Strony

czwartek, 29 lutego 2024

Izraelskie przygody 2024 - luty na pustyni Negev

 

Do Izraela dotarłem z początkiem lutego, a zatem z trzymiesięcznym opóźnieniem względem planów i wcześniejszych sezonów. Konflikt militarny skoncentrowany nie tylko wokół Strefy Gazy namieszał tu w każdym calu. Dla mnie to przede wszystkim warunki pogodowe, głównie wysoka temperatura od połowy lutego, skutecznie zniweczyły moje plany wędrówkowe, a zagrożenie działaniami zbrojnymi odsunęły eksplorację Pustyni Judzkiej na czas nieokreślony.

Po przyjeździe do Eilatu dotarłem na przedproże pustyni Negev, gdzie już w poprzednim sezonie zamieszkiwałem w zuli. Owa zula, to takie połączenie szałasu z prostym bungalowem, zbudowana z wszelkich dostępnych materiałów, bez bieżącej wody. Dzięki zaś doskonałemu nasłonecznieniu nigdy nie brakowało prądu z dużego panelu słonecznego sprzężonego z dużym akumulatorem samochodowym. W pobliżu zaś była plaża z całym zapleczem sanitarnym, więc niczego nie brakowało.

Zula - terenowy bungalow many hand made ;-)



Plaża Migdalor (Latarnia morska)

Zanim zarosła mi broda...

Przywitanie z morzem


***

W pobliżu mam trzy ulubione góry - Har Tsefachot, Har Rehavam, Har Yoash. Wszystkie znajdują się na trasie Szlaku Izraelskiego, choć szczyty są poza szlakiem, ale za to dobrze je widać z trasy.
Na Har Tsefachot lubię sobie wyjść na małe co-nieco, czy to na śniadanie, czy na kolację, czy choćby z batonikiem. Głównie chodzi o rozległe widoki, co dla górołaza ma znaczenie pierwszorzędne. Toteż od zuli czarnym szlakiem docieram do trójkolorowych znaków Shvil Israel i łączę tyle elementów przyjemnych z pożytecznymi, ile jest możliwe. A że po drodze jest kilka fragmentów nieco wymagających, to i trasa nie jest ani nudna, ani łatwa. No, w sumie to jest i tak łatwa :-)

Jeden z trudniejszych odcinków do pokonania. Kilkumetrowa ściana bez asekuracji.


Dojście czarnym z zuli do Szlaku Izraelskiego (trójkolorowego)

Przy okazji nie ustaję testować bluzy typu Sun Hoodie. Otrzymałem ją w prezencie w rodzinie, akurat przed samym wyjazdem. Ma mi zapewnić ochronę od palącego słońca na dłuższych wędrówkach, absorbować pot, schnąć w miarę szybko i wytrzymywać trudy pustynnego traktowania. No i jak na razie jest nieźle i powoli zbieram wrażenia z użytkowania.
Yatzek chudy odziany w sun hoody ;-)


***

Po kilku dniach na wygrzewanie się pod gorącym słońcem, dowiedziałem się, koleżeństwo wybiera się do Parku Timna gdzie bywałem wielokrotnie, a i tym razem mogłem dołączyć. Skorzystałem z przyjemnością, tym bardziej że idąc kilka lat temu Izraelskim Szlakiem Narodowym (Shvil Israel), miałem niełatwe wejście na Har Timna (Góra Timna) i też dosyć wymagające zejście. Oczywiście dałem radę, ale po powrocie do domu analizowałem dostępne mapy, by dla mniej wprawionych we wspinaczce znaleźć wygodne obejście ze skrótem. 
Mapy pokazywały taką alternatywną trasę, poziomice nie wprowadzały niepokoju do przewidywanego profilu wysokościowego, więc miałem plan.
Na rogatkach przed punktem kasowym Parku opuściłem towarzystwo i umówiliśmy się przy oazie, gdzie oni i ja mieliśmy dotrzeć w podobnym czasie.

Dobrze pamiętałem niektóre fragmenty szlaku sprzed lat, inne przypominały się w trakcie wędrówki. Najważniejsze było nie przeoczyć miejsca, gdzie należało opuścić znakowaną ścieżkę i skręcić na alternatywne obejście. Na szczęście czujność rewolucyjna mnie nie opuściła i po może dwóch kilometrach, przy znaku kierującym w prawo na Górę Timna, ja odbiłem w lewo. 
Początek poszukiwania skrótu od kasy do oazy 

Tę rzekę i jej brzeg dobrze pamiętam. I że nie było w niej wody - także :-)

Kolorowe piaski, z których Timna jest znana.



Od tego miejsca zachowywałem zdwojoną czujność, bo konfiguracja nieznanej trasy mogła mnie czymś zaskoczyć. Obejście okazało się jednak łatwym i bezpiecznym, gdyż niemal szerokim korytem prowadziło ku niezbyt wysokiej przełęczy, by z równie szerokiego karbu prowadzić w dół po śladach strumienia rwącego w czasie sporadycznie pojawiających się tutaj opadów deszczu.
Szlak prowadzi w prawo, skrótem pójdę w lewo

Prosto i bez trudności do przełęczy

Looking back- spoglądając za siebie


Nawet na zejściu nie pojawiły się żadne trudności, że spokojnie dałoby się obejście przekształcić na objazd rowerowy, bo i takie ścieżki w pobliżu są uczęszczane przez cyklistów.
W dolinie widziałem już znajome fragmenty terenu, więc jeśli miałem jakieś obawy do przebiegu alternatywnej trasy, to zostały na przełęczy, z której schodziło się łatwo i przyjemnie.
Za przełęczą nadal bez trudności


Spojrzenie wstecz na wyraźny karb przełęczy. Przełęcz Karb...? Tatry...? ;-)

Cicha dolina w oddali


I tak spokojnie dotarłem do miejsca, w którym znaki prowadziły oficjalnym szlakiem, znanym sprzed lat. Jak widać na zdjęciu poniżej - szlakiem niebieskim, współbieżnym z trójkolorowym idzie się w lewo, a moim obejściem w prawo.  
Mapka ilustruje przebieg obejścia będącego też skrótem.
Już wracam na szlak, który przyszedł z lewej. Ja zszedłem od prawej.

Dla tych co planują - mapka.

Kto czyta mapy, teraz wie wszystko.


"Jak mawiał Pułaski - teraz teren płaski" :-) Do oazy już niedaleko, teren znany i lubiany, więc idzie się przyjemnie. Nawet nie jest przeraźliwie gorąco, aczkolwiek bluza z długimi rękawami i kapturem w sam raz chroni od nadmiaru UV.
Szlakiem w stronę oazy

To nie fatamorgana :-)

W punkcie spotkania

Nawet sie nie spociłem... :-)


***


Robi się już naprawdę gorąco. W zuli jest przyjemnie, powietrze chłodzi wśród przewiewnych ścian i takiegoż daszku. Ale trzeba się gdzieś wyrwać, choćby niedaleko, choćby na sąsiednią górkę.
Lubie te skały, bo choć niektóre szczyty nie mają nawet dwustu metrów, to jest to ich wysokość od podstawy, niewiele ponad poziomem morza. Pokruszone i głęboko zerodowane piaskowce czasem rozpadają się pod stopą, a rumowiska nie ułatwiają wejścia bądź zejścia. Przynajmniej jest tu namiastka wyższych, skalistych gór. A i na wysokim siodle mamy ażurową sofę, więc można kontemplować widoki w pełnym komforcie i zwykle też w pełnym słońcu. W dole daje się też zauważyć moją zulę.
Punkt kontemplacyjny

Terenówka sąsiada, dalej mój Hotel Pod Wszystkimi Gwiazdami :-)



***


Mam smaka na naleśniki. Szczęśliwie, prawie wszystko do ich przygotowania jest na miejscu, ale nie bardzo chce mi się mieszać składniki ręcznie, bo zawsze jakoś zostają grudki. I tak myślę sobie "O boszsz..., jakbym miał tu mikser..." Boszsz...? Bosch! No przecież mam! Łapię druciany wieszak, kombinerki i po chwili mieszadło do "miksera" jest gotowe!
Wymieszałem, usmażyłem, część spałaszowałem, a resztę zostawiłem, jakby ktoś przyszedł. No i poszedłem z kolegą do sąsiadów, bo zapraszali, a mieliśmy i inne słodkości z sobą.
Mieszało lepiej niż niejeden polityk! :-)


Panowie akurat rozgrywali partyjkę szachów po wyjściu z sauny. W sam raz zadanie na schłodzenie ciała i rozgrzanie umysłu. Było już ciemno, ale że ta forma rozgrywki strategicznej do szczególnie dynamicznych nie należy, to i nawet przy świetle kilku świeczek udało mi się tę zaciętą bezkrwawą potyczkę ująć w co bardziej zadumanych pozach.
Czarne kontra białe

To była chwila oświecenia ;-)



Przeciwnik jest chyba wymagający...

A może by...

Coś mi ubywa figur...


Gdy zaś wróciłem do zuli, okazało się, że owszem - chętni na naleśniki zeszli się zewsząd, a konkretnie od faraona. Dziesiątki mikroskopijnych mrówek doceniły mój talent kulinarny. Niemniej uznałem, iż z pewnością obficie zdążyły się posilić, więc starannie oczyściwszy mój przysmak i upewniwszy się o braku możliwości spożycia tych najmniejszych współbiesiadowników, pochłonąłem zawartość talerza.
Lutzie! Jedzcie naleśniki! Setki mrówek nie mogą się mylić! :-)


***


Piękne zimowe dni przechodziły jeden po drugim. 
- Zaraz, zaraz! Jakie zimowe?!? 
- No przecież luty - to zimowe!
- Tak, pomyślałby kto, że tu może być zima w naszym polskim wydaniu...

Piękne ciepłe dni przechodziły jeden po drugim. Czasem nawet bardzo ciepłe. Kolega Jurek potrafił wyczarować niesamowite śniadania z czasem dość skromnych zasobów, ale nikt jak on nie potrafił wyszukać obfitego źródła świetnego żarełka. Na tym zresztą polega freeganizm, który uprawialiśmy nad wyraz skutecznie. Nawet koziorożce korzystały z pozostałości, więc trzeba było uważać, by nie objadły naszej sumiennie podlewanej zieleni ozdobnej i spożywczej.
Za zatoką Jordania

Śniadanie u Jurka :-) Lepsze niż u Tiffanyego :-)

Z Pacanowa...? ;-)




***


Śniadanie - zwłaszcza obfite - trzeba było spalić na łażeniu po górskich bezszlakach, czyli na szlakowych odpowiednikach bezdroży. Bo o ile szlaków może wreszcie kiedyś zabraknąć, to bezszlaków jest ilość nieograniczona, choć czasem wzbogacona o wydeptane ścieżki. Czasem stopą ludzką, czasem raciczką koziorożców.

Zule, zule, zule... Jeszcze przed pandemią takich prowizorek osiedleńczych w okolicy było naprawdę sporo. Górskie stoki, wąwozy i załomy, pełne były rachitycznych bądź solidniejszych nieraz konstrukcji. Ale właśnie najpierw Covid przeczyścił osiedleńców, a ostatnio konflikt "Gaza Strip" dopełnił dzieła opustoszenia. No, może nie dopełnił, bo jeszcze trochę towarzystwa się ostało, ale po niektórych pozostały właśnie takie opuszczone siedliska. Jedną z takich budek obejrzałem w poprzednim sezonie. Wtedy nie spotkałem tam nikogo, ale jakieś ślady bytności w pobliżu zarejestrowałem. Tym razem już śladów obecności ludzkiej się nie doszukałem.
Zula "The Cube"


Górą wieje, odciągi konieczne.


Nad budką wypatrzyłem dwa kamienne kopczyki. Swoim zwyczajem, przed sfotografowaniem dołożyłem po kamyczku. Oczywiście ogarnąłem też i horyzont, ale czy stąd, czy kilometr dalej, wyglądał on już tak samo znajomo. Niemniej jednak zawsze przyjemnie spogląda się w tak obszerną dal...

Hotele Shangri La, Orchid i obserwatorium podwodne.



Gdy wróciłem do zuli, okazało się, że na skałach powyżej dwa znajome psy spróbowały zapolować na koziorożce. Akurat dwa okazałe samce z imponującymi rogami, ani myślały się przejmować takimi szczekaczami. Psy też chyba czuły respekt do pokaźnego oręża, bo utrzymywały bezpieczny dystans. 
Koziorożce, to prawdziwi władcy pustyni i czują się tu jak ryba w wodzie. Choć na pustyni - ani ryby, ani wody...
Dwa kozły i dwa psy.


Mamy też w okolicy kotkę. Princessa jest tu już co najmniej od dwóch lat i zagląda od zuli do zuli i zawsze się gdzieś pożywi. Z koziorożcami akurat żyje w zgodzie, psy też jej niestraszne. No i nam też potrafi dotrzymać towarzystwa, zwłaszcza gdy kolega Artsiom portretuje kogoś z naszej nieformalnej społeczności.
Dokarmianie...

Princessa ma wyraz niezadowolenia fabrycznie

"Rysujesz tamtego faceta..?"

"Ty, a może byś tak i mnie naszkicował...?"

Artsiom szkicujący

Jurek spokojnie pozuje...

Portret Jurka :-)

I ja także się załapałem, nawet nie wiedząc...


Fenomen zuli fascynował mnie od dawna, tym bardziej, że sam jestem lokatorem tak niezwykłej budowli. W okolicy znałem je niemal wszystkie, bo większość była zbudowana bez kamuflowania. Były też i takie konstrukcje, które miały zostać ukryte przed wzrokiem ciekawskich i mimo ich sfotografowania, ich lokalizacji nie będę ujawniać. Ale też i nie wszystkie obchodziłem jednego dnia, ot wędrując tu i tam, zaglądałem do sąsiadów.
Zula - jedna zwielu


Rancho w dolinie :-)

Ławka Wschodzącego Słońca

Na półce

W rynnie




W dolinie

W drodze powrotnej ;-)



***

Kozy, koźlątka, koziorożce... Te fascynujące zwierzęta potrafią przetrwać w sercu pustyni, a zatem daleko od siedzib ludzkich i otwartych źródeł i zbiorników wodnych. W surowych warunkach żywią się nawet suchymi obumarłymi szczątkami drzew i krzewów, zaś wilgoć znajdują na dnie wyschniętych koryt strumieni i rzek, ale też wystarcza im wilgoć zawarta w ledwie zieleniejących krzewach czy liściach akacji bądź innych roślin. Za przysmak mają kartonowe opakowania towarów przemysłowych, kartony faliste, czy zwykły papier. To chodzące przetwórnie celulozy, przy czym ich żołądek trawi takie "pokarmy" bez najmniejszych problemów. Zresztą, na załączonych obrazkach wyraźnie można to dostrzec. Oczywiście nie pogardzą też wysuszonymi bułkami, które właśnie dla nich zbieram i które też skutecznie obrabiają przytrzymując kopytkiem, czy trzymając w zębach, łamią o skały. Przy tym nie są szczególnie płochliwe, a większość z nich mnie zapewne rozpoznaje, wdzięcznie pozując do portretów.

Przysmak z tektury

Ja tu dowodzę!

Na niemal pionowej skale...


O matko z córką...

Jeśli wafelek, to tylko o smaku tekturkowym...



Sucha bułka...? Niech będzie!


***


Niestety, oprócz lubianych bądź tolerowanych przedstawicieli lokalnej fauny, trafiają się też szkodniki. Może i z wyglądu sympatyczne, ale wciskające się do każdego zakamarka, w którym wyczują coś smakowitego. A że nie ma możliwości skutecznego zabezpieczenia żywności przed tymi gryzoniami którymi są myszy, to pewnego dnia postanowiłem skonstruować łapkę na myszy.
Używając deseczki, jednej szpilki do namiotu, kawałka drucianego wieszaka, sprężyny od wpuszczanej w ślepy sufit lampki diodowej, dwóch klamerek od przemysłowego takera i kilku dawałków drutu, skonstruowałem ową machinę. Szpilka namiotowa była zbyt krótka na pełną ramkę zapadki, więc trzeba było zablokować podchodzenie gryzonia od strony otwartej.
I tym sposobem osiem myszek przekonało się o szkodliwości wchodzenia w szkodę... Z uwagi na treść zdjęć dokumentujących skuteczność pułapki, nie będę ich tu zamieszczać.
A polowania odbywały się pod złudną osłoną nocy...
Drżyjcie myszy!

Kuchenne rewolucje - ognia!



I tak właśnie prozaicznie minął miesiąc luty...

.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz