Strony

niedziela, 31 marca 2024

Izraelskie przygody 2024 - marzec na pustyni Negev

 
Gorąco, gorąco, gorąco... No, w końcu jestem na prawdziwej pustyni, w końcu to już marzec i w końcu ...chciałem tego gorąca. Ale w sumie wystarczyłoby tylko dobre ciepło.

Plusem tego gorąca pochodzącego nie inaczej, jak tylko od naszej gwiazdy dziennej, jest niezawodne i bezwodne nasłonecznienie. Tym samym już niebawem po wschodzie słońca (to ta gwiazda dzienna, o której właśnie pisałem :-) ), produkcja energii elektrycznej idzie pełną parą. W zasadzie to bardziej pełnym licznikiem, bo era pary na tym bezwodnym terytorium jakoś tak nie bangla. Dzięki temu wszelkie moje urządzenia elektryczne są zaopatrzone do syta.



Na szczęście bywają i takie dni, kiedy upał jest do zniesienia, a bryza od morza chłodzi i daje szanse na przeżycie. Oczywiście trzeba zabrać słuszny zapas wody - najlepiej z dodatkami wspomagającymi nawodnienie, osłonę od UV i można ruszać.
W poprzednim wpisie relacjonowałem odwiedziny jednej z moich ulubionych gór - Har Tsefachot. Dzisiaj poszedłem - mijając i tę - nieco dalej, bo do mojej najulubieńszej - Har Rehavam, zwanej pieszczotliwie przeze mnie Złotą Górą. Ale do niej jeszcze dojdziemy, a raczej to ja dojdę, jako że zgodnie ze starą świecką tradycją, wybrałem się tam sam.

Wyruszyłem ze swojej zuli, czyli z domku szałasowego, - zula wymyka się spod jednoznacznego polskiego nazewnictwa. A więc - zula :-) Szczęśliwie mieszkam przy czarnym szlaku, którym po nie najłatwiejszym przejściu, dochodzę do Szlaku Izraelskiego. Ale o tym już było.









Bardzo podoba mi się dzikość i surowość pustynnych gór. W sumie, to niby przy wysokościach 300 - 400 metrów to nie góry, ale kto przejdzie choćby pierwsze kilometry, pozbędzie się złudzeń. Lęk wysokości, wspomaganie się rękami i kilka wąskich półek, skutecznie budzi szacunek na tych nikłych pułapach.
Czarny szlak nie był łatwy, ale i trójkolorowy Shvil Israel też pokaże swój pazur. Na razie mijam szczyt Har Tsefahot i schodzę w dolinę, mijając setki młodzieży i mam wrażenie, że nie cała klasa, ale cała szkoła znajduje się właśnie na szlaku.






Gdy mijam już hałaśliwych szkolniaków, zatapiam się w całkowitej surowości natury. Nawet doskonale oznakowana trasa szlaku nie odbiera mi świadomości, że ta dzicz nie wybaczy mi jej lekceważenia. Nawet nie wszędzie mam zasięg GSM, bo skalne ściany skutecznie pozostawiają mnie poza cywilizacją, ale na pocieszenie sygnał nawigacji satelitarnej dociera wszędzie. Choć jak wspomniałem, szlaki są tu bardzo dobrze oznakowane, by właśnie zapobiec zagubieniu się na tej niemal obcej planecie.




Trasę tę przemierzyłem już wiele razy. Osiem na pewno, a kto wie, czy nie więcej. I niemal zawsze pod rozłożystą zieloną akacją spotykam ludzi. No, ale drzew tu jakoś nie obrodziło, a stara rada Beduinów głosi: "Zatrzymaj się na odpoczynek w cieniu drzewa, bo następne może być za dwadzieścia kilometrów." Od razu powiem Wam, że do końca dziennego odcinka Shvil Israel, będzie jeszcze jedno, ale już w zasadzie obumarłe i nie rzucające cennego cienia. Więc idę w pełnym słońcu bez celu, bo "cel" po hebrajsku to właśnie cień! Ale ten cel w polskim znaczeniu oczywiście mam.




Piękny masyw przede mną i piękny odcinek lekko zawiniętej płaskiej. W sam raz fragment trasy na rozmyślanie. Nie ma nawet słusznej wielkości głazu na pomalowanie znaku, więc trafiają się i kopczyki wskazujące trasę. Ale ścieżka wydeptana jest tak wyraźnie, że o błądzeniu raczej nie mogłoby być mowy. Nawet mimo tego, że z gorąca kamienie szlakowe pękają...




Szlak zagina w siodle przy bulbusach. Czy ja o nich już pisałem...? W skrócie - przedpotopowe skorupiaki obumarłe pod zwałami błota, gromadzącego bąble gazów z rozkładającego się organizmu w warunkach wysokiego ciśnienia i wysokiej temperatury, krystalizującej rozkładającą się tkankę miękką. Może to nienaukowe, ale jeśli nikt tu się nie doktoryzuje, to może wystarczy. W razie czego Google podpowie, bo obiekt ciekawy.





Tuż za bulbusami w żółtym masywie, towarzysząca mi kiedyś na szlaku Kabibi wypatrzyła kształt serca. Dzisiaj nadal można go dostrzec w centrum kadru, a ja pamiętam o uważnej obserwatorce :-)


Trasa robi się niełatwa dla nienawykłych do wąskich ścieżek z umiarkowaną ekspozycją. Idę już nad korytem suchej rzeki Gishron i niezmiennie podziwiam te cuda natury. Surowej co prawda, ale może właśnie dlatego godnej podziwiania. Z tą surowością to może trochę za bardzo pojechałem, bo wszystko dookoła jest tu dokładnie i niejednokrotnie usmażone. Takoż i ja chyba zaczynam z lekka skwierczeć...






Kolejna wąska półka ze stromym szorstkim stokiem po lewej. Nawet i mi się włącza dodatkowa uwaga, zgodnie z często słyszanymi zdawkowymi hasłami "uważaj na siebie". Zatem - uważam :-)



Jest i niemal kompletnie zaschnięte drzewo w wirze rzeki. Pewnie jeszcze choć trochę odżyje po deszczu w następnym roku, bo w tym już chyba nie poleje. Pobliski szlakowy kamień, a w zasadzie jakiś bliżej (przeze mnie) nieokreślony gliniany zlepieniec, też pęka. Klasyczny obrazek pustynnej suszy.



Za nieco trudniejszym odcinkiem pojawia się dość długi odcinek spokojnej ścieżki. Po lewej flankuje go niewidoczna z tej perspektywy asfaltowa droga patrolowa na grzbiecie, nieco dalej widać ją na wprost, zanim właśnie zakręci na klif.



Przekraczając drogę, zwykle szybko o niej zapominam. Tym razem mam jednak dobry czas i nigdzie mi się nie spieszy. Tyle razy tu byłem, że chyba wreszcie należałoby odbić na punkt widokowy. 
Decyzje tego rodzaju u mnie nie muszą jakoś długo kiełkować. Jest czas - jest możliwość i niemal w tej samej chwili kręta wstęga gładkiego asfaltu prowadzi mnie pod górę.



Schodząc na czarny szlak w stronę punktu widokowego, po chwili zauważam w dolinie drogę patrolową po stronie izraelskiej i egipskiej, oddzielone wysokim metalowym płotem. A nieco dalej dostrzegam jakieś niskie budyneczki, więc za znakami podążam w tamtym kierunku.






Budynki to zapewne posterunek graniczny Egipcjan. Przemieszczają się tam niespiesznie pojedyncze postaci ludzkie, bo cóż niby miałoby im tam zagęszczać ruchy. A tuż nieco dalej szlak się kończy, bo faktycznie klif stanowi dobry punkt widokowy, za którym poprzeczne urwiska kończą możliwość eksplorowania trasy.
Za urwiskami na cyplu dostrzegam jeszcze bodaj wojskową czatownię, ale takich obiektów już trochę widziałem, więc nie próbuję tam dojść. Schodzę za to do równoległej drogi asfaltowej, którą powracam do szlakowskazu, od którego odbijałem na obserwację Synaju.






Już na głównym szlaku trafiam na zapamiętane kolejne bulbusy, które informują o bliskości celu (tego w polskim znaczeniu) mojej dzisiejszej wędrówki.



Faktycznie, po jakichś trzystu metrach dochodzę do kolejnego punktu widokowego na Klifach Gishron, z których widać pięknie prezentującą się Har Rehavam. 
Lubię tu docierać wczesnym popołudniem, kiedy słońce mam już za plecami, nieco niżej, co daje piękne i bardziej przestrzenne oświetlenie, pozwalając odbitym promieniom złocić się rozbłyskami słonecznymi na ziarenkach piasku i wapienia, dodatkowo malowniczo kontrastując z szeroko rozpiętymi w tle przepalonymi granitami.
"Złota Góra" to moja "specjalność zakładu". Pozostaje jeszcze plan, by przyjść tu z namiotem, aparatem i statywem i wykonać piękną serię poklatkową w jak największej rozpiętości czasowej. 
Jak na razie do tego planu mam zaledwie namiot, sprzęt fotograficzny zaś póki co ugina półki sklepowe. Przynajmniej telefon obdarza mnie zadowalającymi zdjęciami.



Cel osiągnięty - można się zwijać. Opuszczam Klify Gishron i tym samym Szlak Izraelski i schodzę do drogi patrolowej i dalej do koryta Salomona - Wadi Shlomo. Rozpędzone ATV-y wzniecają obłoki kurzu, więc odsuwam się nieco poza zasięg pyłu. W drodze powrotnej mam już trochę urozmaicenia na trasie, bo i kopczyk i kozica i nawet drzewo z prawdziwym cieniem.









Camel Ranch to już prawdziwa ostoja cywilizacji i obecność wody z innymi atrakcjami docenianymi przez zmotoryzowanych turystów, zamienianych na skamelizowanych, czy też bardziej swojsko - zwielbłądziowanych. Kto chce poczuć atmosferę beduińskich nomadów, ten właśnie tutaj ma taką szansę. I to nie tylko na maneżu, ale i w terenie na całkiem długich wyjazdach. Może to nie jak przeprawa przez Saharę, ale posmak takiej przygody, to i owszem.



Jeszcze jakiś kilometr i przede mną morze. Może nie jakieś bezkresne, bo tylko zatoka, ale to oznacza naturalną granicę pustyni. Tego fenomenu natury nadzwyczaj skąpo ożywionej, która niezmiennie od lat skutecznie mnie tu przyciąga. Jeszcze tylko kilka kilometrów główną drogą i domknę pętlę przy zuli.


***

Pisałem już, że dzięki panelowi słonecznemu z towarzyszącą instalacją, wszelkie moje urządzenia elektryczne są zaopatrzone do syta. Ale że ja się nie karmię energią elektryczną, choć moja wiertarka owszem, to trzeba by coś upichcić. Moje nieśmiertelne naleśniki zawsze przypominają mi dobre czasy i dobre miejsca. Nie mogło ich zabraknąć i tutaj. Surowce zgromadzone, to można kręcić naleśnikowy beton i smażyć. Niestety, jakoś zabrakło farszu - czy to banana i czekolady, czy jakiegoś dżemu, więc skończyło się na silanie. Silan to bardzo tu popularny syrop z daktyli. Początkowo niespecjalnie za nim przepadałem, ale teraz nie mogę się już bez niego obejść, podobnie jak bez zataru do dań wytrawnych czy słonych. Tak więc kuchnia w pustynnej zuli pozwala na większe urozmaicenie menu niż kuchnia wędrowna.

Zapewne też wypatrzyliście na pierwszym zdjęciu poniżej, puszkę stojącą w miseczce. To mój afrykański patent na zabezpieczenie jedzenia - tutaj rogalików - przed mrówkami faraona. Otóż do miski wkładam spodek odwrócony do góry nogami, wlewam wodę by wystawało tylko odwrócone denko spodka i na tym stawiam puszkę z trzema upakowanymi rogalikami i przykrywam ją od góry. Mrówki wchodzą do miseczki, ale przeszkoda wodna na drodze do puszki jest dla nich nie do sforsowania. Tym samym ja pozostaję jedynym konsumentem pieczywa :-)






No i stało się... Wydawało się, że ta sielanka w zuli będzie trwać całe sezony, jak dobry serial na Netflixie... Któregoś pięknego dnia zajechał do naszej doliny biały pickup i wysiadł z niego inspektor rządowy. Popatrzył, popytał i każdemu z naszych sąsiadów nakazał się zwinąć w krótkim kilkudniowym terminie. Zapowiedział, że po tej dacie, nasze budowle zostaną zrównane z ziemią buldożerem. Początkowo myśleliśmy, że na groźnych zapowiedziach się skończy, jak to w poprzednich latach bywało, tym razem jednak inspektorzy pojawiali się często, też w asyście policji.

Kiedy już przyjechał gość od buldożerów zobaczyć pole walki, usłyszeliśmy, że tym razem to na poważnie i trzeba się ewakuować... Odwiedziłem też okoliczne budowle, by przed zapowiedzianą demolką zdążyć je po raz ostatni uwiecznić. Były to dwie sauny. Jedna kilkuletnia, druga dopiero w połowie budowy. Zaś najbliższy sąsiad który przejął się ostrzeżeniami na poważnie, już od kilku dni zwoził swój dobytek, że zostały tylko ostatnie elementy jego dormitorium. 

Biały pickup. Baliśmy się go jak w dzieciństwie czarnej Wołgi...










Mijały ostatnie dni naszej beztroskiej bytności na skraju pustyni. W ramach negocjacji, dostaliśmy zgodę na przesunięcie naszej dodatkowej rozpadającej się przyczepki campingowej nieco dalej, ale tylko na trzy tygodnie. Cóż było robić, - zaprzągłem się do dyszla, koledzy popchnęli i grawitacja poturlała nas pięćdziesiąt metrów dalej.





Nazajutrz przyjechała koparka i buldożer.  Operator był na tyle wyrozumiały, że obiecał rozwalić naszą zulę w ostatniej kolejności. Zatem korzystając z ostatnich godzin, przenosiłem co tylko się da z zuli do przyczepki. Niemniej umeblowanie i sporo wyposażenia nie mogło ocaleć. W tym biegu nawet pozostawiłem gdzieś na stole okulary do czytania, na szczęście była to jedyna osobista strata z nieuwagi. Pozostały tylko rzeczy, których już nie było sensu przenosić, aczkolwiek i ich było szkoda...
A potem zaczęło się dzieło zniszczenia, które z wielkim smutkiem sfilmowałem. 
Opustoszałe po demolce miejsca napełniały nas grozą i łzami...














Tę noc przespałem w przyczepce. Zawalona rzeczami przeniesionymi z zuli, wyglądała jak pojazd uchodźców palestyńskich, z którymi nomen-omen prawie nas zrównano.

Nie bardzo chciałem oglądać tej pożogi i obrazu zniszczeń. Wyszedłem pod latarnię morską, wspiąłem się na wierzchołek góry i spoglądałem na wschodzące słońce u progu budzącego się dnia. Czy będzie to lepszy dzień od tych ostatnich? Zmartwienia które się ziściły już przełknąłem. Teraz trzeba dawać sobie radę w nowej rzeczywistości. Szczęście w nieszczęściu, że to nie zabłąkana rakieta pozbawiła nas tej namiastki domu, a był czas na zabranie się... Z góry było to wszystko widać jak na dłoni, włącznie z dalszymi sąsiadami, którzy dostali kolejne ultimatum i już powoli zaczęli się zwijać.

Świat z góry wygląda na spokojniejszy. Pamiętam skoki spadochronowe, gdy siedząc przy burcie samolotu, z tysiąca metrów nie widać było ludzi, ich problemów, cierpień i innych nieprawości. Ziemia zdawała się wtedy całą wielką oazą ciszy i spokoju. Tak i dzisiaj z Ławki Wschodzącego Słońca kontemplowałem jordańskie góry, całkowicie bezludne i spokojną taflę Zatoki Akaba z jej lazurową tonią. Tu Izrael, tam Jordania, nieco dalej ginąca we mgle oddalenia Arabia Saudyjska, a o rzut beretem górzyste bezkresy egipskiego Synaju. Ziemia Święta, ziemia pełna niepokoju...


























W karawanie da się całkiem wygodnie spać, można przyrządzić coś do zjedzenia, ale gdy zaczyna się upał, trzeba wydostać się z tego piekarnika. Marcowe temperatury nierzadko sięgają trzydziestu stopni, więc może by tak wsiąść na wielbłąda i pognać do sąsiedniej oazy, czy może nad morze...? Wybrałem to drugie. 
Przez długie chwile podziwiałem surferów na kite'ach i na deskach z żaglem. Wyglądali na starych wyjadaczy, choć w morzu i na starych wypijaczy, często lądując w cieplej toni po wysokich lotach. Aż miło było popatrzeć na te nawodne i podniebne ewolucje. 


























Niestety, nie wszystkie wodne i podwodne przygody kończą się happy endem. Na sąsiedniej plaży natknąłem się na akcję ratunkową. Siedemdziesięcioletni nurek został wyciągnięty z wody bez oznak życia. Półgodzinna reanimacja zdawała się dawać mu szansę na przeżycie, które jednak już po przewiezieniu do szpitala okazały się płonne. Czy to była kwestia zdrowotna czy sprzętowa, tego się już nie dowiedziałem. I tak ktoś odchodzi, ktoś przychodzi, oby w pokoju...









***

Chodzenie z głową opuszczoną w pokorze ma swoje dobre strony - można się szybko wzbogacić. Pięć szekli rozjechane na piachu, to nadal pięć szekli. Tym samym dawny zwyczaj znajdywania drobnych nominałów został zachowany. 

A że jednak więcej chodzę w terenie niż siedzę pod jakimkolwiek dachem, to i da się zauważyć po zdjęciu sandałów. Wtedy dopiero da się zauważyć opaleniznę w kontraście do białych pasków. Bo pustynia niesamowicie ciągnie, a okoliczne górki sprawiają wrażenie niezdobytych, lecz za każdym razem wdrapując się na jakiś niedostępny szczyt, odnajduję na nim jakoweś ślady bytności. Jeśli nie ludzkiej, to z pewnością koziorożców. Ci artyści stromych stoków nie chodzą tylko po suficie :-)






Niestety, napotykam też zburzone zule. Tę pamiętam z ubiegłych sezonów, gdy krzątała się tu młoda kobieta, a gdy wyjechała, kolega zasiedlił tę budowlę. Jednak niedługo cieszył się spokojnym pomieszkiwaniem, bo inspektorzy trafili i na tę kryjówkę, po czym dostał pięć minut (!) na wyniesienie się, po czym robotnicy przystąpili do pracy ręcznie, bo buldożerem nie dało się tu dojechać.




***


Poranki z magicznym wschodem słońca stały się moją domeną. A Ławka Wschodzącego Słońca - ulubionym miejscem kontemplacyjnym. Spanie w karawanie jakoś mi nie konweniowało. Tym bardziej, że też nie miało trwać długo, po zapowiedzi inspektorów. Patrzyłem zatem na jordańskie szczyty, gdzie ani szlaków, ani nawet dzikich ścieżek wydeptanych stopą ludzką nie ma. Jedynie kilka gór nad samą Akabą zostało ozdobionych antenami raczej wojskowymi niż cywilnymi, a już dalej od miasta tylko wichry i koziorożce nawiedzały te strzępiaste granie i wierchy.










Ja przynajmniej tutaj mogłem przemierzać prawie wszystkie dzikie ścieżki. Prowadziły zwykle do zuli, z których pewne były zamieszkałe, inne od Covidu opustoszałe. W jednej z nich miałem pozwolenie od budowniczego na zamieszkanie po terminie zwinięcia się z karawanem, który miał zostać sprzedany. Jego stan techniczny nie pozwalał na ciągnięcie go po drogach publicznych, więc i historia z przyczepką miała przejść do historii.
Tym samym zacząłem urządzać kolejną dziuplę, przede wszystkim sprzątając z efektów działania myszy i gekona Zdziśka. To jedyny przedstawiciel tutejszej fauny, który potrafił konkurować w skalnej ekwilibrystyce z koziorożcami.











***


Dawno nie byłem w Czerwonym Kanionie. Akurat doszło do spotkania dwóch koleżanek, z których jedna nigdy jeszcze nie była w tym osobliwym miejscu. Dokooptowaliśmy jeszcze kolegę z rozwalonej zuli i zagłębiliśmy się w piaskowcowe meandry, finezyjnie i fantastycznie wypłukane przez wody błyskawicznych i obfitych opadów, prowadzących swe wartkie wody przez Wadi Shani.









Gdy już wąskie ściany po wejściu w głąb kanionu poczynają się wyraźnie rozszerzać, najciekawsza część tego niesamowitego dziwu natury się kończy. Można już wspiąć się na wąską półkę ubezpieczoną metalowymi klamrami i poręczami, by górnym brzegiem kanionu wrócić do punktu wyjścia.
Ja zaś preferuję dużą pętlę, którą kilka lat temu odkryłem i tam zwykle kieruję chętnych zobaczenia czegoś więcej, z dodatkowym zaliczeniem dłuższego odcinka marszu. Także i teraz poszliśmy tą trasą, by po wspięciu się na próg wodospadu, suchym strumieniem dojść do łagodnych pagórków.













Za Drzewem Które Umarło Naprawdę zatrzymaliśmy się u wlotu strumienia. W nagrodę za prowadzenie, dostałem kanapkę z chlebkiem wieloziarnistym. Był tak syty jak lembasy z Władcy Pierścieni, że nie trzeba było dużo by wystarczyło dla tak umiarkowanego głodomora jak ja.







Niedaleko też, gdzieś w połowie drogi od wlotu strumienia do parkingu, wegetuje niepozorny Krzew Który Nie Chce Umrzeć. O ile na Drzewie Które Umarło Naprawdę nigdy przez lata nie widziałem śladu zieleni, o tyle ten mały niepozorny poskręcany krzew, od samej ziemi wije się całkowicie zasuszonym pędem, by wbrew temu co można by pomyśleć, na końcu jednej gałązki wesoło i obficie się zieleni. Za tę walkę wyrażam mu swój podziw, podlewając resztką wody zabranej na wędrówkę. Inne zaś byliny póki co zielenią się w całości.






***


Czas ultimatum na zwinięcie się jest już coraz krótszy. Sąsiedzi zaprzęgli swoją przyczepę i odholowali ją do innej lokalizacji. Robi się coraz bardziej pusto wokoło.




W nocy nad Jordanią i Arabią Saudyjską rozpętała się burza. U nas tylko pokropiło, ale póki co, mam jeszcze dość solidny dach nad głową. 




U dalszych sąsiadów już na miejscu po ich budce pojawiła się tabliczka. I takie znaki pojawiają się też w innych lokalizacjach. Czystki w państwie Mojżesza, chyba trzeba będzie uciec do Egiptu... Tymczasem jednak przenoszę część zapasów i sprzętu do innej tajnej lokalizacji.








***


Kolega w mieszkaniu którego bywałem w tamtym sezonie na wieść o eksmisji naszej doliny zaproponował zamieszkanie u niego. Akurat jeden pokój ma wolny, na dodatek z komputerem do którego mam właśnie dostęp. Mieszkanie co prawda w bloku, ale po drugiej stronie ulicy rozpościera się bezkresna pustynia, więc będzie się gdzie podziewać gdy już pożegnam byt w dolinie.


***

Żeby moje pomieszkiwanie nie było formą jednostronnej przysługi, wyciągnąłem kolegę na wędrówkę po pustyni. Opracowałem trasę z wariantem krótszym i dłuższym, bo gospodarz na piechotę chodzi niewiele, więc nie wiedziałem jak jego kondycja się obroni na nieco górzystym i nieco wymagającym terenie. Jednak po pierwszych kilometrach na których rwaliśmy równo do przodu, zaproponowałem dłuższą i bardziej widokową pętlę, co spotkało się z aprobatą.






Na pierwszym punkcie widokowym na wszelki wypadek zrobiliśmy mały postój, połączony z podziwianiem rozległej okolicy. Trzeba też było dbać o właściwe nawodnienie, bo choć ja nie musiałem często sięgać po butelkę z wodą, to kolega miał nieco inne nawyki. A że czasu było sporo, to przy okazji oceniałem inne trasy, znane dotychczas z mapy. Tu natomiast miałem trójwymiarowy model w skali 1:1 i już na przyszłość zaplanowałem sobie kilka z nich. One też z czasem weszły do realizacji.





Z wyższych partii zaczęliśmy schodzić w doliny. Wąskie doliny w czasie obfitych deszczów potrafią bardzo szybko zamienić się w rwące strumienie wody, dlatego też w korycie umieszcza się wodomierze, które mają informować o napływającej fali zagrożenia. Uważne oko dostrzeże też niewielkie stopnie wodne, rozlewiska i pozostające po nich małe stawki, w których bujna roślinność wskazuje na obecność podziemnej wilgoci.







W połowie drogi opuściliśmy górzysty teren. Teraz już została tylko łatwa ścieżka powrotna, którą przemierzaliśmy spoglądając na niedawno zdobyte wierzchołki. Widok zabudowań miasta niwelował potencjalne zmęczenie, zatem te osiem kilometrów okazało się dystansem w sam raz, by nie był to spacer, ale też by nie była to forma zniechęcenia do kolejnych wypadów.






Dobrze jest. Nie mieszkam już co prawda w ciszy górzystej natury, ale mam ją na wyciągnięcie ręki.
A że w poprzedniej lokalizacji przedeptałem już szlaki i dzikie ścieżki, to tu otwierają się nowe perspektywy i trasy planowane w poprzednich sezonach. Teraz będzie w sam raz możliwość na ich zaliczenie.



***


Znalazł się kupiec na przyczepkę. Znowu trzeba było wywlec co wartościowe i znowu poświęcić to, czego zabierać się nie opłacało, albo wręcz nie było tego gdzie przenieść. Powiada się, że dwie przeprowadzki to jak jeden pożar, no i muszę to potwierdzić. To co zostało z zuli a później z przyczepki, zmieściłoby się na skrzynię pickupa. I tak po kilku dniach oferenci się pojawili, załadowali budę na lawetę, bo tak była szansa, że przejedzie w jednym kawałku gdzieś w głąb pustyni, o jakieś 150 kilometrów na północ.





***


Nadeszła Niedziela Palmowa. W mojej rodzinnej Lipnicy Murowanej, to wielkie święto i wielkie widowisko oparte o tradycję, na kanwie której mój tata zapoczątkował konkurs palm.
Ja zaś tu na miejscu, niedaleko od biblijnych wydarzeń będących kanwą do tradycji tejże niedzieli, uwieczniłem tutejsze palmy, a u przyjaciół na podwórku sfotografowałem się przy jednej, by okazać swą łączność z rodzinną miejscowością i tradycją :-)





Oprócz palm, rosną tu też i inne rozmaite drzewa, ale to zygzakowate zawsze mnie fascynuje, ilekroć obok niego przechodzę.



***


Pogoda dopisuje, czasu sporo, więc przyjąłem do realizacji plan z ubiegłego sezonu. Wychodziłem wtedy na Har Shlomo i miałem zamiar dojść do Wadi Roded. Jednak mieszkając w zuli, daleko od Wadi Roded, nie byłbym w stanie dojść do miasta i wrócić do siebie przed zmrokiem. Ponadto na Har Shlomo zaplanowałem rekomendowany przez spotkanego w ubiegłym roku na Górze Salomona profesora z Eilatu trawers przy Har Yehoram.

Tymczasem moje miejsce zamieszkania sprzyjało przejściu planowanego odcinka, aczkolwiek pod górę. Z jednej strony wolę iść pod górę, zwłaszcza na odcinkach wspinaczkowych, z drugiej strony trasa w dół byłaby szybsza. Ale nic mnie nie goniło, policzyłem czasy przejścia z uwzględnieniem specyfiki szlaku i wyruszyłem.

Wędrówka z Eilatu od osiedla Tseelim przez Wadi Roded, Lower Wadi Netafim (part of Golani Trail), pod Har Shlomo (byłem w ubiegłym roku) i przez pięknym trawersem na Har Yehoram do drogi nr 12 pod Har Yoash. Początek szlaku to obozowisko przyczep campingowych i zuli - domków budowanych każdy na swój sposób, co widać na zdjęciach. Te jeszcze stoją i podobno rząd nie ma zamiaru ich eksmitować. Więc gdyby znalazło się spokojne miejsce, nieco z dala od głównego skupiska, to może nowa zula...







Za terenem zamieszkałym zaczyna się obszar chroniony. Rezerwaty na pustyni nie dziwią, bo przy braku wody, nocne życie pustynnej fauny skupia się na jej pozyskiwaniu, więc zakłócanie tej aktywności jest chronione.











Szlaki są dobrze oznakowane, o czym nieraz wspominałem. Mi wystarczy zaplanować trasę na ekranie komputera, na wszelki wypadek przesłać plik .gpx na telefon i mogę nawigować w terenie bez spoglądania na mapę. Także i teraz zarejestrowałem trasę na kolejną wędrówkę i obejrzałem ją z bieżącej perspektywy. Jest coś w tej pustyni, co mnie do niej przyciąga, a to zapewne jej różnorodność i nieco tajemnicza nieoczywistość. Nawet patrząc na mapę, analizując poziomice, licząc kilometry dystansu, metry przewyższeń, zawsze pozostaje ten emocjonujący pierwiastek tajemniczości i eksploracji nieznanego terenu. A nawet jak go już poznam, to te piękne miejsca przyciągają do powtarzania co piękniejszych odcinków, co z przyjemnością czynię.






Przy nocnym kampie w Wadi Roded odbijam w kierunku Wadi Netafim. Teren jeszcze rozlegle otwarty, rzadko flankowany drzewami, choć później będzie ich jeszcze mniej, czyli niemal wcale. To jednak pustynia, mimo bliskości miasta i natura bliskości cywilizacji nie odczuwa. A przynajmniej flora.









Jeszcze szeroka piaszczysta dolina, jeszcze oznaki zieleni. Ale za parkingiem terenówek i ATV wbijam się w nieco skaliste zbocza. Nieco, gdyż nic tu nie jest takie jak przysłowiowa skała. Góry i szczyty są tak spękane, że nieraz rozsypują się pod butem, choć wyglądają na właśnie taką mocną skałę. Piaskowce zmieniają swą konfigurację po każdej powodzi, a granity jeszcze udają swą granitową twardość. Są nimi owszem z nazwy geologicznej, ale praktycznie to odpad klimatyczny.










Skalne ściany zdają sie zbliżać do siebie. Idę przecież w górę rwącego potoku, pokonując szumiące wodospady i zabierający wszystko wartki nurt. Mówią o tym spore głazy toczone w trakcie błyskawicznych powodzi, bo przecież stąpam tu suchą stopą... Ale wyobraźnia opowiada mi dramatyczne sceny, które nie raz musiały sie tu rozgrywać...










Ściany stają się coraz wyższe i niemal napierają na mnie. Niekiedy niemal przeciskam sie między nimi, a dodatkowo kolejne wodospady należy pokonywać przy użyciu klamer. Takich atrakcji będzie jeszcze kilka, bo zdobywanie wysokości zagęszcza poziomice na mapie i podchodzenie w terenie.








Z naprzeciwka nadciągają całe tabuny młodzieży szkolnej. Ostrzegło mnie o nich trzech nieco starszych chłopaków, przewidując zakorkowane trudniejsze odcinki. Gdy dowiedzieli się że jestem Polakiem, jeden pochwalił się, że zna jedno tylko polskie słowo - ku..a... :-(







Główna fala młodzieży już mnie minęła. Jakoś przemknąłem się szybko po klamrach bez czekania na młodych, którzy chętnie mnie przepuszczali. Przede mną był jeszcze jeden trudniejszy odcinek, ale wszystkie trudności wyglądają na takie z daleka, a przy ich pokonywaniu wrażenie szybko mija.








Widzę już wyraźnie masyw Har Shlomo i kolejne grupy młodzieży schodzące ze szczytu. Niebawem też dochodzę do skrzyżowania, gdy poprzednio schodziłem z Shlomo od tej właśnie strony. Faktycznie, gdybym wtedy poszedł w dół, przed zmrokiem doszedłbym najwyżej do parkingu gdzie stały ATV, tracąc przy tym możliwość obserwowania dalszego odcinka i mając mniejszy komfort wędrowania o zmroku. Wtedy bowiem szedłem na lekko, więc nie miałbym warunków do biwakowania w razie potrzeby.








Doszedłem do skrzyżowania pod Har Shlomo. Sznur młodzieży zdawał się nie mieć końca, ale nie byliśmy na kursie kolizyjnym. Oni schodzili z góry i w lewo, ja podchodziłem od dołu i w prawo. 





Spojrzałem na trawers Har Yehoram. Kusił mnie od jakiegoś czasu, a dzisiaj owo kuszenie mnie uwiodło i powiodło za czarnymi znakami. Nie było łatwo, bo od samej przełęczy wspinaczka ciągła stromo pod górę, a i później było kilka odcinków wymagających większej uwagi.





Przed oczami, nieco w dali górowała dobrze mi znana i lubiana Har Yoash. Zdobywałem ją po wielokroć, bo to góra z charakterem i pięknymi widokami. Ale dzisiaj nie ona była kresem mojej wędrówki, bo zamierzałem dojść jedynie do drogi nr 12, dzielącej właśnie sąsiednie masywy.
Wąską percią podążałem więc przed siebie, rozglądając się co chwila i podziwiając widoki z niekłamanym podziwem. 











Do kolejnego siodła przed kopulą Har Yehoram dotarłem już nieźle spocony. Ponad trzydzieści stopni robi swoje, więc czasem trzeba było przystanąć, na szczęście piękno okolicy też się tego domagało. Nawet tablica u stóp góry twierdziła, że to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Kto tu przychodzi, może to potwierdzić.







Na szczycie nie byłem sam, ale tutaj chodzenie po górach to jak sport narodowy, a tak naprawdę, to przygotowanie młodzieży do służby wojskowej. Niech już dają sobie radę z pewnymi trudnościami i budują potrzebną później kondycję.




Został już najłatwiejszy odcinek przez ostatnie poziome trawersowanie masywu. Spoglądałem też wokoło, rozpoznając trasę Shvil Israel przebytą kilka lat temu z nieżyjącym już Waldkiem, którego właśnie wspominałem. 
Z drugiej strony Wadi Shlomo ciągnąca się do drogi i dalej daleko, że o Har Yoash nie wspomnę.









Na parkingu natknąłem się na szlakową biblioteczkę. Spotykałem takie na Szlaku Narodowym, a tu jeszcze pozostawiono wodę i inne rzeczy oprócz lektur. W sam raz na samotną noc pod namiotem.



Kilka lat temu dowożono tu wodę w beczce dla wędrowców, teraz zbiornik z wodą umieszczono pod ziemią, bo inaczej byłby dzisiaj w nim niemal wrzątek. Wtedy z Waldkiem takiego komfortu nie było i trzeba było założyć depozyt wody, by pod górę z Eilatu nie paść od przeciążenia.




Przy drodze spoglądam za siebie. Piaskowcowy masyw Har Yehoram i ciemne skały granitów Har Shlomo. Przede mną zaś mieszana budowa Har Yoash.
Czas - o dziwo - z planowanego do realnego zgadza się co do kwadransa. Gdybym nie padał z nóg, pewnie wdrapałbym się jeszcze na "Yoasię" :-) Jednak w tym upale wystarczy mi atrakcji na dzisiaj. Powoli schodzę asfaltem i kiwam na stopa.




Przeszedłem może z dwieście metrów i nie zawiodłem się na życzliwości izraelczyków, bo tak mężczyzna jak i kobieta zabierając mnie na stopa, prowadzili ze mną miłą rozmowę. Długo to nie trwało, bo i z górki i dystans niewielki, więc zagęszczałem opowieści by zaspokoić ciekawość dobroczyńców. Od pierwszego ronda w mieście miałem niewiele ponad kilometr do domu, więc dzisiejszy plan został wykonany w całości i wszystkie jego punkty odhaczone. Mission accomplished!






***


Marzec zrobił mi się dosyć długi. No, w zasadzie to dłuższy od przestępnego w tym roku lutego :-) Ale też wiele się działo, no to i wpis obszerny.

Ostatni dzień marca to Święta Wielkanocne. Zatem trzeba było wyjść na Ziemię Świętą, by poczuć ją pod stopami.

Wybierając się na poprzednią wędrówkę, obejrzałem sobie trasę wcześniej zaplanowaną, która właśnie dzisiaj weszła do realizacji. Nic długiego, nic trudnego, - ot, w sam raz na świąteczny spacer. Ale i to przejście mi się spodobało, więc go opiszę.

Krótka - 8,5 km - pętla przez piękny i trochę momentami wymagający klif.

Gorący pustynny Hamsin niósł pył saharyjski, przesłaniający widoki na Dolinę Arava. Niesamowity upał w palącym słońcu nie pozwalał na długą wędrówkę, ale na Wielkanoc taki górski spacer był w sam raz :-)

Wyruszając z tego samego miejsca mijam różne szlaki, które jeden po drugim zaliczam w kolejnych dniach. Już mi zaczyna ich brakować w pobliżu, chyba trzeba będzie wybrać się z namiotem. Obawiam się jednak, że dźwiganie zapasów wody na kilka dni, może być niezłym wyzwaniem. Cóż, przecież po to przyjechałem na pustynię... :-)

Za plecami cywilizacja, przede mną pustynia

Zula City ;-)

Jego Szerokość - Wadi Roded :-)

Szeroki klif zaprasza

Doskonałe oznaczenie, czytelne odbicie, widoczne ścieżki. Dziecko by nie błądziło.

Nieco dalej odbicie w lewo na Wadi Netafim, za nim nocny kamp.

Maskujący zarost - wapieniowo-piaskowy ;-)

Suchy piaskowy pył, porywany wiatrem od Sahary

Siłownia na klifie...? Dla mnie to miejsce pod namiot! :-)

Tamtym szlakiem niedawno szedłem

Widok wzdłuż klifu

Oznakowanie idealne


W dolinie trasa dla terenówek

Dzięki zygzakom nie jest monotonnie

Z wysoka będą widoki

Dolina Arava jest przedłużeniem Zatoki Akaba

Wszystko w zasięgu

W głębi Doliny Arava dobrze widać wiszący w powietrzu pył Hamsinu z Sahary

Przede mną jedyne umiarkowane trudności

Teraz będzie już tylko w dół

Odbijam w kierunku słupa wysokiego napięcia

Rysunki naskalne z epoki...? Nie! Radosna twórczość bywalców!

W dół do kolejnego wadi



Strumieniem do szerszej rzeki

Przypomina mi sie abstrakcyjny tekst: "Płyną dwie górskie łodzie podwodne, a wody jak nie było tak nie ma..." ;-)

Ale są za to drzewa, dawno nie podlewane...



W dorzeczu Wadi Arava

Tu wody rzek mieszają się. Widzicie te barwy, te wiry...? :-)

Póki sucho, trasa rowerowa.



Spaw wygląda ładnie, lecz zaraz odpadnie...

Dzika ścieżka, dzisiaj nie dla mnie.

W stronę słońca...

Widać przedproże cywilizacji

Zaginam ku powrotowi

Dochodząc do drogi nr 12

Dwójką i krajem. I za trzy kwadranse pod prysznicem :-)


Od końca marca zaczyna się tu regularne lato. Temperatury trzymają się rzadko kiedy poniżej trzydziestu stopni. Ale i na początku marca robiło się gorąco, gdy przeganiali nas z zuli. Nic nie trwa wiecznie na tej ziemi, na ziemi pełnej konfliktów, zwrotów akcji i niewytłumaczalnych decyzji.

Czyż nie mogła by być to nadal w pełnym słowa znaczeniu Ziemia Święta...?


.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz