spory monument poświęcony grupie młodzieży która zginęła tu wiele lat temu w zimie. Teraz mijamy kolejne memento informujące, że góry potrafią być okrutne i nie wybaczają ich niedoceniania. Zresztą odcinek który właśnie mamy pokonać, o tym zaświadczy. Przy przejściu przez pole śnieżne zsunął się kilka metrów w dół jeden człowiek. Gdy minąłem grupę hałaśliwych Włochów którzy wczoraj i dzisiaj raczyli się Palinką, znowu ujrzałem kolejnego klienta jadącego po śniegu. Szczęśliwie i ten zatrzymał się w porę, pomogłem mu zabandażować niegroźne otarcia i zadrapania.










Dochodzimy do Smoczego Okna - Fereastra Zmeilor. Tu możemy kontynuować przejście granią, bądź zmienić kierunek by dojść do schroniska nad jeziorem Podragu. Wybór pada na to drugie przejście, więc zostawiamy czerwony pasek, a podążamy za niebieskim krzyżem.



Trasa nie jest w moim typie. Najpierw strome zejście - częściowo przez kolejne pole śnieżne do doliny. A skoro dolina, to i podejście - wcale nie jakieś nieznaczne. Mijając jeziorko Podragel znowu pakujemy się pod górę. Bajeczne widoki okraszone kwitnącym kwieciem słodzą trudy, ale na kolejnej przełęczy mina mi rzednie. Przede mną strome zejście na którym niedawno pojechało w dół część ścieżki, a za nią garb, przez co nie widać skali trudności zejścia. Nie wiem czy trzymać się prawej czy lewej strony rynny, a lin czy innych ułatwień brak... Po deszczu czy nawet w częstych pełzających obłokach nie odważyłbym się tu schodzić, ale teraz zbieram się na odwagę i ostrożnie, wypatrując w miarę dobrych punktów postawienia stopy i jakiegoś chwytu, schodzę powoli. Udało się, ale odcinek z pewnością nie wszedł na moją listę ulubionych... Po zejściu jeszcze jedno podejście z którego dobrze widać wcześniejszą obnażoną rynnę. A po drugiej stronie przełęczy wreszcie widać schronisko Podragu nazwane tak od pobliskiego szczytu i rozlanego poniżej jeziora.







Ostatnie zejście też bez pośpiechu. Dystans na dzisiaj krótki, a pora wczesna, - zaledwie czwarta po południu. Przy zejściu znaki po których jutro będziemy podchodzić na dalszy odcinek grani, gdzie widać małe punkciki ludzi poruszających się na tle nieba.






Powoli odbywają się działania rutynowe - wybór miejsca pod namiot, walka z wiatrem przy rozbijaniu, organizowanie wnętrza, przemarsz do źródła po wodę, obiadokolacja i wieczorna toaleta w schronisku. Jeszcze tylko klarowanie bałaganu, zmywak i można się integrować.

A integracja przebiega po Polsku, bo po sąsiedzku mamy grupę krajanów! Mili ludzie i przyjacielskie rozmowy, wspólne zainteresowania i wymiana doświadczeń. Czas upływa w miłej atmosferze, ciepła herbata dopełnia wieczornego rytuału. Lekki deszczyk wzmagając się zagania nas do namiotów, ale po kwadransie przechodzi i jeszcze wieczór jest nasz. Gdy zachodzące słońce spowija nas zmrokiem, rozmowy cichną, a obozowisko powoli przechodzi w tryb nocny.







Dzień szesnasty - niedziela 11 lipca 2021.

 

Po spokojnej nocy dzień wstał pogodny. Po pobudce górska rutyna - suszenie i wietrzenie, obmycie się i śniadanie. A przy śniadaniu ciąg dalszy rozmów z polską grupą także szykującą się do wymarszu.  Dzisiaj niedziela, a my idziemy na Moldoveanu, więc będzie tłoczno bo i dzień wolny i pogoda dopisuje.




Wyruszyliśmy spod schroniska, wypatrując napisów na tablicach. No cóż, - tablice były i w zasadzie na tym koniec. Dobrze że moja niezawodna nawigacja w smartfonie (Locus 4.0) wspiera wysiłki nawigacyjne. Ale wczoraj opracowałem sobie trasę, to dzisiaj wystarczy się jej trzymać. Jedynie pole śnieżne zakryło znaki na głazach, ale trzymanie kierunku doprowadziło do oznaczeń za śniegiem. Jeszcze tylko trochę wysiłku na podejściu stromizną i już wskakujemy na przełęcz.






Łagodna dolina po drugiej stronie grzbietu czaruje swą sielskością, ale wzrok przyciągają dwie zrośnięte z sobą góry, oddzielone niewielkim karbem. To Vistea Mare zwany przeze mnie Wiśta Marek i oczywiście Moldoveanu - ten wyższy po prawej. Przed nimi ukwiecone zbocza ścielą się szkarłatnym dywanem, wnosząc w tę surową gór powiew kwitnącej łagodności.




Wędrując trawersem kolejnych szczytów dochodzimy pod górę Corabia. Na mapie zaznaczono tu miejsce biwakowe i faktycznie, jest kilka wypłaszczeń na których spokojnie można rozstawić namioty. To miała być opcja noclegowa gdybyśmy nie schodzili nad jezioro Podragu. Jedynie wodę trzeba by tu przynieść z sobą, bo w bliskiej okolicy źródła brak.





Fascynują mnie doliny. Ciągną się długimi rynnami raz po jednej, to po drugiej stronie. Za każdym mijanym szczytem kolejna dolina, zda się piękniejsza od poprzedniej. Oczywiście od strony południowej, tej łagodniejszej i cieplejszej, co i rusz pojawiają się stada owiec. Wydaje się że góry do nich należą, ale czyż tak właśnie nie jest...? A doliny - zwłaszcza te ciągnące do osad na nizinach... Sami zobaczcie...






Dochodzimy do podnóża Vistea Mare. Chwila odpoczynku przed ostrym podejściem przyda się z pewnością. Odpoczywają też inni zdobywcy, w tym kolejna większa grupa Polaków pod wodzą nastolatka - Szymona. Chłopak ma nie tylko świetny zmysł organizacyjny, poruszając się dzielnie w setkach stron internetowych z mapami, transportem, noclegami, pogodą i wieloma innymi, ale także w górach czuje się jak w swoim żywiole, nie tracąc przy tym rozsądku i respektu dla gór. A bakcyla połknął od swego taty, więc z pewnością otrzymał wiarygodny przekaz.
Grupa się mocno rozciągnęła, ale i to zostało przewidziane i ujęte w planie. Nie każdemu się to podoba - zwłaszcza tempo - no, ale góry nie są dla maruderów. Trochę trzeba się sprężać, a wcześniej zbudować kondycję. My to wiemy, ale nie każdy to docenia i stosuje.

Mój leciwy aparat zastrajkował. Wyszło na problem z zapisem zdjęcia na karcie, bo dwa ujęcie zapisały tylko połowę obrazu widocznego w podglądzie, ale kadrów nie udało się naprawić. Czy to wina aparatu, karty MicroSD czy adaptera do tej karty - tego nie wiem. Więc walki ze stromym stokiem na zdjęciu brak.


Dzisiaj mieliśmy tylko wyjść na Vistea Mare (2524m) - czego właśnie dokonaliśmy, zaś jutro zdobyć dach Rumunii - Moldoveanu (2544m). Plan bowiem przewidywał nocleg tuż za górą w schronie i powrót na górę z zejściem dalej na kierunku w stronę południową. Jednak dwaj panowie tak łakomie patrzyli na wysoką górę, że zaproponowałem iż zostanę z ich bagażem gdy pójdą na Moldoveanu na lekko. Chwycili moją propozycję, a ja mogłem bardzo spokojnie porozglądać się z niewiele niższego wierzchołka. Na szczęście aparat porzucił czkawkę i kolejne zdjęcia przybywały na karcie i w ślad - w niniejszej relacji. Sięgnąłem też po świeży prowiant, bo jak wiadomo - żarcie na szczycie smakuje wyśmienicie :-)















Gdy panowie - zdobywcy powrócili z ataku szczytowego, w ramach zniwelowania głodu tlenowego zeszliśmy do Refugiu Vistea Mare (2320m) na pobliską przełęcz - również o nazwie Vistea. Tam też zniwelowaliśmy głód fizyczny i zarezerwowaliśmy dwie miejscówki na pięterku, bo nie wszyscy preferowali spanie w ciasnocie. Do wieczora przybywało i ubywało wędrowców, bo niektórzy szli dalej, inny weszli tylko by przeczekać krótki deszcz jaki zaczął padać tuż po naszym przybyciu. 

Finalnie na noc mieliśmy w schronie komplet - osiem osób, zaś na zewnątrz stanęło jeszcze pięć namiotów. O ile południowy stok miał trochę za duże nachylenie, o tyle taras na północ od grzbietu był wystarczająco płaski na postawienie kilku namiotów. Jakieś 60 metrów niżej od południa można było znaleźć źródło, więc podstawowe potrzeby były w bliskiej okolicy.










Dzień siedemnasty - poniedziałek 12 lipca 2021.


W schronie było ciepło, sucho i nawet nie było zaduchu. Rano zaczął się ruch, no bo na osiem osób to pomieszczenie jest ciasne gdyby wszyscy chcieli się zerwać na raz. Pozwoliliśmy zatem by pierwsi wstający mieli więcej swobody, jeśli my jeszcze poleżymy. 

Na zewnątrz słychać było dzwonki, beczenie, szczekanie i ożywiony monolog. O ile te pierwsze odgłosy przynależały do stada owiec pilnowanego przez oddział psów, o tyle monolog należał do pasterza, który pełen energii długo konferował przez komórkę. Owce i psy zaciekawione zaglądały do pomieszczenia, te drugie pewnie licząc na poczęstunek, bo wszystkie były wychudzone. Za to baca i juhas nie wyglądali na głodujących.

My też zresztą nie głodowaliśmy. Poranna owsianka w swej smakowitej obfitości pozytywnie wpłynęła do moich trzewi i na moje morale.




Baranki i owieczki okupowały okoliczne trawy, lokatorzy ze schronu wyszli już w teren, a namiotowcy kończyli zwijanie obozu. Po przewietrzeniu śpiwora i spakowaniu całości wyposażenia, wyruszyłem na podbój rumuńskiego Everestu. Wychodząc, porozumiewawczo pokazałem pasterzowi aparat, a ten nie przerwawszy nawijania przez komórę, ustawił się w klasycznej pozie podparty kijem. Poza była zaiste klasyczna nawet z telefonem, bo jak pamiętacie - pasterz z Retezatu również był zwolennikiem telekonferencji :-)





 

No to wio na Wiśta (Marek) ;-) Podejście zaliczone wczoraj w trybie zejścia, tym razem sprawiało wrażenie łagodniejszego. Forsownym marszem pokonaliśmy karb i zdobyliśmy Moldoveanu. Pogoda dopisywała, widoki takoż. Strzeliłem kilka fotek szczytowych i odbyliśmy naradę w formie konferencji na szczycie :-) Koledzy chcieli pójść w dolinę południową, ja zaś preferowałem zejście do Victorii na stronę północną. Umówiliśmy się na spotkanie jutro przy samochodzie obok Balea Lac i poszliśmy w swoje strony.







Schodząc do Victorii, na przełęczy Vistea dołączyłem do grupy autochtonów zamierzających pokonać ten sam odcinek. Bardzo mili ludzie tworzyli zgrany zespół, a tempo przyjęli bardzo umiarkowane. Trochę porozmawialiśmy, ja też korzystałem z okazji dowiedzenia się czegoś więcej i dzieliłem się swoimi doświadczeniami. 

Po zejściu ze stromego stoku, osiągnęliśmy miejsce, w którym łączyły się górskie strumienie. Tutaj zatrzymaliśmy się na odpoczynek, zważywszy że grupa się nieco rozciągnęła przy schodzeniu, bo i szlak na stromiźnie wymagał uwagi i ostrożności.





Strumień górski okazał się świetnym miejscem na odświeżenie się w zimnej wodzie. Młodzi ludzie jeden po drugom zanurzali się w niemal lodowatej rwącej strudze. Nie omieszkałem tego uwiecznić na fotografiach licząc, że odwiedzą mój blog i będą mieć pamiątkę. Gdy już zażyli orzeźwiającej kąpieli, jeden z nich wskazał na mnie i rzekł: Teraz ty! Nie przypuszczał zapewne że podejmę wyzwanie, bo wyglądał na lekko zdziwionego gdy zrzuciłem odzienie. Woda zaiste była płynem chłodzącym, z którego chciałem od razu się oswobodzić. Jednak gdy sesja fotograficzna trwała w najlepsze, mój organizm uruchomił tryb przetrwania, bowiem coraz łatwiej znosiłem wszechogarniające mnie mokre zimno. Nie wiem na ile ten tryb mógłby wystarczyć, bo wyskoczyłem z wody bez zbędnej zwłoki. Zresztą zrobiła się kolejka, to nie chciałem blokować dostępu do zdroju ;-)










Dolina była przepiękna! Zielone wzgórza porośnięte trawą, kosówką i drzewami iglastymi, nadawały miejscu kojące barwy, wlewające się w duszę wędrowca. Wartki potok doskonale dopełniał tę scenografię, a kręta ścieżka niknąca w dali zdawała się nie mieś końca. W rzeczy samej dolina była bardzo długa, ale trasa i tak całkiem urozmaicona.






Towarzyszący nam potok przeistoczył się tymczasem w rwącą górską rzekę. Wysokie strome stoki przy dnie doliny niemal stykały się z sobą. Obok rzek niewiele było miejsca na poprowadzenie szlaku, więc od czasu do czasu należało się przeprawić na drugą stronę. 

Pierwszy mostek był w stanie rozpadu. Praktycznie została z niego jedyna belka nośna, więc przejście po takiej równoważni nie było łatwe. Ale cóż to dla doświadczonych górołazów. Wszyscy przeszli gładko, choć skupienie na twarzach malowało się wyraźnie.




W połowie zejścia natknęliśmy się na schron. W środku lekko zaniedbany, ale w potrzebie mógł spokojnie pełnić swoją rolę. My akurat mieliśmy jeszcze dobrą pogodę i dużo czasu, więc zaledwie go obejrzeliśmy pod kątem potrzeb innych wędrowców.





Na szlaku było bardzo dużo powalonych drzew. Część to wiatrołomy, ale była też cała połać zalesionego zbocza, zmieciona do dna doliny lawiną śnieżną, która zeszła tu ostatniej zimy. Dobrze było widać jakie siły drzemią - i budzą się - w surowej naturze...






Kolejne mostki były już w wyraźnie lepszym stanie, choć wciąż przypominały te znane z filmów przygodowych. Brakowało tylko Indiany Jonesa i ekipy filmowej, bo miejsce świetnie by się nadawało na kręcenie takich planów. My zaś poprzestaliśmy tylko na fotografiach.




Idziemy, idziemy, a drogi jakoś powoli ubywa. Na szczęście lawirująca ścieżka zamieniła się w drogę leśną, co pozwoliło wygodniej i szybciej pokonać kolejne kilometry. Okolica jednak nie traciła na tym uroku, choć powoli pojawiały się akcenty cywilizacyjne, co zwiastowało bliskość miasteczka.






No i wreszcie doszliśmy do drogi asfaltowej przy wylocie doliny. Tutaj też rozstałem się z sympatyczną grupą. Oni mieli samochód w przeciwnej sąsiedniej miejscowości niż ta, do której ja zmierzałem. Pożegnaliśmy się z uśmiechami i w duchu górskiej przyjaźni. Może nasze drogi skrzyżują się jeszcze gdzieś na górskim szlaku... Dziękuję za wspólną wędrówkę i do zobaczenia!



A do Victorii jeszcze z pięć kilometrów! No to krajem drogi i powoli. Droga pusta, prawie nic nie jeździ, co po pewnym czasie wyjaśniło się. Asfalt był już nieco sfatygowany, więc właśnie kładziono nową nawierzchnię. Na szczęście pieszo dało się przejść. Gdy doszedłem do zabudowań, zacząłem rozglądać się za miejscem na biwak. W pobliskiej stacji benzynowej dostałem pozwolenie na rozłożenie namiotu na równo przystrzyżonym trawniku. No super! Na tyłach toaleta z umywalką, więc - jak dla mnie - pełen komfort! Zasięgnąłem jeszcze języka w kwestii zaopatrzenia, po czym udałem się według wskazówek do dobrze zaopatrzonego marketu sieci Penny.




Wróciłem w rejon stacji paliw i rozstawiłem namiot. Świeże jedzenie i bezalkoholowy świetny Radler z drugą puszką dobrego piwa podniosły mój poziom zadowolenia do najwyższego. Ten dzień zdecydowanie okazał się wybitnie udany!

Po skromnej ale smakowitej uczcie trzeba było jeszcze skorzystać z dostępu do umywalki. Ruch na stacji był niewielki, a do toalety nikt nie zaglądał, więc miałem swobodę w korzystaniu. Po ablucjach zrobiłem nawet małe pranie, a komórka się sporo doładowała. Jednak stacja nie była całodobowa i wkrótce panowie zaczęli obchód i zamykanie biznesu. Ja zaś też zdążyłem z wszystkimi działaniami wieczornymi. Została tylko puszka piwa do spokojnego delektowania się przed zapadnięciem zmroku. Po tak udanym dniu zapadłem w błogi sen :-)







Dzień osiemnasty - wtorek 13 lipca 2021.


Zwinąłem się wcześniej, bo wczoraj pan z obsługi poprosił by uwinąć się do otwarcia stacji, to jest do 7 rano. W nocy było trochę wilgoci, to lekko przeciągnąłem pakowanie na czas podsuszenia namiotu, na co pani z nowej zmiany trochę krzywo patrzyła. Ale i tak na koniec machnęła ręką gdy ładnie podziękowałem za gościnę.



Teraz trzeba się było dostać do Trasy Transfogaraskiej i dalej do Balea Lac. Ledwie na rogatkach stanąłem na okazję, zatrzymał się młody człowiek jadący blisko, ale podwiózł mnie do skrzyżowania na Ucea de Sus. Ruch był tu niewielki, więc kontemplowałem spokojną okolicę i furmankę przewożącą betoniarkę, która po chwili wracała. Większość samochodów jechała do pobliskiej wioski, bo kierowcy pokazywali palcem w dół że jadą "tuż, tuż". Po niedługiej chwili zatrzymało się dwóch mężczyzn w budowlanym dostawczaku, z których jeden nieźle władał językiem angielskim. Dostałem miejsce na nadkolu na pace i o drugie nadkole zaparłem się kijkami, bo inaczej na zakrętach fruwałbym po ładowni. No i popełniłem małą pomyłkę, bo zamiast nazwę miejscowości Cartisoara (skrzyżowanie na Trasę Transfogaraską), powiedziałem Ucisoara, a to nazwa góry którą wczoraj mijałem... I tu zaskoczenie. Gdy dojechaliśmy na skraj wsi, mężczyzna pokazał mi grań Fogaraszy, nazwał kilka szczytów dla zorientowania mnie i pokazał gdzie jest Ucisoara... No i wtedy po krótkiej chwili złapałem się na swojej pomyłce... Klepnąłem się w czoło, przeprosiłem i wyartykułowałem zmieszany - Cartisoara! - Oooo! Wsiadaj - usłyszałem. Przejechaliśmy jeszcze kilka kilometrów, pojazd się zatrzymał, drwi się otworzyły, a uśmiechnięty gościu wskazał na pobliskie zabudowania i rzekł: Cartisoara. Z uśmiechami i radością z - w sumie niewinnej - pomyłki, pożegnaliśmy się, a panowie zawrócili, jako że podwozili mnie zbaczając z swojej trasy. Wielkie dzięki i przepraszam za zamieszanie. No i szacunek za znajomość angielskiego i topografii gór!







Cartisoara to mała i cicha osada, takie miasteczko na wsi ;-) Skromne centrum z starymi domami, nie epatowało bogactwem. Widać, że czas płynął tu spokojnie i ten spokój emanował i od miasteczka i od jego mieszkańców. W małym sklepiku kupiłem świetne pierniczki i paskudne piwo typu Radler. Nie miało smaku ani dobrej lemoniady ani zwykłego piwa. Kolejne doświadczenie, na szczęście niewielkiej wagi. Wciągnąłem je przy stoliku obok wielkiego drzewa, po czym spokojnie podreptałem w kierunku skrzyżowania w zachodniej części miasteczka.











Już przy Trasie Transfogaraskiej biegnącej przez Cartisoarę napotkałem mały skansen z domami pod strzechą, nieco dalej kilka sklepów i kramów, aż wreszcie za starymi domami stanąłem na skraju miejscowości, by złapać stopa. Niemal od razu zatrzymał się młody człowiek, który wcześniej pracował w Belgii z Polakiem. Zaserwował mi od razu - w ramach znajomości języka polskiego - wyartykułowane nienagannym stylem hasło Kur** M*ć! Oto z czego Polacy są znani... Musiał to często słyszeć, skoro tak wbiło mu się w pamięć... Kierowca pracował w pobliskim pensjonacie, więc po chwili znowu kiwałem na okazję. Po kilku minutach zatrzymała się para młodych ludzi, jadących nad Morze Czarne. Także i oni świetnie mówili po angielsku, a młoda kobieta - wręcz jeszcze dziewczyna o naturalnej zachwycającej urodzie, z szeroko otwartymi oczami żywo ze mną rozmawiała na różne tematy. Tak dojechaliśmy do Balea Lac, gdzie i oni zatrzymali się na mały postój. Dzięki za podwiezienie i powodzenia!








Po okolicy jeziora i tunelu poruszałem się już znając topografię. Koledzy mieli przyjść nieco później, więc zajrzałem do strażnicy Salvamontu na pogawędkę o górach i doładowanie powerbanka. Wysiedziałem się wygodnie w miękkim fotelu, bo lokalne atrakcje już zdążyłem poznać. 

Koledzy przyszli wczesnym popołudniem, zrobiliśmy przepakowanie i rozeszliśmy się na swoje miejsca noclegowe. Ja zamierzałem się rozłożyć w pobliżu na dziko. U ratowników dowiedziałem się, że na dziko to raczej gdzieś na dalszych obrzeżach, ale koniec końców namierzyłem płaski fragment za pagórkiem nad samym jeziorem Balea. Namiot rozstawiłem już o zmroku, bo nie wiedziałem czy nie zostanę stąd odprawiony jeśli odkryją moje zamiary. Ale nikogo to nie interesowało, wszak jeden cichy biwak przy zadeptaniu tego samego miejsca w dzień, nie był szkodą dla środowiska. Przypuszczam, że włodarzom bardziej chodziło o kasę niż o ochronę przyrody. Zza głazu uwieczniłem jeszcze "pałac na wodzie" ;-) po czym spokojnie zasnąłem.







Dzień dziewiętnasty - środa 14 lipca 2021.


Poranek wstał pogodny. W nocy i nad ranem jakoś nie zanotowałem wilgoci, więc i nie trzeba było zbyt długo wietrzyć namiotu i suszyć śpiwora. Chwila na wietrze załatwiła sprawę. Po chwili nikt nie był w stanie się domyślić, że ktoś tu biwakował. :-)







Podszedłem do "mojej" budki na śniadanie. Po chwili pojawił się lisek, którego zauważyłem już wczoraj, gdy przemykał obok zamkniętych kramów węsząc za pożywieniem. Był tu zapewne częstym bywalcem, gdyż nie obawiał się ludzi, utrzymując jednak bezpieczny dystans.


Zajrzałem też do schroniska w oczekiwaniu na kolegów. Spotkałem tam dziewczynę, którą okazała się Polka - Kamila. Pracując w Rumunii, korzystała z okazji i w wolnym czasie samotnie wędrowała po Karpatach. Chwilę porozmawialiśmy i okazało się, że mamy na dzisiaj ten sam cel. Kamila po chwili ruszyła na trasę, a ja jeszcze czekałem na resztę ekipy. Gdy przyszli, po uzupełnieniu zapasów z bagażnika, także i my weszliśmy na szlak.





Pierwsze podejście od Balea było dość strome, ale po osiągnięciu głównej grani prowadził nas szlak czerwonego paska, który był fragmentami całkiem łagodny, by na trudniejszych odcinkach wymagać uwagi, a czasem wspomagania się stalowymi linami na krytycznych przejściach.










Cały czas jednak - jak to w górach - szlak prowadził to w dół to pod górę, ale za to obfitował w ciekawe widoki tym bardziej, że pogoda cały czas sprzyjała. Ponadto dzisiejszy odcinek nie był zbyt długi, toteż nie wykazywaliśmy zdradliwego w górach pośpiechu. Po osiągnięciu wierzchołka Laitel (2390m) można było zrobić przerwę na obejrzenie panoramy gór. W pobliżu widać było już jezioro Caltun, nad którym przycupnęła ciekawego kształtu bryła nowego schronu. Wczesna pora pozwalała na chwilę kontemplacji i tak właśnie ją spożytkowałem.





Choć jezioro i schron wydawały się być blisko na wyciągnięcie ręki, to jednak zejście z Laitel okazało się dość wymagające. Sporo luźnego podłoża na stromym stoku groziło zjechaniem po skałach, co nie byłoby miłe. Trzeba było dobrze wypatrywać pewniejszych fragmentów i posuwać się ostrożnie i powoli. Na szczęście dalszy odcinek stanowiła wygodna ścieżka, która jak wszędzie wspinała się i lekko opadała po zboczu. Chwilę więc trwało nim doszliśmy do schronu. Wnętrze było trochę zaniedbane, ale całkiem do przyjęcia. Konstrukcja pojawiła się tu niedawno bo w 2016 roku. Ciekawa i funkcjonalna konstrukcja oferuje 19 miejsc do spania na dwóch poziomach i zamknięte pomieszczenie dla ratowników z trzema miejscami. Film o budowie obiektu pod linkiem Refugiul Caltun.


Na miejscu spora grupa - a jakże - Polaków - odpoczywała po zdobyciu Negoiu. Przedział wiekowy sięgał do niemal 70 lat, co w tych górach jest nieczęstym obrazkiem. Jednak dla zahartowanego organizmu, wiek ma znaczenie drugorzędne.

Oczywiście obszedłem okolicę nie tylko nowego schronu, ale też miejsca biwakowe blisko lustra wody, gdzie mieścił się niegdyś stary schron, którego pozostałości można nadal odnaleźć. Pomiędzy jeziorem a schronem spływa też strużka wody spod skał i nie jest to woda z topniejącego obok płaszcza śniegu. Zatem zaopatrzenie w wodę jest na miejscu wystarczające. Gdy wieczorem jęzory obłoków zaczynały przyklejać się do ziemi przy mocnych porywach wiatru, pozostało ewakuować się do schronu i przy herbatce po kolacji zintegrować się z współlokatorami. A byli to dwaj sympatyczni bracia z Niemiec i Kamila, która zdążyła już zdobyć Negoiu i zaliczyć ten wyczyn do trudniejszych. Obok schronu rozłożył swój namiot rosły Holender, ale nad ranem przyszedł rozgrzać swe zmarznięte ciało do ciepłego schronu. A myśmy spali w ciszy i cieple. :-)















Dzień dwudziesty - czwartek 15 lipca 2021.


Po wczorajszym dniu moje kolana zaczęły się odzywać. I to wcale nie odzywały się głosem, bo my rozumiemy się bez słów. Choć tak naprawdę, to ja ich nie rozumiem. Najpierw rwą się na szlak, a później zaczynają boleć. Liczyłem, że po nocy zmienią zdanie, a tu nic z tego. Po ciepłej nocy jakoś nie przeszło i perspektywa wyjścia na Negoiu coraz bardziej się rozmywała. Liczyłem, że po śniadaniu trochę się przejdę i rozchodzę te dolegliwości, ale i te zabiegi nie pomogły. Pewnie na niedaleki szczyt bym jeszcze wszedł, ale czekała nas jeszcze droga powrotna nad jezioro Capra, a niewykluczone że jeszcze jeden dzień chodzenia po górach.

Po śniadaniu Marcus z bratem wyruszyli na szlak, podobnie i Kamila obrała kierunek powrotny.
Czy to z uwagi na bolące kolana czy z wizją stromej wspinaczki, zaproponowałem kolegą że zostanę w schronie z ich dobytkiem, co pozwoli im zdobyć Negoiu na lekko. Ci chętnie przystali na moją propozycję i po chwili w pomieszczeni zostałem sam. Ponownie obszedłem okolicę, porozglądałem się po górach i dolinach i bezskutecznie próbowałem złapać zasięg GSM by wysłać wieści z gór. Niby kreski operatora pojawiały się, ale łączności nie było. Przewietrzyłem więc śpiwór, następnie spokojnie spakowałem się, a po niedługim czasie koledzy wrócili z minami zdobywców szczytu :-) Chwila wytchnienia i zarzuciliśmy plecaki na plecy i kierując się ku dolinie, wyruszyliśmy w kierunku dobrze nam znanego jeziora Capra.


Po pożegnaniu schronu, trasa powrotna prowadziła początkowo ku dolinie. Tam rozchodziła się to niżej do centrum turystycznego Piscu Negru, bądź właśnie do jeziora Capra. Zatem od doliny zaczęliśmy podejście na cypel. Tutaj snaki prowadziło obejściem z opadającym trawersem, ale była też dobrze wydeptana ścieżka prowadząca dość stromo pod górę, ale niestety, nie oznakowana. Aż szkoda że nie zdjąłem namiaru GPS w miejscu tego rozejścia, bo późniejsze próby zlokalizowania punktu nie dały jednoznacznej odpowiedzi gdzie on się znajdował, a przez to dokąd prowadziła nieznana ścieżka.






Poszliśmy zatem za znakami niebieskiego krzyża. Doszliśmy też nieźle objuczonego Szweda, z którym na tyle się zagadaliśmy, że przeoczyłem miejsce w którym ku głównej grani odbijał szlak znakowany niebieską kropką. Mieliśmy bowiem powrócić do czerwonego paska i nim wędrując w stronę "naszego" jeziora, po drodze zaliczyć jeszcze szczyt Iezerul Caprei. Ale nic to - niebieski krzyż doprowadzi nas w to samo miejsce, ale inną trasą - jak się miało okazać - bodaj ciekawszą.

Przed nami za dnem doliny pysznił się stromy stok, oferując niezły wycisk przy podejściu. Szwed został z tyłu, a my przypuściliśmy ostry szturm na dwustumetrowe podejście. Za grzbietem krajobraz nieco się poszerzył. Widać było odleglejsze szczyty, które jeszcze nie tak dawno trawersowaliśmy w kierunku Moldoveanu. Zaś w dolinie niczym węże kłębiły się poskręcane nitki południowej części Trasy Transfogaraskiej, niknące gdzieś między drzewami głębokiej doliny. Jeszcze w miarę spokojne zejście i zameldowaliśmy się przy skromnym schronisku tuż u wylotu tunelu.







Zasiedliśmy na chwilę odpoczynku. Stąd do jeziora prowadziły dwie, a nawet trzy trasy. Pierwsze wspinała się tuż obok, by zaliczyć jeszcze Iezerul Caprei, ale była bardzo stroma. Można było też przejść tunelem i od drugiej strony podejść znaną trasą na przełęcz i w dół do jeziora. Jednak za podpowiedzią Szweda który wybrał tunel dla siebie, poszliśmy w dół asfaltem za niebieskim krzyżem, by na cyplu obok ruin przed budynkiem Salvamontu, rozpocząć całkiem konkretne podejście. Nie mogło być inaczej, po do góry idzie się ...pod górę :-) Niemniej po początkowym w miarę łagodnym fragmencie szlaku, nastromienie stoku wyraźnie wzrosło i momentami trzeba sobie było pomagać rękami. Gdy na chwilę wytchnienia zatrzymałem się i rozejrzałem, obok pięknej panoramy dostrzegłem kopułę szczytową Vf. Mușeteica, która przypomina mi północną ścianę Mt Everestu ;-)










Spoglądam w kierunku tunelu. Droga która do niego prowadzi odcina brzeg doliny jak jakaś wielka bezwodna tama. Swoim półkolistym kształtem sprawia takie wrażenie, a opadający od drogi stok potęguje tę wizję.

Wspinaczka zaczyna się robić całkiem stroma. Z pełnymi plecakami, choć na szczęście niemal opróżnionym i z zapasów idzie się niezbyt lekko. Skalna brama po spojrzeniu przez nią wstecz, daje fantastyczną perspektywę na wrzynającą się między wysokie góry głęboką dolinę z serpentynami asfaltu. To tak na osłodę trudnego podejścia :-) Jeszcze niewielki kawałek pod górę gdzie nachylenie nieco łagodnieje i wreszcie osiągamy skałkę na brzegu stromizny. Tu przysiadamy na chwilę, bu spokojnie przyjrzeć się widokom, które warte są każdego wysiłku. Jednak góry bez pokonywania trudów ich zdobywania, nie miałyby takiego samego smaku. Dopiero zmierzenie się z wyzwaniami terenu i własnymi słabościami, może dać prawdziwą satysfakcję. I taką właśnie odczuwam :-)







Ostatnie łagodne przejście opadającego garbu Iezerul Caprei jest zaledwie formalnością. U stóp szczytów Capra i Buteanu rozpoznajemy nasz cel. Kamila macha z uśmiechem na powitanie, a jej namiot to ten sam model z którym czasami i ja wędruję w zespole dwuosobowym. Coleman Darwin 2 to udana konstrukcja, którą ja odchudziłem o ponad 600 gramów. Dla Kamili wędrującej w pojedynkę to już obszerna przestrzeń, w której na nic nie brakuje jej miejsca. Gdyby jeszcze nie ta waga...




Po chwili na brzegu wypłaszczenia staje i mój namiot. Jesteśmy tu w komplecie z wczorajszego schronu, bo nieco powyżej dostrzegam Marcusa obok dwuosobowego czerwonego namiotu który dzieli z bratem. W pobliżu rozbili się i inni wędrowcy, bo okolice jeziora Capra są bardzo popularnym miejscem biwakowym. 

Gdy konferuję z Kamilą, podchodzi dziewczyna z sąsiedztwa, pytając o coś na ból głowy, Przeglądam swą mini-apteczkę i oferuję aspirynę, która powinna pomóc. Chyba pomaga, bo dziewczyna po chwili czuje się lepiej i rozmawiamy o Rumunii, jako że sąsiadka jest zarazem Rumunką. Tematów jest sporo, a po chwili dołącza jej partner i mamy konferencję wielotematyczną. Ja jeszcze w tak zwanym międzyczasie gotuję wodę na herbatę i dzielę się z Kamilą, która w ramach obniżenia wagi plecaka, zrezygnowała z kartusza i palnika. 

Wicher wieje dość mocno i przywiewa niskie i wilgotne chmury. Przychodzą znad wschodnich szczytów i grubą warstwą zlewają się w doliny. Rumuni mówią na to zjawisko "górska fala" bądź "górski przypływ". Na zdjęciu tego zbyt dobrze nie widać, bo bez statywu nie mogłem ustawić optymalnej ekspozycji. 

Skraplająca się wilgoć gnana powiewem zagania nas do namiotów. Robi się chłodno i zmrok zapada. Nie jest jeszcze późno, ale grubsze nadciągające chmury sprawiają wrażenie nadchodzącej nocy. Po chwili ledwie widać sąsiednie namioty, więc zamykam swoje schronienie, by wilgoć nie oblepiała mnie jeszcze pod kopułą. Przed snem jeszcze ustalono, że jutro wracamy do kraju, stąd pobudka będzie wcześniej niż zwykle, a wyruszenie bez zbędnej zwłoki. Toteż moje zwłoki zasnęły również bez zbędnej zwłoki ;-)




Dzień dwudziesty pierwszy - piątek 16 lipca 2021.


Spałem czujnie, by dźwięk budzika nie poderwał na równe nogi całego obozowiska. Obudziłem się nawet przed czasem, więc wyłączyłem alarm i jeszcze polegiwałem w ciepłym puchowym kokonie. Wstałem o czasie i zwijając się usłyszałem, że nie jemy śniadania teraz, a zrobimy sobie przerwę w trakcie przejazdu. No cóż - obiecałem Kamili gorącą kawę rano, a tu zonk... Spakowałem się bez suszenia namiotu, który po nocy był mokry na zewnątrz i wilgotny w środku. W domu rozwieszony pozbędzie się karpackiej wilgoci.

Poranne mgiełki właśnie odpływały z lekkim wietrzykiem. Słońce jeszcze nie zdążyło nas ogrzać, choć góra za jeziorkiem złapała już złote barwy w promieniach porannego słońca. Powoli cały obóz budził się do życia i ludziska uwijali się dookoła. Przeprosiłem Kamilę za brak gorącej kawy, bo gdy przechodziłem obok jej namiotu, właśnie wstała i także zaczęła się krzątać przy porannych czynnościach. Dzielna dziewczyna zauroczona górami których w Rumunii nie brak, warto by nie musiała dźwigać ciężkiego plecaka. Bo wędrowanie na lekko to sama radość! Ale kto kocha góry, temu i z ciężarami lżej. Na pożegnanie pomachałem też Marcusowi i jego bratu. Trzymajcie się cała górska ekipo!









Znad przełęczy ogarnąłem po raz kolejny dobrze mi już znany widok na jezioro Balea z przyległościami. Mimo jego komercyjnego charakteru zaaranżowanego przez ludzi pędzonych prawami biznesu, piękno natury nadal jest tu widoczne - zwłaszcza z tej wysokiej perspektywy. 

Dokładam ostatni kamyczek do mijanego kopczyka. To tak by wskazywał drogę innym wędrowcom, a mi zapewnił powrót w te piękne góry. I nie pytajcie które były piękniejsze - wszystkie są urocze, a najwięcej emocji budzą te właśnie poznawane. Wszystkie one wyraźnie wyryły się w moim sercu. Zarówno szczyty, jak i łączące je grzbiety, stromo bądź łagodnie opadające do cienistych kolorowych dolin. W tych górach spotykam też ludzi sobie podobnych, zawsze uśmiechniętych na widok innego obładowanego wędrowca i otwartych na drugiego człowieka. Po trzech tygodniach na szlaku, powrót do cywilizacji wydaje się taki niepotrzebny i nierealny. 

Chyba tylko, by znowu wrócić w góry... :-)





W Ą T E K    S P R Z Ę T O W Y



2 komentarze:

  1. Przeczytałem jednym tchem! Obudził się we mnie apetyt na wędrówki po tamtym rejonie. Tym bardziej, że widoki Trasy Transfogaraskiej znam z 2013 r., kiedy to specjalnie wracaliśmy tą drogą z objazdówki po Bułgarii. Różnica między nami jedynie taka, że my widoki te kontemplowaliśmy z wysokości foteli samochodowych 😂 i punktów widokowych - nie z górskich szlaków jak Ty. Świetna wyprawa i świetny opis!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki Grendelu!
    Twoje słowa mają dla mnie dużą wagę, bo sam jesteś mocno w temacie :-)
    W Rumunii gór jest bardzo dużo i są naprawdę piękne, puste i przyjazne biwakowaniu. Są relatywnie blisko, więc dla prawdziwego górołaza są jak lektura obowiązkowa. I to nie tylko do czytania, ale i do wędrowania :-)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń