Sypianie na wieży widokowej to nie tylko sam nocleg. W zasadzie to nawet nie o to spanie chodzi. Skoro fotografuję jeszcze po zachodzie i budzik ustawiam na pół godziny przed wschodem, to samego snu jest niewiele. Zwykle liczę na widokowy zachód i całą ceremonię wschodu i to jest moim głównym celem takiego specyficznego pobytu na wieży. Zwykle dochodzą jeszcze odgłosy przyrody - powiewy wichru i śpiewy ptaków, więc wachlarz doznań potrafi być bogaty.
Dwudziesta trzecia noc na wieży - 30.05.2024.
Dwudziesta trzecia noc na wieży była długo wyczekiwana, bo po długim pobycie za granicą, na tę atrakcję czekałem kilka miesięcy. Gdy wreszcie prognozy sugerowały mglisty poranek, wyruszyłem.
Wieczorne chmury zakryły tarczę słońca na długo przed jego zejściem pod horyzont. Resztki dnia i światła nocy uwzględniłem niejako z obowiązku. Zaległem w namiocie, by nazajutrz powitać dzień od samych jego początków.
Poranek wstał z lekkimi, zwiewnymi mgiełkami. Gdzieś tam nad Tarnowem pojawiła się zorza poranna, a opary generowane przez rozlewisko Dunajca, powoli snuły się nad okolicą. Od Iwkowej przez Nagorze do Lipnicy nieśmiałe smugi majaczyły jakby niezdecydowane. Dopiero na krótko przed wschodem słońca, mgły zwarły się w przyziemne obłoki i toczyły się, kłębiąc dostojnie.
Czujnie obserwowałem rejon nad Mościcami, by nie przegapić pojawienia się rąbka tarczy słonecznej, że wreszcie jego odrobina nieśmiało łypnęła na świat, jakby jeszcze uśpiony w ustępującej nocy. Przyziemne pasma wilgoci szybko wypuściły krągły jaśniejący zarys i pozwoliły słońcu objąć panowanie nad nowym dniem. Pomarańczowe promienie jeszcze nie tak od razu wszędzie dotarły. Liczne wzgórza i pagóry zazdrośnie broniły ukryte za nimi doliny, jakby pozwalając im jeszcze dospać te pojedyncze poranne minuty.
Ciepło słoneczne szybko uruchomiło cyrkulację wilgotnego powietrza, budując piętra mgieł nad dolinami, pozwalając zasłonom unosić się coraz wyżej, najpierw zasłaniając, a następnie odsłaniając zamglone tereny.
Nad Lipnicą mikroklimat jest zazwyczaj zgoła odmienny od wilgotnej domeny Dunajca. Niemniej i dzisiaj nad Lipnicą Górną rozsnuwały się poziome obłoki skondensowanej wilgoci, przydając plastyczności tuż poniżej horyzontu.
Zwykle największe wysycenie wilgocią obserwuję na kierunku północnym i wschodnim, czasem też od południa. A to głównie dlatego, że przed latem słońce wstaje bliżej północnego nieboskłonu, gdzie nizinne połacie są szybciej oświetlane i ogrzewane, podnosząc poranną rosę do postaci mgieł, czy wręcz przyziemnych obłoków. Parowanie Dunajca zwykle przelewa się przesmykiem od Czchowa i wlewa w dolinę Iwkowej, za każdym razem tworząc inną plastykę. Tym razem słońce wędrujące po bezchmurnym niebie, szybko uruchomiło masowe podnoszenie się mgieł znad Iwkowej, co wyglądało i działo się bardzo dynamicznie. W pozostałych okolicach zjawisko to było nieco słabsze.
Poskładałem mój nowy lekki statyw, ponad kilogram lżejszy od dotychczas zabieranego. To SmallRig CT-10 o wysokości 71 cali. Lekki i stabilny, jak na razie nadspodziewanie dobrze się sprawdza "na wynos".
Poranek przywitany, zdjęcia wykonane, to czas na śniadanie u Urbanka :-) Po drodze jeszcze żerowanie na borowinach i odwiedziny kapliczki na Kociołkowie.
Dzisiaj podchodzę dołem, więc inna kapliczka na Starym Gościńcu będzie odwiedzona innym razem. Zaś podchodzenie od dołu najpierw każe powitać ujęcie wody, a następnie kapliczkę w miejscu pustelni Urbana.
Śniadanie zjedzone, więc po wczesnej pobudce chciałoby się jeszcze uciąć drzemkę. Jednak jeszcze nie dopadło mnie poranne lenistwo, więc zabrałem niewielki zapas wody do plecaka i ruszyłem do domu. Tym razem wybrałem rzadko uczęszczaną Miętową Drogę schodzącą do strumienia obok Kurzej Stopki. Tyle jest dróg w lesie, że nie muszę monotonnie podążać jedną i tą samą.
Ostatnie kilometry znam na wskroś i lubię podziwiać to co dalej i to, co niemal przed oczami. Jeszcze odcinek Traktu Węgierskiego, kapliczka za dworem i źródełko i już dochodzę do lipnickiego rynku. Jestem w domu.
Dwudziesta czwarta noc na wieży - 05.06.2024.
Dzień wcześniej mocno lał deszcz. Po ulewie przewidywałem dużo wilgoci podnoszącej się rankiem z ziemi, a co za tym idzie - spektakularnych mgieł i chmur. Na drugi dzień wybrałem się wieczorem na wieżę. Udało się zdążyć na zachód słońca, tak spokojny i niemal "gładki". Ale prawdziwe widowisko miało rozpocząć się nazajutrz. Standardowo wykonałem kilka zdjęć nocnych - niemal identycznych jak na poprzednich sesjach, po czym zaszyłem się w namiocie i śpiworze.
Budzik zadzwonił o brzasku. Zdecydowanie za wcześnie dla mojego apetytu na spanie, ale przecież nie wysypiać się tu przyszedłem...
Piękna poranna zorza różowiała od wschodu, ale też już od nocy mocno wiało... A na co ostrzyłem sobie zęby...? Nic z tego! Mocny wicher przewietrzył dokładnie okolicę, a z przewidywanych mgieł i obłoków, zaledwie tu i ówdzie pokazała się smużka - niewidka... Nawet nie było się na czym skupić i srogi zawód mnie dotknął. Nawet na pociechę nie zbudowała się ani jedna chmurka, więc czekając na rozwój sytuacji, śniadanie wciągnąłem na miejscu. Ono też nie było wyszukane, bo zaledwie bułka ze smalcem, pospiesznie po południu porwana z domu i pustej lodówki... Ech... Przynajmniej sam wschód słońca wyglądał smakowicie :-)
Pozbierałem się sprawnie, nie zostawiając jako zwykle żadnego śladu swojej bytności i po pocieszeniu się kilkoma garściami czarnych jagód, podążyłem do Urbanka. W miejscu dawnej pustelni trochę pokontemplowałem - bynajmniej nie tańczących chmur z poranka i spokojnie powędrowałem w drogę powrotną.
Najczęściej wracam właśnie od tej strony, od dworu Ledóchowskich i ten widok na Lipnicę Murowaną mnie wita. I już niebawem w domowych progach.
Dwudziesta piąta noc na wieży - 14.06.2024.
Po poprzednim "wieżowaniu" postanowiłem za wiele sobie nie obiecywać w kwestii widoków, zwłaszcza tych porannych. Bycie na wieży samo w sobie jest dla mnie bardzo przyjemne, a horyzonty na tyle szerokie i dalekie, że zawsze w oddali jest coś nowego do wypatrzenia.
Wieczorem w drodze na wieżę, zagadałem się ze znajomą, przez co na miejscu nie widać już było tarczy słonecznej. Kilka(naście) minut spóźnienia pozbawiło mnie wieczornego spektaklu na zachodzącym niebie. Przynajmniej niezła przejrzystość powietrza pozwalała wyraźnie dostrzec nocne światła Krakowa i okolic.
Ranek i sam wschód słońca był spokojny i klarowny, w sam raz do spokojnego konsumowania pojawiającej się tarczy słonecznej. Konsumowania bynajmniej w wymiarze estetycznym, gładkim, czystym i niemal kiczowatym. Może właśnie piękno tkwi w swej prostocie i tego poranka właśnie tak było. Dla roszczeniowców nie było tu nic spektakularnego, zaś dla mnie - siła spokoju.
Niewielkie ogniska wilgotnych mgieł płożyły się w rozlewisku Dunajca, niespiesznie przesączając się nad Iwkową. Ująłem je z mojego punktu obserwacyjnego i jeszcze na pół godzinki wsunąłem się pod śpiwór, licząc na spotęgowanie się zjawiska.
Po krótkiej drzemce mgły prawie całkowicie opadły, więc tylko sprawdziłem, czy góry są na swoim miejscu ;-) a upewniwszy się, że są tam gdzie je ostatnio zostawiłem, raz jeszcze rozejrzałem się po resztkach mgieł i zstąpiłem na ziemię :-)
Piękny, słoneczny dzień najpierw zaprowadził mnie między borowiny, gdzie nie mogłem odmówić sobie kilku garści borówek. To jeden z moich ulubionych smaków znanych z natury, z lasu. Następnie Starym Gościńcem, mijając dwie dobrze znane kapliczki, przemknąłem się niemal do szlaku zielonego i tajnymi leśnymi drożynami doszedłem do Urbanka.
Na miejscu spotkałem znajomego, który właśnie zajmował się konserwacją wodociągu "Urban I", dzięki czemu mogłem zajrzeć do najstarszego ujęcia w źródlisku wypływającym spod kamienistego stoku.
W drodze powrotnej trawersowałem czapę Szpilówki, dochodząc do Krzyża Powstańców Styczniowych, gdzie kilka dni wcześniej uczestniczyłem w patriotycznej Mszy świętej w tym szczególnym miejscu. Idąc dalej za znakami zielonymi, doszedłem do Potoku Piekarskiego, gdzie zmieniłem kolor szlaku z zielonego na czarny, który prowadził do lipnickiego rynku.
Jeszcze tylko odcinek wśród pól po wyjściu z lasu, zasychająca jabłoń wielokrotnie fotografowana, zwłaszcza przed zachodem słońca i mijając starą opuszczoną chatę, docieram na rynek.
Tym samym dwudziesta piąta noc na Szpilówce przeszła do historii, a ja nawet nie uczciłem tego skromnego jubileuszu żadnym napojem wyskokowym. Może właśnie dlatego, że upajają mnie widoki na piękną i rozległą okolicę, a będąc już dobrze ponad dwieście razy na wieży, zwykle spędzam tam długi czas, czy to z aparatem, z lornetką, czy choćby nieuzbrojonym okiem podziwiając piękne widoki.
Do następnego razu... :-)
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz