Która z gór jest moją ulubioną? Dobre pytanie... A która nie jest! Niemniej niewątpliwie spośród wszelkich szczytów małych i dużych, jeden z nich szczególnie darzę swoją sympatią i tą górą jest właśnie Ćwilin. Szczyt ten oferuje piękne widoki, jest dostępny z każdej strony, można tam znaleźć dobre miejsca na biwak, a poniżej szczytu na południowym zboczu bije niewielkie źródło wody.
Wszystkie te cechy sprawiają, że Ćwilin jest chętnie przeze mnie odwiedzany tak w ciągu dnia, jak i w połączeniu z noclegiem namiotowym. Nie jest też szczególnie oblegany, więc oferuje spokój właściwy górom, a jego umiarkowana popularność strzeże go od tłumów właściwym ikonicznym szczytom.
Na podejście obrałem punkt startowy w Wilczycach, znany jako Ścieżka Różańcowa łącząca trasę rowerową z przydrożnym składem drewna. Obliczyłem, że do mety dotrę co najmniej na godzinę przed zachodem słońca, by po drodze ująć niskie oświetlenie jesiennych barw. Jednak spore zachmurzenie odcięło bezpośrednie promienie słoneczne i musiałem się obejść bez nasyconej gry świateł.
Trasa pod górę prowadziła szerokimi drogami leśnymi, a orientację na kierunkach ułatwiały znaki ścieżki rowerowej i stacje różańcowe. Ścinka drzew nieco utrudniała komfort wędrowania, choć dla mnie to dodatkowa forma urozmaicenia wejścia na górę.
Po około godzinie od startu, ostępy leśne otworzyły się na dolnym skraju Polany Michurowej. Zlokalizowałem nieco wyżej bijące źródło wody, a odwróciwszy się zlustrowałem horyzont, nad którym rozpięte chmury poddawały pod wątpliwość barwny i czysty zachód słońca.
Obszedłem od zachodu kopułę szczytową i wyglądało na to, że dzisiejszej nocy nie będę na górze sam. Podszedłem na szczyt, gdzie zwykle miałem swoje miejsce pod namiot. Spotkałem tam parę z młodym owczarkiem poniemieckim, z którym przez chwilę rozgrzewaliśmy się w rzucanie i aportowanie patyczka. Po kwadransie odpuściłem, głównie po to, by nie okazało się, że pies zostanie ze mną... Gdy jego pan i pani ruszyli w drogę powrotną, czworonóg miał wątpliwość: pójść za nimi, czy zostać z niestrudzonym miotaczem patyczka. Okazałem brak zainteresowania - pomogło :-)
Zbliżał się czas na rozłożenie namiotu. Wybrałem płaskie miejsce, oczyściłem z kamyków i innych elementów, po czym rozstawiłem mój zielony pałacyk. Stanął blisko nowego stolika z ławkami, więc było gdzie usiąść, zanim wyłożę się do spania. A przy okazji będzie wygoda z kolacją i z jutrzejszym śniadaniem.
Słońce już coraz niżej, więc czas złapać ostatnie promienie dnia, jeśli jakieś wydostaną się przez gęstą kołderkę chmur. Nie wygląda to obiecująco, ale przynajmniej Tatry prezentują się pod niskim pułapem ciemnych obłoków. Sam zachód ledwie prześwituje, że trudno określić czy słońce jest jeszcze nad horyzontem, czy może już zaszło. Kiedy zaczęło się wyraźnie ściemniać, po pogaduchach z sąsiadami, powróciłem do mojej nocnej lokalizacji.
Posiedziałem jeszcze przy skromnej kolacji i gorącej herbacie, złapałem ostatnie poblaski dnia na tle rozgwieżdżonego nieba i z uwagi na wieczorny chłodek, wpakowałem się do namiotu, a po chwili do ciepłego śpiwora - Małachowski UL900III, nieco zbyt ciepłego jak na te warunki, ale nie dorobiłem się przejściowej sześćsetki, a dygotania w trzysetce nie chciałem po raz któryś przerabiać. Dość szybko zasnąłem przy zapadającej ciszy ustającego wiatru i z dwoma przebudzeniami o trzeciej gdy mocno dmuchnęło i przed ranem, aż dotrwałem w cieplutkim kokonie do porannej pobudki.
* * *
Jedyna pobudka której się nie buntuję, to ta na wschód słońca. Zwykle wstaję pół godziny przed słońcem, by złapać szare poranne mgły, gdy senna jasność rozwidnia okolice.
Po wyjściu z namiotu okazało się, że nie ja jeden jestem rannym ptaszkiem. Przy stoliku obok namiotu pojawiła się wesoła gromada przybyła z ośrodka na Śnieżnicy. Tata z trójką dzieci musiał jeszcze po ciemku wyruszyć ze swojego miejsca noclegowego, za co wyrażam im swoje uznanie. Nikt nie narzekał, bo jak się okazało, reprezentowali Skautów Europy, więc przyjąłem, że dyscyplina jest ich mocną stroną.


My tu gadu-gadu, a na wschodzie nieboskłonu wyłania się pomarańczowa tarcza słońca. Wyszła znad gęstej warstwy chmur nakrywających horyzont, więc kilka minut po rozkładowym czasie. W ruch poszły aparaty i smartfony, bo barwne wydarzenie przewyższało zdecydowanie wczorajszy bezobjawowy zachód gwiazdy dziennej. Dumnie obok pasma chmur momentami przysłaniającymi słońce, prezentowała się Królowa Beskidu Wyspowego - Mogielica. Zachwyceni, obserwowaliśmy to piękne widowisko, przegryzając kanapkami i delicjami przygotowanymi w wielkiej obfitości przez mamę skautów dla całej drużyny na tenże poranek. W tak pięknych okolicznościach przyrody, wyborne humory dopisywały wszystkim.
Gdy słońce weszło już wysoko na firmament, wróciliśmy w okolicę mojego namiotu i do stolika, gdzie zaprezentowałem swoje wyposażenie i podzieliłem się swymi zapasami w rewanżu za kanapki i ciasteczka. W kordialnych pożegnaniach wymieniliśmy ostatnie uśmiechy i dzielna drużyna ruszyła w kierunku sąsiedniej góry.
Po tak udanym i sympatycznym poranku pozostało tylko przewietrzyć śpiwór, wypić gorącą herbatę, zwinąć majdan, sprawdzić czy nie pozostał po mojej bytności jakikolwiek ślad i pomyśleć o planie na resztę dnia.
Przy herbacie sprawdziłem rozkład mszy świętych w okolicy i wyszło na to, że jeśli wyruszę w ciągu kilku minut, zdążę na mszę o 11-tej w Jurkowie. Bez zbędnej zwłoki objuczyłem się i pomaszerowałem w dół.
Droga w dół zajęła zaledwie trzy kwadranse, toteż do Jurkowa na luzie dotarłem jeszcze przed jedenastą. Trafiłem przy okazji na imieniny proboszcza (Tadeusz), któremu przygrywała kapela Jurkowianie. Na koniec nabożeństwa, senior kapeli, pan Władysław złożył solenizantowi życzenia czystą góralszczyzną która brzmiała tak naturalnie, autentycznie i barwnie w swej prostocie, że byłem pod wielkim wrażeniem. Zdecydowanie dobrze trafiłem.
Minęło zaledwie południe, a ja mam drugi punkt planu wykonany! Trzeba coś zrobić z resztą tak pięknie rozpoczętego dnia. No tak, - jestem w Jurkowie, Ćwilin właśnie odhaczony, na Mogielicy nie tak dawno byłem dwa razy, a Łopień już dawno mnie nie gościł. Zatem kierunek Przełęcz Rydza-Śmigłego i zobaczymy, co się tam zmieniło.
Przy przełęczy samochodów jak na giełdzie. Wszelkie miejsca parkingowe pozajmowane. To głównie z uwagi na Mogielicę i na Łopień, bo stąd rozchodzą się szlaki na obydwie góry. A że pogoda zachęca, to tylko się cieszyć, że ludzie doceniają górskie wędrówki i obcowanie z przyrodą. Zatem sprawdzam czas, obliczam potrzebny na podejście, pobyt i zejście i już jestem na szlaku.
Dzisiaj pogoda rozpieszcza. Po wczorajszych chmurach nie ma śladu, a leśne ostępy mienią się wszelkimi odcieniami żółci, pomarańczy i zieleni, z domieszkami brązów i czasami czerwieni. Do tego prześwitujący w koronach błękit nieba i niczego więcej nie trzeba!





Na szczytowej polanie mrowie luda, czego można się było spodziewać po pełnym parkingu na dole. Wszak nie wszyscy wystrzelili na Mogielicę. Zaglądam na cypel, gdzie przed laty spałem pod namiotem i ogarniam wzrokiem znane mi widoki z dopiero co odwiedzonym Ćwilinem i sąsiadującą przez Gruszowiec Śnieżnicą. Są i dalsze góry z Łubogoszczem i słabo wyłaniającym się nieco z lewej Diablakiem. Zagaduję z ludźmi odpoczywającymi na tym punkcie widokowym, po czym wracam na polanę, gdzie palą się trzy ogniska i słychać skwierczenie pieczonych kiełbasek. Ja zaś sięgam po trzy placki typu jabłka w cieście, przygotowane zawczasu w domu. Trafiają na ognisko do podgrzania i poparzenia palców :-| Zajadam, popijam i jest dobrze. Rozglądam się jeszcze po instalacjach turystycznych, sprawdzam czas i kieruję się w dół, by przed nocą zameldować się w domu.









Zejście nie jest długie, więc dość szybko przemierzam nisko i ciepłym słonecznym światłem prześwietlony las. Suche liście szeleszczą pod butami, a ich nowa dostawa spada z drzew, dodając uroku leśnemu szlakowi prowadzonemu szeroką drogą. Już przez drzewa rozpoznaję sylwetkę Mogielicy, a to niezawodny znak, że przełęcz niedaleko. Istotnie, po kilku minutach wracam do niedawnego punktu wyjścia.
W drodze powrotnej walczę z obliczeniami, które nigdy nie były moją mocną stroną. Niemniej wychodzi z nich, że po drodze będę mijał okolicę góry Kamionna. A skoro stoi tam wieża widokowa, to powinienem spokojnie do niej dotrzeć przed zachodem słońca. Plan zostaje natychmiast wprowadzony w życie i na przełęczy Rozdziele steruję na bakburtę i żegluję na kolejną wyspę Beskidu :-)
Także i tutaj nie brakuje samochodów zaparkowanych na każdym wolnym skrawku pobocza. Jeszcze tylko niecały kilometr z buta i melduję się na tej całkiem nowej konstrukcji. Oblegana jest szczelnie po obwodzie balustrady, co nie dziwi, bo obserwowanie zachodzącego słońca jest tu nie lada gratką.
Słońce jak zawieszone pod poszarpanym chmurami zalewa pomarańczową barwą cały widnokrąg. Nad chmurami błękit nieba ciemnieje, z lekka przeciągnięty rozciągniętymi pasemkami obłoków. Od południa różowieją Tatry, a słońce coraz niżej nad Śnieżnicą, skrywa na finał niespodziankę.
Kiedy już tarcza słoneczna spływa znad Śnieżnicy nad Lubogoszcz, w tle pojawia się Babia Góra, dotychczas lekko zamglona i przytłumiona rozproszonym światłem słonecznym. Teraz widać ją wyraźnie, a na południe od Diablaka słońce chowa się za ten wysoki masyw.
Słoneczna zabawa w chowanego trwa pojedyncze minuty i niebawem wieczorny spektakl dobiega końca. Nad Babią powstaje tylko cień na obłoku zboczowym, budującym się zwykle na zawietrznej nad szczytami gór.
Dzień wykorzystany od wschodu do zachodu i jedną godzinę dłużej :-) Bez niedosytu i bez przesytu. Dawkowanie jak na receptę, a nie jakieś placebo w postaci telewizora. Kiedy nie ma długiego szlaku na rozkładize, takie overnight-y pozwalają się nadal czuć w prawdziwie górskim klimacie jak w swoim żywiole.
I tej wersji będę się trzymać :-)
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz