Czasem czuję, że w górach coś na mnie czeka. Może nie jako wydarzenie, ale konkretne miejsce, specyficzny obiekt. I czaka on tam na mnie, ale nie nadaremno. Niewątpliwie takimi obiektami są wieże widokowe i rozległe polany z szerokim horyzontem. Ale też nie zawsze wiem, który to obiekt wysyła do mnie swój zew, ale żeby to był tylko jeden...
Trzeba było to sprawdzić i odwiedzić miejsca wcześniej już poznane, bo to one pamiętając moje odwiedziny, czekają na następne.
Pogoda jest, dwuosobowa załoga skompletowana do kontemplowania, więc ruszamy w Gorce, a konkretnie do Ochotnicy Górnej. Z uwagi na dzienne obowiązki, pod kościołem gdzie pozostawiam swój hikerowóz, jesteśmy wczesnym popołudniem.
Wstępny plan zakłada dojście na Magurki i tamtejszą wieżę widokową. Tam też jest i skromna bacówka, a w zasadzie ściany i dach, ale i miejsce na biwak. To pierwsza opcja.
Od końca asfaltu zaczyna się konkretniejsze podejście, ale niewymagające szczególnego wysiłku. Ot, - idziemy pod górę :-)
Co pewien czas otwierają się widoki na wschodnią stronę. Im wyżej, tym rozleglejsze i bardziej urozmaicone. Przypominam je sobie sprzed ośmiu lat, kiedy realizowałem tu projekt
Cztery Wieże, jak tylko zostały pobudowane. Zadziwiające, jak wiele od tamtego czasu zapamiętałem.
Oprócz wysoko położonych gospodarstw, najmocniej wbiła mi się w pamięć stara bacówka przy bardzo widokowej połogiej łące. Wtedy moją uwagę przykuły owce pasące się na hali, dzisiaj ich nie było, zaś na uwagę zasługiwała otwierająca się panorama Tatr.
Jeszcze niedługie podejście lasem i teren się wypłaszcza błotnistą drogą. To nieomylny znak, że niebawem wyjdziemy na rozległą polanę, flankowanej przez wysoką wieżę, oskrzydlaną przed wspomniany model bacówki w skali jeden do jednego :-)
Jest i wieża, jest i bacówka i - o dziwo - są jeszcze borówki! Co prawda nieliczne, ale są. A właściwie, to po kilku minutach już ich nie ma... :-) Sprawdzamy możliwość kimania w bacówce - mało atrakcyjna, z uwagi na brak choćby podłogi, by o ławach nie wspominać... Nic to, wspinamy się na wieżę.
W zasadzie kolejną opcją kimania było spanie na wieży. Uskuteczniałem takie działania wielokrotnie, bo niejednokrotnie na różnych wieżach sypiałem, - zawsze z wielką satysfakcją. Ale dzisiaj poprzestajemy na dookólnych obserwacjach z obfitym plonem fotograficznym. Niemniej zajmuje to zadziwiająco sporo czasu i po kontroli czasu okazuje się, że zostało go już niedużo do zachodu słońca! W tej sytuacji może się okazać, że do Gorca za dnia nie dojdziemy, ale po drodze, za Przysłopem mamy wysoką i sporą widokową polanę, znajdującą się poza granicami Parku Narodowego.
Przeprowadzamy szybką naradę sztabową. W planie jest przejście przez Pańską Przechybkę do wraku Liberatora. Stamtąd możemy przedzierać się przez koszmarne wiatrołomy, z którymi onegdaj walczyłem zawzięcie, co przy dobrym tempie i braku złomistych fortyfikacji natury, ma szansę powodzenia. Szkopuł w tym, że do tego czasu może być już zachód słońca i zapadający zmrok, co w lesie wróży rychłą ciemność.
Narada trwała krócej niż jej opisanie, więc schodzimy z wieży i rozpoczynamy forsowny marsz przez ścieżkę do Liberatora.
Tutaj przy szybkich zdjęciach w zapadającym zwolna zmroku, rozglądamy się za najdogodniejszym miejscem do przedzierania się w górę do szlaku. Towarzyszącą wrakowi kolibę odstawiamy poza plan noclegowy i wybieram podejście, wcale nie wyglądające na najlepsze. Ale nawet dobrego nie widać, a my działamy już w deficycie czasu.
Pierwsze złomy znacząco sprowadzają tempo marszu do żmudnego niemal pełzania i pokonywania piętrowo zalegających na sobie pni drzew powalonych w gęstwinie. W najgęstszych miejscach jest już tak ciemno, że o zdjęciach nawet nie myślę, a tam, gdzie wpada jeszcze trochę światła, przystaję na trzy sekundy. Stop - fota - go!
Głowa w dół, dłoniami po bokach osłaniam oczy, przyjmuję kierunek i napieram w koszmarnej gęstwinie. Gdzie mogę, omijam zwaliska, które zdają się wyrastać wszędzie dookoła. Sprawdzam, czy towarzyszka niedoli się za mną gramoli ;-) Nikt nie narzeka, bo plan jasno, a teraz niemal ciemno to przewidywał.
Kiedy stromizna stoku nieco łagodnieje, rzednie też nieco gęstwa młodnika, ustępując suchym kłodom, piętrowo nakładającym się na siebie.
Nagle WOW! Leżące przede mną drzewo ma wycięty fragment, tworzący dalej dość wyraźną ścieżkę! Ludzie tu byli! Wypatruję ślady, którymi przed laty przechodził drwal. Ślady działalności pilarza są dość stare, co najmniej kilkuletnie, przez co wydeptana ścieżka momentami zanika w zarastającej ją młodej dzikiej gęstwinie. Niemniej kilka takich przecinek działa na nas bardzo mobilizująco. Gdy gubimy trasę gospodarza, przechodzimy po powalonych pniach, przeskakujemy na następne i tak byle do przodu. Już niedaleko do szlaku, bo i teren zrobił się niemal płaski, choć nadal najeżony niezliczonymi przeszkodami, które nawet z uśmiechem pokonujemy.
Aż wreszcie hurra! Doszliśmy do szlaku! Przebycie około dziewięciuset metrów zajęło nam czterdzieści pięć minut. Pięć razy wolnej niż dobry marsz po prostej. Ale za to jaka satysfakcja! To była prawdziwa przygoda wieczorna z pomrocznością jasną :-)
Na szlaku to już jak na chodniku z latarniami. Ostatnie zorze kończącego się dnia pozwalają maszerować bez odpalania czołówki. Wzrok już dobrze się dostosował do warunków, więc unikamy kontrastów światła sztucznego z przednocną poświatą. W znakomitych humorach nabieramy potrzebnego tempa.
Brak mocniejszego światła niesie niestety pewne następstwa. Na pogrążonej w mroku ścieżce nie zauważam, iż płaski kamień ma kształt kołyski i gdy staję na jego brzegu, ten bujnął się nagle. Nie tylko że skręciłem kostkę, to jeszcze ta zewnętrzna walnęła w odbijający się kamień. Samo skręcenie było jeszcze do przeżycia, bo odruchowo ugiąłem kolano by odciążyć staw skokowy, ale trafienie bujanego kamienia w kostkę zabolało konkretnie. Zacisnąłem siekacze i nawet nie oglądałem pola trafienia. Nie chciałem czekać na rozlanie się bólu i opuchliznę, oceniłem mobilność i wyszło, że da się iść, ale z wyraźnym dyskomfortem. A tu jeszcze na trasie podejście pod Przysłop...
Trzysta metrów za miejscem zdarzenia, po prawej stronie otworzyła się pierwsza polana. Był to Przysłop Górny, na nim stoło-ławki, a nieco poniżej mały budyneczek. Nie było więc sensu kuśtykać dalej i rozkładać namiot, kiedy koliba w sam raz nadaje się na nocleg. Nawet można było wejść do środka, które zajmował lekko chybotliwy stół i dwie ławki po bokach. Cóż było robić - rozgościliśmy się w środku, a z uwagi na gęstniejący zmrok i wspomnianą kontuzję, nocnych zdjęć nie było.
Koleżanka zajęła szeroką ławkę, je padłem na stole operacyjnym, rozmasowałem kostkę - o dziwo - bez siniaka, posmarowałem Diklakiem i po kolacji zawinąłem się do spania.
* * *
Mimo lekko niepełnej dyspozycji przezornie nastawiłem budzik na kwadrans przed wschodem słońca.
Gdy zadzwonił, z przyjemnością stwierdziłem, że noc była zaskakująco ciepła, a kostka nie boli. Skręcenie widać dobrze zamortyzowałem, a trafienie przez skórę w kostkę nie naruszyło żadnego mięśnia, ścięgna, czy co tam było. Jedynie pierwsze kilka minut rozruchu wygenerowało jakieś tępe wspomnienie bólu, które złagodniało na tyle, że postanowiłem je zignorować. Krążąc wokół koliby na lekko, rozchodziłem odnóże do stanu rokującego niemal pełną mobilność. Trzeba będzie tylko robić częstsze przystanki w ciągu dnia.
Bacówka ma fantastyczną lokalizację. Co prawda na obserwowanie wschodu słońca lepiej nadawałaby się nieco dalsza wyższa polana, ale i tu było niemal idealnie. Oddalone pasma gór, w tym Tatry zaczęły łapać już pierwsze promienie wschodzącego słońca, nim przez smreczyny z sąsiedniego wirsycka przebiły się one do naszej lokalizacji. Coraz wyraźniej oświetlane granie Tatr jawiły się pełną okazałością z panoramą zapierającą dech w piersiach.
Wreszcie ciepłe pomarańczowe snopy światła słonecznego omiotły skromny budyneczek i przez otwarte drzwi poszperały po jego wnętrzu. Zrobiło się ciepło, jasno i jeszcze przytulniej. Niemal jak w bajce!
Już sam nie wiedziałem, czy śledzić cienie i promienie pełznące po wnętrzach koliby, czy zatopić się w smakowaniu widoków na zewnątrz. Jednak to, co się działo w obrębie szerokiego horyzontu, potrafiło zachwycić mnie bez reszty.
Tatry górowały swymi szczytami i królowały niepodzielnie nad bliższymi okolicami. Skąpane w słońcu, bieliły się żlebami Tatr Bielskich, zlewających się z Tatrami Wysokimi. Znad wierchów, mgły zeszły w doliny, które skąpane w białej zmierzwionej gęstwie nad Zalewem Czorsztyńskim i doliną Dunajca, kłębiły się swą chłodną pierzyną. Ach pierzyną! Wydobyłem śpiwór puchowy z worka biwakowego i wywiesiłem na filarze loggii dla przewietrzenia. Komponował się z górami jak nieodłączne wyposażenie górołaza :-)
Na tle Tatr, dostrzegłem też kilka balonów na ogrzane powietrze. Coraz mocniej grzejące słońce oszczędzało aeronautom gazu do podgrzewania powietrza wewnątrz powłoki. Po kilku chwilach górne wiatry rozproszyły te kolorowe aerostaty po dalszych przestrzeniach nieba.
Skoro dzień już wstał na dobre, a słońce zaczęło obiecująco przygrzewać, przyszedł czas w tak pięknych okolicznościach przyrody na spokojne górskie śniadanie. Minimalistyczna kuchnia działała pełną parą, unoszącą się w obietnicy gorącej herbaty jaśminowej. Na tę okoliczność czekały też dwie bułki z serem kozim, a trzecia na później. Tym samym uczta tak dla trzewi jak i dla oczu, była niebywała :-)
Ech, zostałbym tu na dłużej. Mimo nadchodzącej jesiennej pory, z rana słychać było śpiewy ptaków, lekki szum wiatru i skrzypienie suchych pni i konarów.
Jednak plan na dzień przewidywał jeszcze krótką wędrówkę i powrót do domu, toteż z pobliskiego źródła uzupełniliśmy zapas krystalicznej wody i po starannym zwinięciu majdanu zamknęliśmy okiennice z szybami odbijającymi granie Tatr, zaryglowaliśmy drzwi, zapakowali pozostałości po swej bytności i z wdzięcznością dla tego niesamowitego miejsca pożegnaliśmy je, zawracając w kierunku Jaworzyny Kamienickiej.
Gdzieś tam między drzewami zabieliły się ściany Bulandowej Kapliczki. Szlak prowadził prosto i pewnie, a ja patrzyłem pod nogi, by nie powtórzyć wczorajszej nieuwagi. Stopa złapała rytm, zapewne rozchodzenie będzie pomocne.
Po półgodzinnym marszu doszliśmy do miejsca, gdzie wczoraj zakończyliśmy przedzieranie się przez dzikie ostępy. My daliśmy sobie radę, ale wątpię, by ktoś jeszcze bez doświadczenia pchał się w takie zawalone gęstwy. A gdyby tak wytyczyć łącznik od Liberatora do szlaku...? Dla odwiedzających wieże na Magurkach i Gorcu, czy dla nie chcących wracać z Magurek by dojść do Bulandowej Kapliczki czy po porostu do szlaku, byłaby to ścieżka załatwiająca sprawę.
Co prawda mogłoby się to nie spodobać tubylczemu wilkowi, którego nieco już wypłukane odchody wyraźnie znaczyły jego obecność w sąsiedztwie na środku szlakowej ścieżki, ale wąska przecinka może nie zaburzyłaby równowagi ekosystemu.
Nie wiem jak Wy, ale ja bardzo proszę o łącznik od Liberatora gdzieś tu do szlaku.
 |
Wilcza kupa... |
My tu gadu gadu, a Jaworzyna Kamienicka przed nami. Byliśmy tu zaledwie dwa miesiące temu, ale pod Bulandową Kapliczkę zawsze mnie ciągnie, gdy tylko jestem w pobliżu. No a do tego oprócz podziwiania pięknych widoków, pozwalam kostce nieco odpocząć. Kwadrans na ławce załatwia sprawę. Przy okazji widać, że poranne mgły jeszcze się nie rozproszyły, gęstą różową warstwą wisząc nad górami.
Kierujemy się na Przełęcz Knurowską, jednak po drodze na Trzech Kopcach odbijamy w stronę Turbacza. Jednak dzisiaj tam nie zagościmy, a jedynie w pobliżu Metysówki nabieramy wody z bijącego przy szlaku źródełka.
Wychodząc od Polany Gabrowskiej przez las na skraj Hali Długiej, spoglądam na bodaj najbardziej malowniczy obrazek tej okolicy. Na pierwszym planie otwarcie, następnie łąki hali łagodnie podchodzące w stronę schroniska przycupniętego na przeciwległym krańcu hali, która tu już za krótkim odcinkiem lasu nosi nazwę Hala Wolnica. Po prawej zaś łagodnie od szczytu schodzi Hala Turbacz, kulminując swój skraj na Czole Turbacza. Teraz jeszcze kilkadziesiąt kroków i dochodzimy do źródełka.
Obchodząc wysepkę na skrzyżowaniu szlaków stworzoną przez Trzy Kopce, zauważam niby standardowe oznaczenia szlaków turystycznych. Szkopuł w tym, że czerwona strzałka wskazuje na konieczność skrętu PRZED znakiem, podczas gdy skręcić należy po kilkudziesięciu metrach na zbiegu szlaków, gdzie też kulminacja grzbietu schodzi z północy ku południowi.
Gdy przeanalizowałem zasady znakowania szlaków, znalazłem wytyczne jak na kolejnej ilustracji.
Otóż w miejscu strzałki należało umieścić znak skrętu (pierwszy od LEWEJ na ilustracji).
Można by powiedzieć "wiele hałasu o nic". Ale że ja już wędrowałem po szlakach chyba w każdych warunkach pogodowych i o każdej porze dnia, to już widzę oczami wyobraźni osobę, która idąc od schroniska w stanie mocno ograniczonej widoczności - powiedzmy w śnieżycy, dochodząc do tego właśnie znaku i nie widząc co się za nim znajduje, skręca przed tym drzewem w prawo wzdłuż widocznego wpoprzek ścieżki korytka ściekowego i... ...błądzi w tej śnieżycy bez napotkania dalszych znaków. Podobnie może myć w nocy, we mgle, czy w innej pomroczności nie do końca jasnej.
Zatem "co autor (znakarz) miał na myśli umieszczając taki właśnie konkretny znak na - bądź co bądź - Głównym Szlaku Beskidzkim, a nie umieścił "winkla" w prawo...?
Szczęśliwie nie mam wiedzy, by ktoś tam zabłądził, ale żeby nie było, powiadomię o tym Gorczański Park Narodowy.
W miejscu, gdzie szlak czerwony skręca w prawo i gdzie właśnie strzałka miała by miejsce, rozpoczyna się zejście. I tu i nieco niżej otwierają się kolejne widoki na południe i w kierunku wschodnim.
Na zejściu kostka się trochę odzywa, więc ograniczam tempo i mimo cieszących oczy górskich pasm, bardziej spoglądam pod nogi.
Od skrętu na Łopuszną, zaczyna się już regularny las. Zejście się nieco dłuży, stromizna momentami narasta, ale dzielnie acz ostrożnie posuwamy się naprzód. Na trasie stałe punkty programu pokazują czy moja pamięć rozpoznaje je jako znajome, czy po trzykrotnym pokonywaniu tego odcinka, jeszcze nie całkiem zapisałem go w pamięci. Bo sam Turbacz zdobywałem już chyba od każdej strony.
Szczęśliwie dochodzimy do Przełęczy Knurowskiej. Przekraczamy ją z marszu, decydując się dojść do Studzionek, a może i trochę dalej, gdzie już będziemy schodzić do Ochotnicy.
Po szlaku idę pewnie, ale od czasu do czasu spoglądam na czerwone znaki. No i po zejściu z jednego pagóra za Cyrlą, za małą polanką odwracam się za siebie. I gdybym teraz szedł od Studzionek do Przełęczy Knurowskiej, to znaki czerwone mogły by mnie skierować na ścieżkę odchodzącą w lewo, obok drzewa ze znakiem, podczas gdy szlak biegnie w prawo - w rzeczywistości i na mapie. Już mi się nie chce tego komentować.
 |
Szlak w prawo, ale znaki po lewej... |
Z lasu pokazującego pierwsze oznaki jesieni, wychodzimy na otwarty teren - przed nami Studzionki.
Osadę tą kojarzę głównie ze Stacji Turystycznej u Chrobaków, gdzie dwukrotnie nocowałem w czasie obydwu przejść GSB. Dzisiaj natomiast idziemy nieco dalej na punkt widokowy i zasiadamy na drugie śniadanie. Z wzrokiem utkwionym w najbliższą w trakcie dzisiejszego marszu panoramę Tatr, wciągam trzecią bułkę z kozim serem. Pychota! I jedzonko i panorama :-) Jeszcze wafelek Góralki - a jakże w górach, kilka łyków herbaty i po przyrodniczej sesji na łące, zbieramy się na ostatni etap wędrówki.
Grzbietem bez wysiłku posuwamy się nadal za czerwonymi znakami. Jest niemal płasko, po podejścia i zejścia należą do symbolicznych, nadając nieco urozmaicenia w lesie nie oferującym otwarcia na okolicę. Ale i w lesie można wyłapywać ciekawostki, co zwykłem czynić - także i tym razem.
Mijając odbicie szlaku niebieskiego, zaglądam w nawigację, bo przed nami droga w dół. Tak, właśnie tutaj opuszczamy czerwone znaki i leśną drogą schodzimy w dolinę. Niebawem ma się pojawić asfalt i pierwsze domostwa, co z lekkim przesunięciem w terenie ma wreszcie miejsce. Momentami jest stromo, o czym rowerzystów ostrzega stosowny znak.
Dalej droga staje się łagodniejsza, strumyk szemrze obok, a do uszu coraz wyraźniej dochodzą odgłosy cywilizacji, reprezentowane głównie przez warczące pojazdy mechaniczne. Takoż i niebawem dostrzegamy regularną zabudowę ulicową, przekraczamy mostek i wkraczamy na główną drogę.
Życie toczy się tu spokojnie, melanżowy kotek leniwie przysypia na murku od płotka, a wszelkie znaki - głównie na ziemi - informują, że dochodząc na miejsce startu, zamykamy pętlę.
Ja jeszcze zaglądam do kościoła, bo właśnie zakończyła się msza święta na którą moja kostka nie pozwoliła zdążyć, choć szczęśliwie doprowadziła mnie do mety. Deo gracias!
Droga powrotna sprawdza naszą cierpliwość w dwóch korkach. Jeden w Nowej Tylmie (Tylmanowa), drugi przed Nowym Sączem (Nowy Sącz :-) ). Ale dzisiaj żadnego bonusu już nie będzie, niedzielne powrotne zatory drogowe zabierają wyraźnie więcej czasu, ale i tak plan wyjazdowo - wędrowny został wykonany. A kolejne plany już są na stole :-)
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz