Strony

wtorek, 30 kwietnia 2024

Izraelskie przygody 2024 - kwiecień na pustyni Negev


 Aktualizacja: 30.04.2024.

Kwiecień zaczął się niespokojnie. Już pierwszego dnia tego miesiąca mieliśmy alarm bombowy. Syreny wyły przeraźliwie, tak zresztą jak to mają w zwyczaju. Połowa nocy zarwana, ale jakoś nie pobiegłem do schronu. Mieszkając na skraju miasta u bram pustyni, nie czuję się celem ataku. Dotychczas wraże siły celowały w infrastrukturę portową, jako najbardziej strategiczną w rejonie miasta. Tym razem bezpośredniego zagrożenia nie było, ale myśliwce latały nad terenami przygranicznymi przez dobre półtorej godziny.


***

 

Kolejny dzień wstał spokojny. Alarmu nie ma, pogoda jest - i to przeraźliwie upalna, zatem spakowałem nieco picia do biodrówki i ruszyłem spod rozłożystej akacji na podbój pustyni.


Osiedle - droga - pustynia. I rozłożysta akacja na wylocie.


Tym razem z uwagi na wysoką temperaturę nie miałem zamiaru zbyt długo się smażyć w terenie. Bluza z długimi rękawami i kapturem skutecznie chroniła od słońca, ale że zauważyłem na niej oznaki mechacenia, nie używam plecaka wraz z nią. 
Plan był prosty. Chcę znowu zabrać kolegę w teren na niedawno odwiedzony klif, ale drogę powrotną chcę skrócić do minimum. Mapa w nawigacji podpowiedziała mi trasę, więc trzeba ją było zweryfikować w terenie. Być może dało się to zauważyć, że do planowania wędrówek, nawet tych krótkich, ale w nierozeznanym jeszcze terenie, podchodzę bardzo serio. Nawet mimo niezłej orientacji w terenie. 

Grzbiet piaskowego klifu wyłania się znad pobliskich górek.


Do miejsca od którego miałem zweryfikować skrót, postanowiłem dojść dzikimi ścieżkami. W tych niskich górach ze stromymi zboczami, to całkiem ambitna opcja. Rumosz skalny obecny wszędzie, obligował do ostrożnego stawiania stopy, bo obsunięcie po tak szorstkim zboczu, to pewne spodnie do wymiany, a może i to co pod spodniami...

Ścieżki, ścieżki, dzikie ścieżki...






Widać już prawie szeroką dolinę do której mam dojść, ale okoliczne ścieżki kuszą, że chciałoby się przejść je wszystkie. No to przeszedłem. Co prawda nie wszystkie do końca, bo jak druga ścieżka odbijała przed końcem pierwszej, no to hop na tę drugą :-)









Trochę w lewo, trochę w prawo. Ku miastu, to znów ku pustkowiu. Ale nie tylko ja eksplorowałem te piękne okolice. Oczywiście grupa młodzieży szkolnej dość hałaśliwie dała o sobie znać. Po odczekaniu na skrzyżowaniu szlaków na maruderów, ruszyli w stronę, z której przyszedłem kilka dni temu.
Ja zaś wreszcie opuściłem wdzięczne mikroszczyty, by dojść do skrzyżowania, od którego miałem przejść niezbadanym dotąd fragmentem ścieżki rowerowej.

Lepiej słychać niż widać - cała klasa na szlaku.



Ten znak wygląda znajomo...? Tak, właśnie poprzednio tutaj zawijałem w prawo, a dzisiaj w lewo, czyli właśnie tam, gdzie wskazuje tabliczka z rowerem. W zasadzie to wystarczyłoby spojrzeć na mapę i pojedyncze poziomice, by nie musieć tego sprawdzać w terenie, ale przynajmniej miałem pretekst, by znowu wyjść w niemal całkiem znany rejon. Inni też chyba polubili tę okolicę, bo nie tylko tu chodzili i jeździli, ale jeszcze pod drzewem imprezowali, a może i biwakowali. Dało się to poznać niestety po śmieciach, bo miasto było niemal o krok...


Yatzek ba midbar - Jacek na pustyni :-)


Płynę z nurtem rzeki przez Nahal Shahmon, a po prawej poniżej bloków, przepusty pod drogą.


Brakuje mi wyjść z Lipnicy do Urbanka. Na sąsiednim osiedlu przy parku rekreacyjnym znalazłem tablicę, z której wpadł mi w oko jakby znajomy napis - Urbanix. Jeśli mnie tu wojna nie zatrzyma, to może jeszcze na koniec kwietnia pójdę do Urbanka. A do tego czasu jeszcze trochę hałasu...

Urbanek...? Urbanix! :-)


***

Na początku kwietnia mieliśmy w Eilacie nocny alarm, którego powodem był atak drona. Wbił się on w zabudowania portu marynarki wojennej, czyniąc niewielkie szkody. Schodząc po kilku dniach wzdłuż Nahal Shahmon, widziałem tę halę całkiem dobrze. Uszkodzona blacha trapezowa od strony morza została już usunięta, choć na drugi dzień po uderzeniu widziałem poszarpane arkusze, lecz nie zrobiłem wtedy zdjęcia. Tym razem się udało, aczkolwiek zoom cyfrowy nie zachwyca jakością.


Nahal Shahmon - ciąg dalszy w kierunku morza.

Cienista alejka

Po lewej widać hangar portowy

Hala hangaru portowego na zoomie cyfrowym. Uszkodzone blachy już zdjęte.


Na plaży wypoczynek bierny i aktywny trwa w najlepsze. Turyści dopisują, więc karawana wielbłądów ma wzięcie. Biwakowanie, grillowanie, pływanie, nurkowanie, czy choćby prozaiczne plażowanie, wszystko w pełni lata kwitnie w najlepsze.

Plaża Coral Beach

Jeśli pustynia, to i karawana :-)

Plaża Migdalor




Wybrałem się do naszej doliny, gdzie jeszcze niedawno stała zula i przyczepka. Sąsiedzi byli eksmitowani w drugiej kolejności i faktycznie - zwinęli się niemal kompletnie, pozostawiając niepotrzebne już rzeczy, podobnie jak pozostałości w miejscu, gdzie stała przyczepka. Nazajutrz bowiem mijał termin ultimatum, po którym ponownie miał tu się pojawić buldożer i zrównać z ziemią ślady bytowania. Ostatnie górskie zule pobudowane w bardziej niedostępnych miejscach, dostały termin w okolicy święta Pesach, czyli pod koniec kwietnia.

Po obudowanych dwóch karawanach zostały tylko resztki płotków

Nasze kanistry


Smutek po zuli...

Sąsiad sklecił małe schronienie - ledwie widoczne po lewej.

Na końcu ścieżki stała niedawno sauna...

Przynajmniej zieleni nie usuwają...

Ostoja po prawej też do rozbiórki


***


Pojawiłem się po terminie ultimatum w miejscu, gdzie stały dwa karawany sąsiadów. Wszystko wymiecione, a dokładniej - wygarnięte do cna, jedynie plastikowa beczka nie dała się nabrać. 
Teraz będzie ostatnia - trzecia faza, a osiedleńcy zostali już odwiedzeni i zaopatrzeni w noty eksmisyjne. 



Kolega z nakazem eksmisji w lokalizacji, której jeszcze nie ujawniam.

Nawet po południu jest jeszcze gorąco...

Nie ma to jak wypoczynek w ustronnym miejscu


Nakazy eksmisji z dwóch odwiedzin opuszczonej lokalizacji


Do miasta z plaży miałem podwózkę, znowu obok trafionej hali w portowym doku. Obiekt okazały, w sam raz na cel dla niezbyt precyzyjnych systemów dalekiego zasięgu, ale zniszczenia wręcz symboliczne. Dla kompletności przekazu dodam, że nie zanotowano żadnych strat ludzkich.

Hangar hali portowej, już bez poszarpanych blach od strony morza.


Przez lata do drewnianej skarbonki w zuli wrzucało się drobne monety 10 Agorot, czyli odpowiednik nieco ponad 10 Groszy. Sądząc z ciężaru, uzbierała się tu już jakaś więcej niż symboliczna kwota. Najpierw trzeba było monety oczyścić i w tym celu wykonałem najprawdziwsze pranie brudnych pieniędzy w worku i sporym garnku. Nieco pomogło, nawet okazało się, że pecunia non olet - pieniądze nie śmierdzą! :-) Po żmudnym przeliczeniu moje bogactwo urosło o 53 Szekle i 45 Agorot z małych piąteczek. Poklepałem się po kieszeniach i dodałem swoje drobniaki i wyszło 55 NIS albo ILS - jak kto woli. Trzeba będzie się z tym pofatygować do banku, bo tych niezbyt czystych w sklepie mogą nie chcieć, a bank ma obowiązek takie przyjąć. 

Kupa kasy z przeważającą ilością ...kupy? Kupy kasy oczywiście :-)


***


Jest już czternasty dzień kwietnia. Z ostrzeżeń wynika, że dzisiaj Iran może wyjść z zapowiadanym odwetem. Myśliwce patrolują przestrzeń powietrzną, służby są w gotowości, co tutaj nierzadko się zdarza.

Na wszelki wypadek opublikuję kwietniowy wpis dzisiaj, bo może nie będzie możliwości go kontynuować. A jeśli przetrwamy czas tego napięcia, to będę relacjonować swoje przygody na bieżąco.

Trzymajcie kciuki! 


***


Update 15.04.2024.

Przetrwaliśmy irański odwet. Nie powiem, bo napięcie było wyraźnie wyczuwalne. Wcześniejsze alarmy, ataki z powietrza i częste patrole myśliwców hałasujących na niskich pułapach zapowiadały, że nasza okolica jest na celowniku. 

Miałem spakowany jeden plecak do schronu, drugi większy ewakuacyjny i nadal czekają w pogotowiu, choć sytuacja wydaje się normować. Za tydzień zaczyna się Pesach i potrwa kolejny tydzień, więc zakładam, że w tym czasie Izrael nie zdecyduje się na działania militarne, pozwalając swym obywatelom na spokojne świętowanie. Jest też kilka innych powodów, by w tym konflikcie uznać remis i na froncie Izrael - Iran zakopać topór wojenny. 

Konflikt w Strefie Gazy też mógłby przejść do fazy normalizacji, choć tu mój optymizm nie znajduje wystarczających podstaw do oczekiwania takich posunięć w najbliższym czasie.

Póki co, w Eilacie spokojnie, dzień jak codzień i niech tak zostanie :-)



***

18.04.2024.

Dzisiaj znowu dmuchnęło piachem z Sahary. Jak widać na zdjęciu sprzed trzech dni, Zatoka Akaba i rozciągające się za nią wybrzeże Jordanii z wysokimi grzbietami Gór Edom są dobrze widoczne. Tym razem gęsty pustynny pył przesłonił widoki na morze i dalsze okolice.
Początkowo jeszcze przeciwny brzeg jakoś majaczył w oddali, lecz z czasem nie tylko morze zniknęło za kurtyną piaskowej zawiesiny, ale i niedalekie góry od południa dusiły się pyłem.




W czasie wojennym jakoś jaskrawiej dostrzegałem zewnętrzne schrony. Oprócz tych umieszczonych w budynkach zgodnie z wymaganiami bezpieczeństwa w budownictwie, Izrael posiada gęstą siatkę schronów zewnętrznych. Stojąc w pewnym oddaleniu od zabudowy mieszkalnej, umożliwiają szybsze wydostanie się po bezpośrednim ataku, gdy te zabudowane w blokach zostaną pokryte grubą warstwą gruzu. Oczywiście znam te najbliższe i wewnętrzne i zewnętrzne, ale gdy wyją syreny, jakoś do nich nie biegnę. Może dlatego, że jeszcze nic nie trafiło w najbliższą okolicę...










***


19.04.2024.

Nie samą wojną człowiek żyje. Zwłaszcza jeśli przeżyje :-)

Piękne góry w okolicy skutecznie wyciągają mnie na ich podbój i zdobywanie. Na znanych szlakach trafiłem na skrzyżowanie z niebieskimi znakami, więc jak nietrudno przewidzieć, postanowiłem ten niewielki odcinek dołączyć do znanych mi tras. A że znane są lubiane, to tym bardziej nie opierałem się zamiarowi. Piaskowy pył nieco już przerzedł, ale i tak okoliczne widoki znam na pamięć, więc ten czynnik nie był bynajmniej decydujący. Po prostu wędrować.

Wyszedłem spod rozłożystej akacji i minąłem osiedle zuli i przyczepek campingowych. Czystka i tutaj zawitała, bo dojrzałem chyba z pięć tablic poeksmisyjnych, a niektóre siedliska powoli się zwijały. Więc nie tylko moja zula przechodzi do historii...









Lubię czerwony szlak, bo prowadzi widokowymi dolinami, zboczami i przełęczami. Tym razem miał mnie też doprowadzić do znaków niebieskich.










No i jest! Tabliczka, a obok na skale oznaczone skrzyżowanie. Zagadka z wcześniejszej wędrówki pod tytułem "gdzie prowadzą niebieskie znaki", miała właśnie zostać rozwiązana.



















Oczywiście mapa wcześniej szeptała mi o profilu i kierunku szlaku, zatem dochodząc do Wadi Roded Night Camp, to co wiedziałem z planowania, teraz potwierdziłem z autopsji. Od tego miejsca czekały mnie już tylko znane odcinki, ale postanowiłem choć trochę je zmodyfikować.




Jakoś fascynują mnie drzewa, które swym pokrojem czy walką o przetrwanie zachęcają do ich utrwalenia. Ale i proste fortyfikacje wojskowe nawinęły się przed obiektyw. A dalej - mój lubiany grzbiet piaskowo-wapienny.

















Na zejściowym siodle minąłem wędrującą rodzinę. Zachwycali się widokami i długo odpoczywali bądź kontemplowali widoki. Nawet mimo zamglenia na dalsze dystanse, było co podziwiać.



Od słupa przeszedłem jeszcze kawałek dziką ścieżynką, ale że teren był obcy i nieco wymagający, nie uwieczniłem go na fotografii. A dalej już nieco łatwiejsze zejście i dojście do Wadi Roded.






Od doliny nie poszedłem szlakiem, bo tutaj jest gęsta sieć ścieżek rowerowych i dróg terenowych. Zatem zgodnie z tradycją odkrywcy, polazłem szerokim traktem terenówek, dochodząc do drogi nr 12 okalającej od tej strony zabudowania miasta.

W nagrodę usmażyłem sobie placki serowe - cottage z mąką i jajkiem. 
Na jednym chyba nawet zamajaczyła mi trasa dzisiejszej wędrówki... :-) Bo takie trasy, to ja panie jadam na śniadanie! :-) 





***

 

20.04.2024.


Zatęskniłem za doliną w której stała zula. Poszedłem więc na nogach. Schodząc ku wybrzeżu, ze zdumieniem stwierdziłem zacumowane dwa statki na wodach przybrzeżnych Izraela. W zasadzie pierwsze odkąd przybyłem tu w lutym. Czyżby Huti z Jemenu zmienili restrykcje na liberalniejsze...?



Dalej już sielsko-anielsko. Życie toczy się jakby nigdy nic, plaże pełne ludzi, morze pełne surferów, a niebo ich kajtów. Tak, zdecydowanie Eilat najmniej robi sobie z wojny.



Na Migdalor też tłoczno. Znaleźć teraz miejsce na namiot, to jak przed pandemią. No ale to już po połowie kwietnia nie dziwi, bo i trzydziestostopniowe temperatury to w zasadzie norma.




Ale szara i smutna rzeczywistość wita mnie w naszej dolinie. Miesiąc temu można tu było zobaczyć trzy obudowane przyczepy, dzisiaj - totalna pustka. Po naszej zuli też niemal ani śladu. Dalej na skalnej półce opuszczone siedlisko, podarte poły namiotu smutno łopoczą na wietrze.





Wspinam się do tajnej zuli, której dotychczas nie pokazywałem na zdjęciach. To dobrze zamaskowany i świetnie urządzony domek. Dwa pokoje z kuchnią i dość sporym zapleczem, to efekt długiej i ciężkiej pracy Gienadija. Nikomu nie przeszkadzał, nie szpecił okolicy, bo też nikt tam przypadkiem nie zachodził. Co więcej - trudno było to miejsce znaleźć przypadkowo, w zasadzie to nawet się nie dało. Czy nie mógłby tu sobie pozostać...?
Nawet w lokalnej gazecie o nim i innych napisali, bo akcja poszła pełną parą w całym Eilacie, a kto wie, czy nie w całym kraju. A tak mieliśmy tu rajsko...




Niedaleko spalonej zuli Siergieja stał spory namiot. I jednego i drugiego już nie ma. A wiem, że w okolicy są jeszcze i inne obiekty, które zapewne też dostały nakaz eksmisji. Termin upływa po święcie Pesach, a wtedy ja już odlatuję i osobiście tych smutnych widoków nie sfotografuję. Ale i Artiom z pobliskiej zuli przysłał mi zdjęcie z pustym placem po jego budowli. Jedynie tylko Kamal zwinąwszy swoją przyczepkę, postawił sobie na pagórku namiot. Jego też ciągnie na stare śmieci...





Wracam do miasta. Nie, nie wielbłądem. Na piechotę. Popatrzę na bujną zieleń, powącham kwiaty, a na Hof ha-Dekel pokręcę głową nad wylegującymi się w słońcu masami ludzkimi, ściągającymi tu z całego Izraela, do wojennej oazy spokoju...









***


23.04.2024.


Żar się leje z nieba jakby ktoś otworzył piekarnik. W dzień temperatura doszła do 39 stopni, więc poczekałem do popołudnia. "Ochłodziło się" do 37... Ale plan na znany i lubiany grzbiet postanowiłem i tak wprowadzić w życie.

Uzbrojony w butelkę wody, startując standardowo spod rozłożystej akacji, szybkim krokiem minąłem niknące osiedle kamperów i zuli. Trasę znam nie przymierzając jak do Urbanka, bo to moje ulubione szlaki.






Nie dochodziłem do odbicia z czarnego na niebieski, lecz minimalnie skróciłem podejście bliższą ścieżką. A dalej do końca szlaku grzbietowego było jak w poprzednich przejściach.









W najwyższym punkcie do małego kopczyka dołożyłem kamień i ja. To taka stara świeska tradycja :-) A potem na chwilę wyszedłem na wprost na drugi szczyt, by spojrzeć przed siebie i na przebytą dopiero co drogę. Kusiło mnie by pójść na skróty, ale asekuracyjne podejście do wąskiej rozsypki zawróciło mnie do siodła i szlakiem w dół. 








Kilka razy ze skrzyżowania szlaków spoglądałem na wprost, na ścieżynę wijącą się między pagórami. Szedłem już w prawo, kilka razy też w lewo, więc dzisiaj mimo upiornego skwaru i niskiej wilgotności, odrzuciłem pokusę skrótu i jaszar - na wprost! Przynajmniej mam dzisiaj pierwiastek nowości, co bardzo sobie cenię, by kiedy tylko się da, odbić na nieznane ścieżki. Kto wie, czy w tych niespokojnych czasach kiedyś tu jeszcze zabłądzę...







Dzisiaj oczywiście nie błądziłem. Miasto co chwila wyłanialo się zza jednego szczytu czy innego pagóra, a poza tym mam już jakąś orientację w terenie. A nawet gdybym jej nie miał, to wystarczy przez niedługi czas utrzymywać z grubsza kierunek, a zawsze się dojedzie do jakiejś ostoi cywilizacji. Choćby po czterdziestu latach, jak u Mojżesza... ;-)




***


27.04.2024.


Żegnam się z Eilatem i pustynią. Z uwagi na żar lejący się z nieba, dochodzący do 40°C spoglądam jedynie przez okno na znane tereny. Teraz trzeba się tylko spakować, co nie będzie latwe, bo trochę bambetli się uzbierało.


Zapasy też dojadam, bo upalny kwiecień zdecydowanie nie nadaje się na kilkudniowe wędrówki, więc nie było biwakowania w terenie. Ponadto napięta sytuacja militarna także nie sprzyjała wyprawom na tereny Autonomi Palestyńskiej. Zatem smak wolności mam ...w czterech ścianach.






W odstawkę też idą sandały. Rzutem na taśmę dotrwały do samego końca, ale widać, że miały mnie już dość. Zostały po nich tylko nieopalone pasy na stopach :-)





Teraz już tylko trzeba dojechać do Tel Avivu, przenocować w Ramat Gan i kolejnego dnia dotrzeć na lotnisko Ben Guriona, by odlecieć do Ojczyzny. Oby to były spokojne dni, tak w Izraelu jak i później w Polsce.


***


30.04.2024.


To już ostatnia aktualizacja wpisu z Izraela. Oczywiście - jak przygoda, to przygoda!

Tak jak niełatwo było mi tu przylecieć, tak i powrót do kraju okazał się obfitować w przygody. Ktoś inny może by je określił jako przeszkody, bo takimi faktycznie były, ale dla mnie wszystko co ma happy end, jest przygodą. Na szczęście tak właśnie było z moim odlotem.

Po dotarciu nocnym autobusem z Eilatu do Tel Avivu, wczesnym rankiem popychałem moje toboły z Savidor Center do Ramat Gan. Nie chciałem zbyt wcześnie budzić znajomej, więc jechałem z walizą po chodniku, rozglądając się jak aglomeracyjny moloch powoli budzi się do życia. Dystans nie był daleki, ot, ze dwa i pół kilometra. W sam raz na godzinny spacerek z walizą i dwoma plecakami.

U Hani miałem zostać do następnego dnia i pojechać rano pociągiem na lotnisko. Oczywiście wcześniej sprawdziłem rozkład jazdy na ten dzień u Wujka Google, co okazało się wielką pomyłką tegoż. Mianowicie w Izraelu ciągnęło się przez kilka dni święto Pesach, no i na poniedziałek miała być jego kulminacja, kiedy to nie jeździ komunikacja miejska i dalekobieżna ;-) Tak - mój pociąg odjeżdżający według Google, na stronie kolei izraelskiej nie był zaznaczony...! To samo zresztą z autobusami, więc została mi taksówka - dwa razy droższa w święto, bądź podwózka przez znajomych. Szczęśliwie ta druga opcja pozbawiła mnie znacznie mniejszej kwoty niż taxi, dzięki czemu szczęśliwie dotarłem na lotnisko Ben Guriona.

Już na lotnisku czekała mnie pierwsza niewinna niespodzianka. Na tablicy odlotów wobec wszelkich prognoz opatrzonych etykietą "on time" (o czasie), mój lot linii Wizzair miał czerwony znacznik "delayed" (opóźniony). Początkowo opóźnienie wynosiło niewinne 35 minut, by z czasem rosnąć systematycznie do sześciu godzin. Na tę okoliczność otrzymywałem stosowne powiadomienia na maila od przewoźnika.

Jak się nietrudno domyślić, sześciogodzinne opóźnienie uruchomiło efekt domina w moich planach. Na tym jednak się nie skończyło. Nie dane mi było odlecieć tego dnia, a w sumie tego wieczora. Otrzymałem kolejne powiadomienie, że mój lot jest opóźniony do jutra i to do godzin popołudniowych! Półtora dnia opóźnienia!

Wespół z innymi oczekującymi

Gdy już zacząłem szukać miejsca do spania na lotnisku...


Pomaszerowałem do okienka biletowego linii Wizzair, by dowiedzieć się jakie mam realne szanse na wylot do Polski. Bo o ile w poniedziałek miałem być popołudniem w Katowicach, to już następnego dnia mój plan zakładał przemieszczenie się do Krakowa.
W okienku dowiedziałem się, że istnieje możliwość przebukowania mojej rezerwacji na Kraków, co po kilku chwilach stało się faktem. Odlot do Krakowa miał nastąpić dwie godziny później niż przełożony na jutro dzisiejszy lot do Katowic. 

Z lekką pociechą perspektywy lądowania w Krakowie, zadzwoniłem do infolinii Wizzair, by dowiedzieć się o możliwość otrzymania noclegu na czas oczekiwania na jutrzejszy lot. Tam niezbyt zorientowany pracownik oznajmił mi, że mam wszystko opłacić z mojej kieszeni i starać się później o zwrot poniesionych kosztów. No fajnie - pomyślałem - bo stan moich zasobów finansowych stopniał na tyle, że jazda do hotelu, nocleg i powrót, nie mieściły się w moim budżecie. Już widziałem siebie w wyobraźni, jak mozolnie dmucham mój materacyk gdzieś w kącie hali lotniskowej. Na szczęście po chwili zadzwoniła miła pani i oznajmiła, że mam na noc hotel z podwózką w obie strony. Po instrukcji podszedłem do przemiłej pani na odprawach, skąd pomaszerowaliśmy na postój taxi, gdzie dołączyły jeszcze trzy inne towarzyszki niedoli i śmignęliśmy do hotelu w Petah Tikva. W hotelu kolacja, spokojny sen, śniadanie i wyjazd na lotnisko.



Petah Yikva, w oddali Tel Aviv


***


Nazajutrz na lotnisku - żeby tradycji stało się zadość - okazało się, że mój przebukowany lot też jest opóźniony. Szczęśliwie, na godzinnym opóźnieniu się skończyło. 

Półtora dnia opóźnienia do Katowic, lot do Krakowa tu jeszcze o czasie.

Mój bagaż składał się z walizki i dużego plecaka, które chciałem pospinać w jeden pakunek i nadać jako jeden bagaż. Mniejszy plecak miał polecieć ze mną w kabinie.

Na odprawach spotkałem przemiłą panią z wczorajszego wieczora i wymieniliśmy grzeczności. Niestety, okazało się, że dwa pakunki spięte w jeden, nadal rozumiane są jako dwa bagaże! Pragnę dodać, że na wielu stronach czytałem relacje, że takie pospinane bagaże praktycznie wszędzie są przyjmowane jako jeden, jeśli oczywiście nie przekraczają gabarytów i wagi, co u mnie nie zachodziło. Ale w miłej atmosferze pełnej zrozumienia u obydwu stron, znaleźliśmy rozwiązanie. Walizka poleci w luku, a obydwa plecaki w kabinie. Ten większy przekraczał wyraźnie dopuszczone gabaryty dla podręcznego, ale dostałem specjalny znacznik, który miał załatwić ten problem.



Wreszcie przebrnąwszy przez bezproblemową kontrolę bezpieczeństwa z bagażem podręcznym, zapakowałem na odlotach obydwa plecaki na wózek ze sklepu wolnocłowego i pokulałem je w siną dal do bramki wejścia na pokład i ostatniej kontroli biletów. Ucieszyłem się niezmiernie widząc za oknem samolot, który miała zabrać mnie do kraju. Gdy już nadeszła godzina wejścia, podjechałem wózkiem pod bramkę, by mieć jak najkrótszą drogę z plecakami, które swoje ważyły. Aż tu jeden gościu z personelu wskazując na mój bagaż, rzekł: "Z tym na pokład nie wejdziesz!" Zamarłem, bo miałem przeświadczenie, że pokazuje centralnie na mój wielki plecak, który znacznie przekraczał wymiary. Ale on z uśmiechem dodał, że nie wejdę z wózkiem na zakupy, co spuściło ze mnie powietrze i z uśmiechami pokiwaliśmy głowami, nie zwracawszy uwagi na mój nadwymiarowy plecak. 





Ufff... Wreszcie doszedłem do samolotu i nie niepokojony przez załogę, zająłem miejsce, wrzucając plecak do schowka nad głową, gdzie zmieścił się w poprzek. Obłożenie na pokładzie nie było pełne, więc w schowkach było jeszcze nieco wolnego miejsca.


Na pokładzie można się już nieśmiało uśmiechnąć :-)

Z godzinnym opóźnieniem wystartowaliśmy, lot odbył się bez zakłóceń i utrzymując opóźnienie, wylądowaliśmy godzinę po planowym czasie przylotu. Na Balicach poczekałem jeszcze na moją walizę i zostałem podjęty przez umyślnego, któremu asekurancko wcześniej zapowiedziałem powodowany doświadczeniem, że "opóźnienie może ulec zmianie" :-)




Już w Krakowie!

Bagaże po kilku chwilach się pojawiły, wziąłem co swoje i jeszcze przed końcem kwietnia zameldowałem się u rodziny :-)

To akurat nie moje... :-)


,

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz